Część III str 16-40 od H.doc

(184 KB) Pobierz
— Że cię tu nie zobaczę

Wal!!! 

— Dobrze już dobrze, pożartować już nie wolno? — Troll, nic sobie nie robiąc, kontynuował picie na przemian z zakąską. — Odpręż się, foczka, kolegów po fachu nie sprzedaję!

— Chyba, że za pieniądze, — przytaknęłam, wzdychając z uczuciem beznadziejności. — Czemu od razu ich nie sprawdziłeś?

Nie pozwolili, — mlaszcząc, niechętnie przyznał najemnik. — Zawodowcy, ghyr hatt w droppu[1]! Tymczasem czarownik wcale się nie ukrywał, z miejsca się nie ruszyli, a potem w różne strony się rozeszli. Ja także nie gblihh[2] smarkacz, żeby któregoś z nich śledzić — na pewno w niecałe  pięć minut w tył głowy bym zarobił. Jestem pewny, że oni siebie nawzajem asekurowali i potem ponownie zbili się kupę. W dodatku i nie za bardzo podkradniesz się do tego wampira...

Z godziny na godzinę coraz gorzej! Czyżby znowu łożniaki?! Nie ma żadnej gwarancji, że wyłapaliśmy wszystkich arlisskich metamorfów, oni na mnie ostrzą nie tyle zęby co kły w trzech rzędach! Ale po minionych wydarzeniach wszystkie belorskie osiedla zostały obwieszone ochronnymi amuletami, łożniki do nich i na wiorstę podejść się nie odważą. Tak, że co to za idiotyczna historia z czterdziestoma kładniami?! Nie prościej zawładnąć ciałem mojego dobrego znajomego i wyciągnąwszy mnie gdzieś na odludzie, niespodziewanie dźgnąć kindżałem pod żebro.

— Wampiry?! Jesteś pewien?

— No, jeden tak jakby. Przez krzaki na przełaj polazł — przynajmniej gałązka poruszyłaby się! — z mieszaniną irytacji i zachwytu zauważył troll.

— Może elf? — założyłam z nieśmiałą nadzieją.

A po co elf przyklejał by brodę? Do tego osobników o piwnych oczach wśród nich — jak raz i na palcach można policzyć. — Wal pomilczał i już na poważnie dodał: — Foczka, a ty jesteś pewna, że biały strój, w którym cię pragną zobaczyć w Dogewie — to właśnie ślubna suknia?

— Co ty sugerujesz?!

Troll skrzywił się:

— Foczka, to ty przed ślubem masz nierówno pod sufitem. Nie mam na myśli twojego drogocennego wampira, chociaż na jego miejscu nie ponosiłbym wydatków na najemników, a udusił cię osobiście. Komuś musiałaś nieźle podpaść. Jestem pewny,— te typy wiedzą, czyją jesteś narzeczoną. I wiedząc o tym, zgodzą się otworzyć kiesę z powodu otarcia skąpej, wampirzej łezki.

— Ale to zupełnie nie znaczy, że oni są z Dogewy! — oburzyłam się. —Mało to komu plany pokrzyżowałam! A zresztą, przecież do gęby im nie zaglądałeś. Może to wcale nie wampir! Albo półkrwi, który nie musi przestrzegać prawa. Słuchaj, jeśli oni już tak chcą zdobyć moją głowę, myślę, że nie będą mieli nic przeciwko i całej reszcie? Wtedy im się osobiście dostarczę i wręczę!

Troll z wątpliwością pokiwał głową, ale mimo wszystko obiecał:

— Jak tylko oni się zjawią, od razu gwizdnę. Ale „honorarium” wspólne!

— Możesz chociażby całe zabierać! — rzuciłam w złości, dopijając kwas.

Wal zajrzał do swojego, także osuszonego kufelka, przychylnie chrząknął i zademonstrował mi wypalony na dnie napis „Wypij jeszcze!”. Śpieszyć się nie było dokąd, tak, że poszliśmy za dobrą radą. Wal pierwszy rzucił karczmarzowi monetę, a ten, nie zorientowawszy się w czym rzecz, odliczył mu resztę jak z dwóch kufelków, chociaż do tej pory płaciliśmy każdy za siebie. Troll gniewnie zasapał, ale jak na niego dziwnie, nic nie powiedział.

W zamyśleniu wyprawiłam do ust ostatniego grzybka, prawie nie poczuwszy jego smaku. Dopijając resztkę kwasu, przechyliłam do tyłu głowę, ale natychmiast się zakrztusiłam i z pośpiechem odstawiłam kufelek na bok. Po sufitowej belce (bo strychu w karczmie nie było) powoli i w określonym kierunku, kroczyło szare, ogoniaste stworzenie, chciwie spoglądając na zawieszony na belce, upleciony z czosnku i kłosów pszenicy warkocz. Chyba go nie ciągnęło do ostrego ani mącznego jedzenia. Prawdopodobnie, końcowym celem była taca z pasztecikami, nieostrożnie postawiona przez służącą na barze, pod wyżej wymienioną plecionką.

Wal podążył za spojrzeniem moich drapieżnie zwężonych oczu i ze zdumieniem chrząknął.

— Widzicie tą niezwykłość, w miejskich chaszczach te stworzenia jak koty w biały dzień pod nogami śmigają!

— А to — wyjaśniłam złowrogo, — już mój klient!

Szczurołak dotarł do skrzyżowania belki z pionową podporą, spróbował obejść ją przy brzeżku, ale nie utrzymał się i ześliznął się z belki. Niestety, nie spadł, w niczym mu też to nie wydłużyło drogi, po prostu znalazł się na niższej wysokości.

W ogóle, to w karczmie nie uznawano rzucania bojowymi pulsarami ni z tego ni z owego, ale grzechem byłoby przepuścić taką okazję!

Postarałam się zlepić maksymalnie małą grudkę energii, przy czym nie dając jej przekształcić się w świetlną. Jeszcze by tego brakowało, żeby podpalić albo w ogóle, całkowicie roznieść dach gospody! Samonaprowadzający się pulsar na takim dystansie nie wyjdzie, ale cel dość duży, a i na zdolność oceny na oko nie narzekam.

Wal, wstrzymawszy oddech, gorliwie obserwował rozwój wypadków, odchyliwszy się na oparciu krzesła. Sam najemnik bez żadnego problemu „zdjąłby” szczurołapa jednym rzutem noża czy też samym kufelkiem, ale pomagać wiedźmie bez jej wyraźnej prośby (a raczej, obietnicy podzielenia się honorarium) nie miał zamiaru.

Oparłam się łokciem o stół, przymierzyłam się, celując ręką. I nagle, jakbym wypuszczała na wolność trzepoczącego skrzydełkami w lekko zgiętych palcach motylka, rozwarłam pięść.

Czy to szczurołap coś zwęszył, czy też mu po prostu sprzykrzyło się zwisać głową w dół, ale czekać na pulsar nie zamierzał, i niespodziewanie przeskoczył na chwiejącą się z oburzenia plecionkę.

Zaklęłam półgłosem. Pulsar bez żadnego skutku prześliznął się wzdłuż belki, urwawszy u podstawy czosnkowy warkocz i szczurołak razem z dymiącą się plecionką szmyrgnął wprost na upragnione pierogi.

Kiedy po karczmie ni z tego ni z owego zaczynają gwizdać pulsary, przynajmniej połowa interesantów przestanie melancholijnie poruszać szczękami i zainteresuje się takowym faktem. Ale kiedy w ślad za tym, bezpośrednio z sufitu, spada niczego sobie, szare stworzenie i rozlega się przenikliwy pisk służącej, jak raz biorącej za półmisek, powszechna uwaga zapewniona!

Szczurołak przypochlebnie stulił uszy, wbił zęby w najbliższy pasztecik i zamaszystym skokiem przeskoczył na ścianę, wywróciwszy półmisek. Długo tam przesiadywać także nie zamierzał, bo ze względu na taką bezczelność, o przyzwoitości zapomniała nie tylko wiedźma. W kłodę z trzaskiem weszło około tuzina najrozmaitszych noży — od eleganckiej elfiej „pszczółki” o długości dłoni, do masywnego orkowego jatagana[3]. I jeszcze tyle niehonorowo obsypało się na podłogę. Merdnąwszy ogonem, stworzenie po mistrzowsku przemknęło między palisadą z ostrzy, zeskoczyło na podłogę i porobiwszy pętle wśród bezsensownie tupiących nóg, czmychnęło w kocie przejście pod drzwiami i to by było na tyle.

— Chyba, foczka, czterdzieści kładni to nie taka już i obraźliwa suma, — wyszczerzył się troll.

— Ty także nie trafiłeś, — odgryzłam się.

— А mi za to płacili? — zripostował najemnik i poszedł wyrywać kindżał. 

W karczmie powoli zapanował spokój. Służąca zebrała porozrzucane pierogi i zamiotła szczątki półmiska. Karczmarz, sapiąc polazł na bar — zawieszać z powrotem ściętą plecionkę.

Troll zagadał się z jakimś znajomym, a mi nie chciało się czekać na jego powrót — więc na pożegnanie machnęłam mu ręką i narzuciwszy kurtkę, opuściłam karczmę. Niebo nadal było równomiernie szare, ale gdzie niegdzie zaczynało się przejaśniać. Przynajmniej deszcz przestał padać.

Z głowy nie wychodziły mi rzucone przez Wala słowa. Kolorowo przedstawiała mi się to Rada Starszych, to Kella, to z jakiegoś powodu Kajel, którzy pod  osłoną nocy i kapturów umawiali się z osobnikami najbardziej nikczemnego pokroju, zmieniwszy głos do nosowego szeptu. A nie, to wierutna bzdura, oni przecież jak raz nie chcieli puścić mnie z Dogewy! Więc kto? I za co?!

Za plecami rozległo się delikatne pokasływanie:

Pani wiedźma, jak mniemam?

Nie odpowiadając, gwałtownie odwinęłam się na obcasach, zmusiwszy mówiącego do odskoczenia z lękiem i nieco mętnego przedstawienia się:

Jam to jest najwyższą opadiszczińską głową w osobie, Oldeja Pohlebatko. Dokładnie, winesskoj joj części. Na porządek w joj mam baczenie, no i stał się dla mene zaszczyt. Widzielim, jak Pani w karczmi czarowała, no i pomyślawszy, szo trza podejść,  zaznajomić się...[4] 

W zamyśleniu obejrzałam cherlawego, wąsatego chłopinę, próbując określić, gdzie właśnie jest przechowywany sugerowany zaszczyt — w łapciach, wysokiej czapce, zwężających ku dołowi spodniach albo długiej siermiędze, przepasanej tradycyjnym, szerokim i czerwonym, winesskim pasem z frędzelkami.

Wolha. Zapoznaliśmy się. Bardzo mi miło. I co?

Chłop jeszcze raz zakaszlał i widząc, że nie skłaniam się do serdecznej rozmowy o pogodzie, naraz wziął byka za rogi:

Mene werny ludi nu donieśli, szo belorcy, maga ku sebe do drużyny zwerbowali. Toż ten pies oden, za dziesięć kładni naobiecywał taku zabawu winessjanom zorganizować, szo, ni by to, my se prze tydnia po nioj nie zbierem. No i  ja pomyślawszy: my so gorsze?! Newże dziesięć kładni za takse zgarnie azali nie nazbieramy? А? — Starosta przypochlebnie spojrzał mi w oczy.[5]

W zasadzie to ja także belorka.

Tak naprawdę po prostu szukałam wiarygodnego pretekstu żeby odmówić. Umiejętności Mistrza praktycznej magii niepoważnie zmieniać na jarmarczne sztuczki. Ale z drugiej strony... kiedy w kieszeni masz mniej niż dwie kładnie, grymasić nie wypada. Oczywiście, można wrócić do Dogewy — skoro do niej wszystkiego półtora dnia drogi — i zażądać swojej pensji za trzy miesiące, jako najwyższej wiedźmy, (po prostu tak poprosić o pieniądze Lena się wstydziłam, a mieszkając w Dogewie za nic nie płaciłam — nie licząc prezentów od wdzięcznych klientów!). Oddać to mi ją oddadzą, ale natychmiast zmuszą do odpracowywania spraw, które zdążyły się pod moja nieobecność nagromadzić. А potem Kellа zaprzęgnie mnie do przedślubnej krzątaniny i żegnajcie trzy ostatnie tygodnie wolności. O nie już, lepiej dziesięć kładni tu, niż sto — tam!

— No ta szo?[6] — szczerze zdumiał się Oldej i nagle w najczystszym języku belorskim kontynuował: — W ogóle, to mój rodzony brat żyje po tej stronie wsi, a przechodzi na naszą — jeśli, oczywiście, nie pokłócimy się w przeddzień. I pozostali tak robią, dlatego że wieś jedna i każdy każdemu swojak!

Rozejrzałam się i zorientowałam się, że rzeczywiście przeszliśmy obok centralnie położonej studni, minąwszy potrzebny mi zakręt. Trzeba będzie wracać.

— Czego właśnie ode mnie chcecie?

— А to już Pani wie lepiej, Pani wiedźmo. No, nastraszcie ich jakoś, błyskawicami tam pobłyskajcie, kłopotów jakichś nasprowadzajcie... żeby, aż zasyczało, zahuczało i zaświstało! — Winesjanin mimiką i rękami z natchnieniem przedstawił wymagany zakres przerażenia, który powinien zmusić wojsko przeciwnika do haniebnej ucieczki.

Słuchając z wielką uwagą, znowu minęłam rozwidlenie drogi ze studnią i zdecydowawszy się więcej nie ryzykować, zatrzymałam się. Omówiwszy jeszcze jakieś organizacyjne pytania, rozstaliśmy się, bardzo zadowoleni z siebie nawzajem. Oldej nie pożałował przekazać mi trzech kładni zaliczki i nawet napomknął o premii. Ze swej strony, obiecałam zaskoczyć belorców takimi wcirami, że co najmniej przez miesiąc będą odczuwać ich skutki.

Niech będzie, a teraz zajmijmy się poważnymi sprawami. W końcu skręciłam tam dokąd się kierowałam i razem z hałaśliwym tłumem przeszłam przez bramę prowadzącą na jarmark. 

 

* * * 

 

Opadiszczuński jarmark naprawdę robił wrażenie. W dal odchodziły nieskończone hale targowe, po obwodzie ustawiły się hurtowe wozy. Bliżej wejścia handlowano warzywami i owocami, dalej były widoczne ostre wierzchołki namiotów z chałupniczymi towarami.

Zamierzałam przejść wzdłuż rządów z żywnością, ale zatrzymałam się, oczarowana stertami jasno-czerwonych, winesskich jabłek. Zdaje się, że najtańsze i najpiękniejsze owoce znalazły się u handlarki o szachrajskim wyglądzie. Przez parę minut, niewinnie patrząc sobie nawzajem w oczy nad oburzonym skrzypieniem wagi, wyjaśniałyśmy co przeważy — magia czy też przywiązany do szali wagi sznureczek. Zwyciężyła przyjaźń, to jest zapłaciłam za prawdziwą wagę. Wsypawszy jabłka do torby, ruszyłam dalej, ale idący przede mną ładowacz potknął się o psa i z barwnymi komentarzami rozciągnął się pośrodku drogi, zapełniwszy ją brzoskwiniami z upuszczonego kosza. Ludzie, rozumie się, rzucili się zbierać, wtrącił się więc właściciel dobra, a potem i dwójka pilnujących porządku strażników, powodując jeszcze większe zamieszanie.

Nie czekając, aż droga się oczyści, bokiem przecisnęłam się między dwoma straganami i dalej już poszłam aleją w sąsiednim rządzie. Pod nogami chrzęściły łupiny z orzechów, nad głową z ćwierkaniem przeleciało stadko wróbli. Potok kupujących powoli pełznął wzdłuż straganów, porywając mnie za sobą. Oprócz jednej dziewczyny, zastygłej jak słup soli pośrodku przejścia i dlatego ostro wyróżniającej się z tłumu. Na popychania i wymysły jakby nie zwracała uwagi, w skupieniu wypatrując kogoś w sąsiednim rządzie. Nawet uniosła się na palcach, na chwilę obróciwszy się w moją stronę zdumiewająco znajomym profilem. Rozpłynęłam się w radosnym uśmiechu i zaczęłam intensywnie przepychać się do przodu, wywołując spore oburzenie ludzi, póki nie znalazłam się bezpośrednio za jej plecami.

— Orsana, cześć!

Reakcja była, lekko mówiąc, dziwna. Wzdrygnąwszy się i przysiadłszy, jak gdybym wcale nie pociągnęła ją żartobliwie za warkocz, a co najmniej niespodziewanie wrzasnęła w ucho albo zamachnąwszy się, z całej siły zdzieliła po głowie zakurzonym workiem, przyjaciółka odwróciła się z wyrazem takiego autentycznego przerażenia na twarzy, że szybko obejrzałam się przez ramię, nie mogąc zrozumieć, co też ją tak nastraszyło.

— W-wolha? — z wysiłkiem wydusiła Orsana, wykrzywiając wargi w wymuszonym uśmiechu. — Szo ty tu robisz?!

Zrozumiałam, że to „serdeczne” przyjęcie przeznaczone było właśnie dla mnie. Spojrzawszy na moją zmieszaną i markotną twarz, dziewczyna w pośpiechu, jak gdyby obawiając się, że zaraz zawrócę i sobie pójdę, złapała mnie za rękaw i z trudem próbując przywołać na twarz życzliwość zamiast grymasu, zawile zatrajkotała:

— Wolha, wybacz, wcale nie chciałam cię obrazić! Po prostu nie spodziewałam się tu ciebie zobaczyć, myślałam... — Orsana zająknęła się i zmieszała się jeszcze bardziej.

Co? 

— Że cię tu nie zobaczę! — całkiem już bezsensownie zakończyła przyjaciółka i nagle, rozjaśniwszy się, z radosnym krzykiem wzięła mnie w objęcia: — Wolha, jakże się cieszę, że ciebie widzę!

Zupełnie już niczego nie rozumiejąc, odruchowo złączyłam ręce za jej plecami. O ile się orientowałam, Orsana w wieku dwudziestu czterech lat nabrała rozumu na tyle, aby dosłużyć się stopnia setnika i z powodzeniem kontynuowała karierę w tym samym duchu, rozczulając tym, tak samo walecznego tatusia. Co ona robi w Opadiszczach, jeżeli jakiś miesiąc temu sama chwaliła mi się w liście, że właśnie jej sotni[7] powierzono ochranianie królewskiego pałacu podczas świątecznego balu?! Przyjemność, oczywiście wątpliwa, za to jaki zaszczyt!

— Orsana, co się stało? — Stanowczo oswobodziłam się z uścisku i odsunąwszy przyjaciółkę na długość ramienia, badawczo spojrzałam jej w oczy. Właściwie mówiąc, spróbowałam.

— Nic — szybko zaprzeczyła Orsana, umykając przede mną wzrokiem.

Zrozumiałam — nie przyzna się, chociaż by ją kroili.

Jeszcze jedna przykra niespodzianka — na jej szyi, przy dekolcie, wisiał jakiś amulet, osłaniający jej myśli przed telepatią. I to nienajgorszy, szpiegowski. Przy dobrych chęciach, pokonałabym jego moc, przyprawiając siebie i ją o ból głowy, ale niepostrzeżenie przeczytać myśli już się nie dało. Amulet zareagował nawet na próbę penetracji — delikatnie zawibrował, zmusiwszy dziewczynę, aby odruchowo przycisnęła go ręką przez kurtkę.

— Orsana, czy wstąpiłaś do tajnych służb?!

Nie, no co ty! — oburzyła się przyjaciółka, uradowana, że może szczerze odpowiedzieć przynajmniej na jedno pytanie. — Ja tu... w osobistej sprawie.

— Jasne. — Wzruszyłam ramionami i przybrałam taki wyraz twarzy, jakbym mam zamiar odejść. — Szkoda, że jesteś taka zajęta... osobistymi sprawami. Zgoda, pogadamy jakoś innym razem...

— Nie, no co ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin