Cz IV str 29-42 od H.doc

(112 KB) Pobierz
Я, не удержавшись от болезненной гримасы, выпрямила сломанную ногу

Nie mogąc się powstrzymać od grymasu bólu, wyprostowałam złamaną nogę. Komendant zinterpretował to po swojemu:

— A jużci, większą część drogi na koniu przegalopować — żadna przyjemność. Wybaczcie, że sprawiono Pani tą niewygodę z „pajęczynką”... ale zarządzenie Konwentu, sami pojmujecie...

Skinęłam głową udając, że rozumiem. Znaczy, „pajęczynka”. Cienkie jak brzytwa smużki magicznej próżni, w których przerywa się każda teleportacja. Oto dlaczego w forcie tak mało ludzi, pozostali widocznie podtrzymują  niewidoczną „granicę”, albo patrolują ją w celu wykrycia nieprzytomnych ciał — opuścić teleport w całości i w nienaruszonym stanie jest samym w sobie trudnym zadaniem, a już jeżeli wyciągają cię stamtąd siłą... Ciekawe, na kogo też ją „spletli”?

— Szanowna koleżanko, — mojego przypuszczalnego imienia komendant tak i nie wymienił, a i sam nie spieszył się przedstawiać, naiwnie zakładając, że jestem dobrze we wszystkim zorientowana — proszę mi pozwolić dowiedzieć się, czemu zawdzięczam zaszczyt tak przyjemnej, ale, nie ukrywam, nieco tajemniczej wizycie? Zakomunikowano o niej tylko w najogólniejszych zarysach, z zastrzeżeniem, że Pani wytłumaczy wszystko po przybyciu.

— Po kolacji, w cztery oczy — zapewniłam znacząco, zamierzywszy się widelcem w faszerowanego kalmara. Ghyr oni by dla zwyczajnej wiedźmy tak dołożyli wszelkich starań, w najlepszym razie daliby  kubek zsiadłego mleka i miskę kaszy z podrobami! Mściwie nałożyłam sobie na talerz jeszcze dobrą połowę czerwonego kawioru z miniaturowego spodeczka.

— Nie śmiem nalegać. — Widocznie i sam komendant nie chciał psuć sobie apetytu służbowymi rozmowami. Na apetyt właściwie, nie narzekał, na wyścigi ze mną pałaszując wszystkie potrawy po kolei.

Ale mimo wszystko spokojnie zjeść nam nie dano. Prawdziwa strzała, drgając przydymionymi skrzydłami, przebiła kamienną ścianę jak wodę — ta tylko nieznacznie zakołysała się w miejscu wylotu zwiastuna. Zapieczętowany lakiem zwitek opadł wprost do talerza komendanta.

— Tak-tak-tak... co my tu mamy? — Mistrz, nie przestając rytmicznie poruszać szczękami, złamał doskonale znaną mi pieczęć ze smokiem i kijem. Nierówne połówki rozwiały się czerwonawym dymkiem, powiadomiwszy znajdującego się daleko nadawcę, że jego list został dostarczony zgodnie z przeznaczeniem. — Tak więc rozumie się, kolejny rozkaz! Widocznie, jak raz na temat Pani przyjazdu. Che, che, to na pewno nie jest pisemna nagroda! I co też Konwent tym razem chce ode mnie?

Komendant nie spiesząc się wygładził zwitek, (który okazał się długi przynajmniej na łokieć) i jak krótkowidz mrużąc oczy, obrócił się bokiem do okna.

No nie, niech Pani posłucha! — zachłysnąwszy się, po upływie kilku sekund z oburzeniem wykrzyknął. —  „W otwarte starcie nie wdawać się, ale spróbować ich rozdzielić i schwytać osobno”. Genialnie! I jak oni to sobie wyobrażają? Machając rękami i krzycząc „a kysz!”, będę rozpędzać bandę składającą się z wampirów, magów i najemników?! A i jeszcze „bezzwłocznie powiadomić”...

Komendant pogrążył się w czytaniu, marszcząc brwi i coraz bardziej purpurowiejąc na łysinie. Siedziałam jak na szpilkach, ledwie powstrzymując się, żeby się nie zerwać, wyrwać mu zwitek i szybko przebiec po nim oczami.

Hm... szczególne znaki... aha... Coś podobnego! Gruba ryba... po co mu to było tu potrzebne? Niejaka W. Red-na... nawet, odpowiednie imię dla wiedźmy.... Oho! Jeszcze i Najwyższej Wiedźmy Dogewy... a więc jasne, że ośmielił się... ta-a-ak, do pełni szczęścia nam tylko konfliktu z Winessą brakowało... A wy, pani mistrzyni, nie zwracajcie na mnie uwagi, jedzcie, bardzo Panią proszę! — zreflektował się mistrz, spojrzawszy na mój i tak nie doniesiony do ust widelec. I kontynuował czytanie już dla siebie, bezdźwięcznie poruszając wargami.

Z ogromnym wysiłkiem zmusiłam się do połknięcia pozostałej na talerzu sałatki, zmięłam serwetkę i czarująco uśmiechając się, poprosiłam o pozwolenie oddalenia się na parę minut. Komendant tylko w roztargnieniu machnął ręką. Jako doświadczona, zahartowana w wędrówkach i bojach ze stworzeniami wiedźma, doskonale wiedziałam, kiedy pora dać drapaka. I tym właściwie się zajęłam, przy czym bezzwłocznie i z przeogromnym entuzjazmem. Zamknąwszy drzwi wyznaczonego mi pokoju, w pośpiechu narzuciłam kurtkę, na wierzch zarzuciłam pas, pochyliłam się po stojącą na podłodze torbą... i zamarłam, patrząc przez otwarte szeroko okno.

Przy bramie, zażarcie dyskutowała z markotniejącym w oczach strażnikiem, popisująca się jazdą na karym koniu kobieta w średnim wieku, z wspaniałymi kędziorami kasztanowo-rudego koloru. Raczej, we wspaniałej peruce, kopię której ja jeszcze na trzecim roku szczodrze posmarowałam szewskim klejem, przepuściwszy z tego powodu pasjonującą imprezę w postaci uroczystej kolacji z okazji zakończenia sesji. W sumie oboje (Eńka stał na szpicy) zostaliśmy jeszcze i bez śniadania i obiadu, a żeby nie wstawiennictwo Profesora — to i bez Szkoły. Za to otrzymaliśmy trzy naprawdę bezcenne lekcje. 1) z Mistrzem 1 - go stopnia lepiej nie zadzierać chociażby do uzyskania 2 – go stopnia; 2) dobrej jakości klej lepszy jest od każdej magii i 3) klej w sklepiku „Dwa leprechauny” bardzo dobrej jakości. Kobieta, zirytowana durnymi sporami, po prostu zmiotła koniem odsuwającego się strażnika, przygalopowała do samego ganku i zmrużywszy oczy, bacznie spojrzała w górę. Chociaż i miałam wątpliwości, czy może mnie zobaczyć przez otaczającą budynek iluzję, szybko klapnęłam na czworaki, wtuliwszy głowę w ramiona. Od Katissy Łabskoj, wykładowczyni bojowej magii, nad wyraz wściekłej i podstępnej kobiety, można było oczekiwać wszystkiego. A już ona to doskonale wiedziała jak wygląda „niejaka W. Redna”!

Usłyszałam jak przyspieszyły po schodkach wysokie, cienkie obcasy, sprowadzające takie przerażenie na adeptów, siedzących w egzaminacyjnej sali wykładowej. Trzasnęły drzwi. Jedyne w budynku. Jeśli nie wydostanę się z fortu zanim Katissa zamieni parę słów z komendantem, koniec ze mną — jej nic nie będzie kosztować, żeby tak zaczarować wyjście, że nawet nie zdołam go znaleźć. Dlatego więc trzeba wyjść Mistrzowi naprzeciw i jakoś ją wyminąć wzdłuż jedynego korytarza. O nie! Nawet nie zamierzam przepuścić jej koło pokoju i wyczekiwać, aż ona skryje się w jadalni — alarm podniesie się wcześniej, nim zdążę dobiec do schodów.

Coś mnie niepokoiło, naturalnie, wcale nie wanna i zjedzony kawior wzięte za darmochę. Tak i chyba Katissa nie zacznie przemieniać mnie we wronę i oskubywać po jednym piórku, jak obiecywała, będąc pod wrażeniem w cudowny sposób przyrośniętych włosów. Ale pozwolić się „rozdzielić i złapać” także w żaden sposób nie mogłam. Nie wiem, po kiego byłam potrzebna Konwentowi, ale teraz było mi do niego zupełnie nie po drodze!

Obcasy już ledwo słyszalne wystukiwały pierwszą porcję na zasłanych dywanem stopniach. Prześwit, korytarz, prześwit, korytarz i — komendant. Na miękkich czubkach butów (nie driad, ale także niczego sobie!) prześliznęłam się w dół po schodach, bezlitośnie szarpiąc chorą nogę. Zresztą, ona przejęta wagą chwili, przestała w ogóle odczuwać cokolwiek. Na drugi prześwit już nie zdążałam, korytarz pośrodku pierwszego piętra rozszerzał się do niedużego holu, z długim, bankietowym stołem. Koronkowy obrus zwisał do dwóch trzecich nóg stołu, na nim stało kilka lichtarzy i kosz z owocami.

Tak, a teraz — w bok, przytulić się do ściany, złączyć dłonie i skoncentrować się na formule maskowania...

Ale na widok tej koszmarnej baby, wyłaniającej się zza zakrętu, wszystkie zaklęcia w jednej chwili wyleciały mi z głowy i ja, jak dziesięcioletnia adeptka, bezmyślnie dałam nurka pod stół i wstrzymałam oddech, czując, jak serce rozpaczliwie tłucze się w piersi, domagając się aby je wypuścić z tego okropnego miejsca.

No i wpadłam! А mówią, durniów na magów nie biorą! Jeśli ona także zdążyła mnie zauważyć?!

Katissa zwolniła krok. Zatrzymała się koło stołu, w zamyśleniu pobębniła po nim palcami. Obcasy znalazły się przy samej mojej twarzy. Okazały się być wyrzeźbione z czarnych kłów kościotrupojada. Zacisnęłam zęby na rękawie kurtki, żeby nie zacząć skomleć z przerażenia. Słowo honoru, lepiej by było, żeby błąkała się tam prawdziwa banszi,[1], a nie posiadaczka tego imienia uzasadnionej przystawki, czyniącej aluzje do smutnego braku własnej czupryny, szeptem i z ostrożnością wspominanego między adeptami! Uzmysłowić sobie, że teraz to zaledwie tylko jedna z moich koleżanek po fachu, w żaden sposób nie potrafiłam.

Kobieta pochyliła się. Ściągnęła lewy pantofel, wytrząsnęła z niego kamyczek. Ponownie włożyła, zakołysała się od pięty po palce i chrząknąwszy z zadowoleniem poszła dalej. Od opadającego napięcia pociemniało mi w oczach, przyszło przeczekać kilka sekund, zanim wygramoliłam się spod stołu i pędem rzuciłam się do drzwi. Mistrzyni jak raz zdążyła zniknąć za zakrętem, obcasy, oddalając się, stukały po drugich schodach. Może i lepiej, że nie zaczęłam czarować. Magicznie zamaskować się przed (trzeba Łysej Banszi oddać sprawiedliwość) specjalistką takiego poziomu jest nadzwyczaj skomplikowane, ale ona mimo wszystko jest człowiekiem, a nie jakimś odmieńcem[2], żeby zwęszyć mój zapach albo usłyszeć bicie serca.

Wyskoczyłam na ganek, zatrzasnęłam drzwi i niewiele myśląc zagwizdałam na dwóch palcach, płosząc drzemiące na dachu gołębie. Gdzieś za szopami rozległ się głośny trzask, i Smółka galopem podbiegła do mnie, jak gdyby nie zauważając ciągniętego za sobą stajennego.

— Dziękuję, — podziękowałam uprzejmie , przejmując od niego cugle.

Chłopak wymamrotał niewyraźnie coś obraźliwego, rozwarł zaciśnięte na cuglach dłonie i całym ciałem runął w pył. Przemieścić się z ganku na siodło było sekundową sprawą. Strażnik, spostrzegłszy nasz energiczny start, z chwalebną gorliwością odskoczył na bok, w przeciwnym razie otwierająca się na oścież brama przecisnęłaby go do palisady.

Zdążyłam odjechać dość daleko, gdy z tyłu rozległy się jakieś dźwięki, podejrzanie przypominające gniewne krzyki, jednak ani odgłosy użycia magii ani tupot pogoni za nimi nie nastąpiły. Ale znając Katissę, nie było warto się łudzić, jak i zatrzymywać się wcześniej niż w Kort-ogl-Elgar, już zarysowującym się na horyzoncie nieruchomym pierścieniem ciemnej chmurki.

„Darmowy kawior tylko w wiedźmim sprycie” — ponuro pomyślałam, wygodniej moszcząc się w siodle, które całkiem już mi obrzydło.

 

* * * 

A-a-а-а! Wamp-i-iry!!!

Rolar już miał się cofnąć, wymacując schowany pod płaszczem gword, ale niespodziewanie zorientował się, że te krzyki odnoszą się wcale nie do niego. Tak w ogóle, tu co, wampirów nie widzieli?! Dwie z dwunastu dolin położone są na wyspach, skąd dość często przypływają handlowe statki, a po gnomach i trollach przeważających w traktierniach[3] przy zajazdach, obecność wampirów nie powinna nikogo dziwić. Nie ma to jak we trzech osuszyć, (nie młodą dziewicę, rozumie się), a butelkę najmocniejszego rumu z przemytu.

Nie widziano tu, jak się okazało, winessjanek ucharakteryzowanych na żywych nieboszczyków. Rolar, pośpiesznie zasłoniwszy sobą dziewczynę, zapewnił zrywających się z miejsc marynarzy, że to wszystko to tylko  rzucone przez złego czarownika przekleństwo, w języku potocznym zwane koroną cnoty, ale jeżeli ktoś zaryzykuje i...

Rozgniewana „upiorzyca” tak soczyście wyrżnęła wampira łokciem w bok, że dobrowolni uzdrowiciele postanowili nie śpieszyć się z pomocą w miarę możliwości.

Gdy traktiernia ponownie wypełniła się gwarem Rolar ściszonym głosem pogawędził z pulchną gospodynią zakładu, ale niczego ciekawego się nie dowiedział. Czarodziej ze wspólnikami tutaj nie zachodził — zapamiętałaby. А teraz imprezują tu załogi dwóch przybyłych za dnia statków, tak, że o portowe plotki wypytywać ich nie ma sensu.

Zawiedziony Rolar uiścił należność i zebrawszy ze sobą tacę z zamówieniem, wrócił do zajętego przez Orsanę stołu. Telepatią, niestety, nie władał, ale jak i wszystkie wampiry (a już tym bardziej doradcy!), doskonale wyczuwał, kiedy ludzie kłamią.

— Jeśli nie zatrzymali się w zajeździe — w zamyśleniu powiedziała dziewczyna, zaspokoiwszy pierwszy głód — znaczy, albo mają w mieście przyjaciół, albo udali się prosto do portu. I stamtąd już nie wrócili.

— W mieście wcześniej czy później ich znajdziemy. — Rolar upił z kubka, skrzywił się i odstawił go dalej. Piwo, albo szczodrze rozcieńczono morską wodą, albo nie zawracając sobie głowy, zaczerpnięto prosto z morza. — Ale oni nie z tych, co pozwolą się zapędzić w kozi róg i obawiam się, że dawno temu ulotnili się z portu...

— Tylko dokąd? — Orsana markotnie podparła brodę pięścią, utkwiwszy wzrok w drzwiach traktierni. Jak gdyby spodziewała się, że zaraz otworzą się na oścież i na progu z złośliwym: „A oto jestem!” — ukaże się nieuchwytny czarownik.

I drzwi naprawdę się otworzyły. Gospodyni traktierni dostrzegłszy klienta, przepędziła z twarzy dyżurny uśmiech i kontynuowała besztanie leniwej służącej. Zgrzybiały dziadek, nie obraziwszy się ani trochę rześko zastukał kosturem w kierunku najbliższego, hałaśliwego towarzystwa i wcisnąwszy się na brzeżek ławy, niespodziewanie głośnym i przenikliwym głosem zapiszczał:

Ech, młodziez, młodziez i co wy tam mozecie wiedzieć o prawdziwych wojazach? Jeden albo dwa razy popłynęliscie z handlową karawaną na wyspę i myslicie morskimi wilkami zostaliscie? Otóz moje całe zycie to moze, które wzdłuz i wszerz pzemiezyłem, a czego to ja nie widziałem! Moze, mógłbym i wam opowiedzieć... ale cos w gardle zaschło...

Marynarze tylko się uśmiechnęli, nie zaszczycając dziadka uwagą, —doskonale rozumiejąc, co on umyślił, — dla bezpłatnej popijawy.

Wy so, myslicie, że ja jakis jarmarczny łgarz? — nie poddawał się ten. — Tak mnie w tym porcie kazdy pies zna, a ja go i tym bardziej! Oto, powiem, w pozapzeszłym roku...

— А szo, dziaduś, — rozbrzmiał na całą traktiernię dźwięczny, dziewczęcy głos, — czy dacie radę wyliczyć nam wszystkie statki, które wypłynęły z Elgarskiego portu... no przynajmniej w ciągu ostatniej doby? Stawiam butelkę, że i połowy sobie nie przypomnijcie!

Starucha zatkało z oburzenia i zapomniawszy o kosturze, jak młodzieniaszek podreptał do stolika impertynentki, z jawnym zamiarem zawstydzenia jej opisem każdego nitu wszystkich okrętów — od majestatycznych elfich galer do najgorszych orkowych łódeczek — bywających w porcie przez ostatnie dziesięć lat.

Towarzystwo z uśmieszkami spojrzało po sobie i przyzywająco zamachało do roznosicielki rumu. 

 

* * * 

 

Ilka zagwizdał cicho przywołując przyjaciół, aby  pozachwycali się jego zdobyczą. Niedbale rzucone wprost na piasek ubranie, sakwa, buty, a na to — jakaś laska z bursztynową rączką. Gołym okiem widać, że bardzo droga i zabytkowa.

— Widać, kąpać się polazł, — wywnioskował rudy, tyczkowaty chłopak, najstarszy i główny w bandzie „złotych rączek”, jak ironicznie nazywali siebie portowi, bezdomni  oberwańcy. A gdzie oni tylko tych rąk nie wsadzali! — Ilka, zobacz!

Pomocnik posłusznie pobiegł do skraju cumowiska. Na najbliższym statku z ożywieniem o czymś czy to rozmawiało, czy też awanturowało się dwóch trolli, ale w wodzie nikogo nie było.

— Cóż, topielcowi one do niczego, a gapie i nie wstyd dać nauczkę —roztropnie doszedł do wniosku rudy.

Już radośnie zaczęli rozchwytywać bezpańskie drobiazgi, gdy z cienia między dokami wymknął się potężny pies. Szczupły, z długą mordą, z wiszącym, ale bynajmniej nie tchórzliwie opuszczonym ogonem. Nie wiadomo, jak to się działo, ale stapiał się silnie z cieniami, wyłaniając się z nich tylko w świetle. Jak gdyby zwichrzona bryzą sierść w mgnieniu oka zmieniła kolor z mgliście-szarego na śnieżnobiały.

Złodziejaszki zastygły w dziwacznych pozach, nie decydując się ani na danie drapaka, ani upuszczenia kradzionych rzeczy. Obroży na psie nie było, ale u dzieci z jakiegoś powodu nie powstały żadne wątpliwości, że do ich działalności pies odnosi się z wie-elką dezaprobatą.

Rudy spróbował zagwizdać, ale rozdygotane wargi nie usłuchały. Pies zatrzymał się sam. Na sześć łokci albo je...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin