Przedświt - dobranocka dla Elinki [Bastet].doc

(53 KB) Pobierz
Przedświt

Przedświt

Dobranocka dla Elinki

autor: Bastet

http://forum.mirriel.net/viewtopic.php?t=9270

 

 

„Dobranocki” z założenia mają być krótką serią równie krótkich miniaturek, takich w sam raz do czytania do poduszki, czasem łatających kanon, czasem napisanych tylko dla żartu. I, rzecz jasna, dopasowanych do upodobań osób, którym są dedykowane.

Wcześniej ukazały się:

Dobranocka dla Aevenien – Sześć zmysłów

Dobranocka dla Jodynki – Mój muzykalny Hogwart

 

Dedykowane Elleen, bo sama chciała. Oraz Dordze – trochę z przekory, ale przede wszystkim w ramach „dziękuję”.

 

***

 

Dobranocka dla Elinki

 

Przedświt

 

Schody skrzypiały cicho na raz, dwa, trzy. Pierwszy stopień przeciągle i jękliwie niczym staruszek skarżący się na artretyzm, drugi krótko i urywanie, jakby chciał warknąć ostrzegawczo. Trzeci odzywał się zawsze dźwięcznym, drewnianym staccato. Podest spowijała woń jabłek, których całą skrzynkę ustawiano tam zwykle z początkiem zimy, a także świeżo zmielonej kawy, przypraw do piernika, suszonych ziół, kurzu i jeszcze czegoś nieokreślonego – Ginny nauczyła się interpretować to jako zapach starości.

Dziewczynka zatrzymała się tuż pod klapą zamykającą wejście na strych i przysunęła do twarzy zatłuszczony pakunek. Przez chwilę wdychała z lubością miły aromat, a następnie, wzdychając z żalem, rozchyliła papier. Mama nie byłaby zachwycona takim marnotrawstwem, ale cóż – coś za coś. Gryfonka wsparła dłoń o wypaczone deski, po czym, doskonale zgranymi ruchami, uniosła klapę, cisnęła zawartość paczuszki jak najdalej w kąt i na powrót zatrzasnęła przejście. Dopiero potem skuliła się, czekając, aż serce przestanie łomotać i obijać się o żebra. Postępowała tak już tysiąckrotnie, a mimo to za każdym razem towarzyszyła jej obawa, iż dziki lokator zignoruje poczęstunek i połakomi się na jej rękę. Szczęśliwie rozgłośne mlaskanie upewniło ją, że zwędzone z kuchni plastry szynki spotkały się z życzliwym przyjęciem. Ginewra uśmiechnęła się i już bez lęku pokonała ostatnie stopnie, by później bezszelestnie prześlizgnąć się przez strych. Drewniane przepierzenie i rozwieszone na sznurku prześcieradła dzieliły go na dwie części, dzięki czemu mogli nie wchodzić sobie w drogę – ona i ghoul.

Czas zdawał się zwalniać tutaj swój bieg, kolejne sekundy osadzały się niczym ziarenka piasku w delcie rzeki – może to pod ich ciężarem podłoga ugięła się lekko pośrodku. Zapach maciejki, wciskający się przez pękniętą szybę, nasączał słodyczą nieruchome powietrze. Padające przez nieduże okienko światło miało dziwną, elektrycznie żółtawą barwę. Zbierało się na burzę.

Dawniej Ginny nie odważyłaby się przyjść tu sama. Bałaby się zalegających w kątach cieni, skrawków ciemności zaplątanych w pajęczyny i mętnych odbić pojawiających się naraz w zmatowiałych lustrach. Ale dziecinne lęki należały do przeszłości – w końcu przeszła już przez ciemność i znała cienie na wylot. Strach dojrzewał wraz z nią, przybierając bardziej konkretne formy. Strych zaś zapewniał jej akurat to, czego w danej chwili potrzebowała.

Znajdowały się tu rzeczy oczywiste – składane dziecinne krzesełko, gliniana misa wypełniona kredkami nie od kompletu, figurka wielbłąda, siejąca trocinami z rozprutego boku. Trafiały się również cudowne i niespodziewane, jak skrzynia wypełniona starymi sukniami i kapeluszami, które małoletnia Ginewra lubiła przymierzać w deszczowe dni. Przede wszystkim jednak, znalazło się tam spokojne miejsce, gdzie dziewczynka mogła się zaszyć, ilekroć życzyła sobie chwili samotności. Do kąta pod oknem zaciągnęła kilka kocy i poduszek zbyt obszarpanych, by wypadało trzymać je na pokojach. W licznych skrytkach trzymała swoje skarby. Zapisane zeszyty z zasuszonymi kwiatami powtykanymi pomiędzy strony, starego misia Rona, którego przygarnęła po tym, jak brat go wyrzucił (wspomnienie ośmiu włochatych nóg okazało się silniejsze od przywiązania), ukochaną książkę z baśniami z dzieciństwa... Dawniej opowieści ilustrowane były czarno-białymi rycinami, ale któregoś dnia Ginny chwyciła kredki i teraz każdy królewicz miał kruczą czuprynę i zielone oczy. Co najlepsze jednak, to że nigdy nie czuła się tam całkowicie odseparowana od reszty rodziny. Stary, drewniany dom mógł mieć wiele wad, ale skrytość do nich nie należała. Nie tłumił dźwięków, przeciwnie – wchłaniał je i równomiernie rozprowadzał po całej konstrukcji. Głuche i zniekształcone, ale wciąż rozpoznawalne, niosły się wzdłuż belek i krokwi. Docierały na górę, splątane z trzeszczeniem desek i chrobotem korników – szczęk naczyń w kuchni, ciche murmurando radia, tupot nóg na schodach, tajemnicze wybuchy dochodzące z sypialni Freda i George’a i wrzaski Percy’ego, który stał się ofiarą kolejnego wybryku rozkosznych bliźniaków, domowy puls. Dawały Ginny poczucie bezpieczeństwa.

Tego dnia jednakże, Gryfonce przede wszystkim potrzebne było zaciszne i odosobnione miejsce, aby mogła przeprowadzić swój plan. Opadła na posłanie i ze schowka pod klepką podłogi wydobyła Księgę. Tom liczył wiele lat, a czas obszedł się z nim niezbyt łaskawie. Wielokrotnie klejony i zszywany, w całości trzymał się chyba wyłącznie siłą przyzwyczajenia. Na okładce nie widniały tytuł, ani nazwisko autora, jedno i drugie bowiem wydawało się zbędne. Tytuł – ponieważ osoby zainteresowane i tak wiedziały, o jaką Księgę chodzi. A co do autora, a raczej autorek – było ich wiele, ale pojedyncze osoby nie znaczyły nic. Piękne niczym noc czarodziejki, wiedźmy obarczone po równo brzemieniem wiedzy i lat, a nawet młodziutkie czarownice, które dopiero co ukończyły szkoły – wszystkie je łączyło jedno: były kobietami i pisały dla kobiet. Ginny poderwała się nagle i podbiegła do ustawionego w rogu starego zwierciadła. Palcami przeczesała rude jak płomień włosy i wygładziła sukienkę. Chciała wyglądać ładnie. Potem przeciągnęła do swojego kąta mały żeliwny piecyk i z drżeniem otwarła Księgę w miejscu oznaczonym zakładką. Zdobycie wymienionych w przepisie składników wymagało trochę wysiłku – zioła należało bowiem zbierać „po obeschnięciu rannej rosy albo tuż przed rosą wieczorną”. Wyjątek stanowił nasięźrzał – w celu nacięcia jego soczyście zielonych liści musiała się zerwać o północy. Sekretne wymykanie się z domu nie stanowiło problemu – w końcu praktykowała to już wielokrotnie, chcąc polatać po kryjomu na miotłach braci, czego zresztą najsurowiej jej zabraniali. Zbyt nieśmiała by zbuntować się otwarcie i zbyt przekorna, aby pogodzić się z ich odmową... Wprawnie rozpaliła ogień i pochyliła się nad recepturą. Pierwsze zdanie: „Do roboty weź się snadnie, jak wykipi to przepadnie” jak zawsze wywołało uśmiech.

Czas mijał niepostrzeżenie. Zerwał się wiatr, grzechocząc luźnymi dachówkami i zaganiając jaskółki do gniazda, które uwiły pod pułapem – to z jego powodu Ginny nie zalepiła papierem pęknięcia w szybie. Czarne paciorki oczu niespokojnie śledziły pochyloną nad kociołkiem warzycielkę. Potem burza nadciągnęła wreszcie, oznajmiając swe przybycie werblami grzmotów, a rzęsisty deszcz spłukał z dachu kurz. Ginewra zaś nadal w skupieniu kroiła, siekała, miażdżyła i mieszała, a głowę przy tym pełną miała Harry’ego, jego niepewnej i zakłopotanej miny i błysków w oczach, kiedy się śmiał. Przygotowując miksturę czuła się tak przyjemnie dorośle, już nie dziewczynka, a – dziewczyna, niemal równa autorkom Księgi.

Dzień zastał ją pochyloną nad gotowym eliksirem, wpatrzoną poważnie w swoje odbicie. Nieprzespana noc pozostawiła ślady w postaci cieni pod oczami, widocznych tym bardziej na bladej ze zmęczenia twarzy. Entuzjazm towarzyszący warzeniu wygasł, a jego miejsce zajął chłód przedświtu.

To nie była amortencja – nie podałaby Harry’emu nic podobnego. Napój, zgodnie z zapewnieniami twórczyni receptury, miał jedynie wspomóc nieśmiałych, wywołać impuls, stworzyć okazję, sprawić „by uderzył grom”. Kilka kropli i tyle samo zachęty. Ginny zastanawiała się nawet, czemu, jeśli dla osiągnięcia celu wystarczyłby naparstek wywaru, w przepisie podano ilość składników wystarczającą na cały gar? Z czterech kart, na których zanotowano niezbędne instrukcje, zdawała się promieniować nader wyrazista osobowość autorki. „Można mnie nie lubić, ale nie sposób o mnie zapomnieć.” Na marginesach znalazły się zarówno pożyteczne wskazówki, jak i dobroduszne kpinki. „Tam, gdzie nie pomoże ładne buzia i para zgrabnych nóg, tam i eliksir nic nie wskóra.”

A Ginny nie mogła powstrzymać uczucia, że... przecież okazji im nie brakowało. Choćby wtedy, kiedy uratował ją przed bazyliszkiem. I nic. „Harry tak naprawdę wcale mnie nie zna” – pomyślała smutno. „Ja siebie też nie znam.”

Wstała, uchyliła okno i z pewnym trudem podźwignęła kociołek, a potem długo obserwowała, jak jego zawartość spływa strużkami po dachówkach i tworzy w ujściu rynny barwny wir.

 

***

 

- ARTUUUR!

Przenikliwy krzyk wyrwał Ginny z i tak już płytkiego snu. Dziewczyna poderwała się jeszcze zanim na dobre otworzyła oczy, na oślep odszukała kapcie i z łomotem popędziła po schodach. Goniły ją zaspane pytania dochodzące z pozostałych sypialni – bracia o poranku okazali się zdecydowanie mniej żywotni niż zwykle. Drzwi huknęły o ścianę, kiedy Gryfonka z impetem wypadła na podwórze. Na pierwszy, a nawet na drugi rzut oka mamie nic nie dolegało, poza tym może, że upuściła miskę z ziarnem. Czy to jednak mogło być powodem tak obłąkańczego wrzasku? Ginewra przetarła buzię, po czym przelotnie zastanowiło ją, czemu rodzicielka nie stoi jeszcze po kolana w kurczakach. Żarłoczność domowego inwentarza Weasleyów miałaby szansę stać się przysłowiową, gdyby nie to, że przebijał ją apetyt ich dzieci. Wystarczyło jednak jedno spojrzenie na pozostałą część podwórka, by rozjaśnić sytuację. Ptactwo nie rzuciło się na pokarm ponieważ było... zajęte. Czym innym.

- Ginny! – Molly obróciła się jak fryga, a jej policzki płonęły czerwienią niczym malwy kwitnące tuż przy progu. – Do domu! JUŻ!

Tymczasem od strony drzwi dobiegło zdumione kaszlnięcie. Artur pojawił się w wejściu, nerwowo wycierając okulary kraciastą chustką. Po chwili znad jego ramienia wychynęły rozczochrane czupryny pozostałych domowników.

- Arturze – głos matki rudej czeredy niespodziewanie załamał się i nabrał płaczliwych tonów. – Ja... ja nie rozumiem... Co tu się stało?

Ginny rozumiała. U wylotu biegnącej wzdłuż ściany domu rynny, jak zawsze po deszczu, utworzyła się głęboka kałuża. Nie było tajemnicą, że gospodarskie zwierzęta lubiły zaspokajać w niej pragnienie – jak dotąd bez żadnych skutków ubocznych. Tym razem jednak taflę wody barwiły tęczowe kręgi, przypominające rozlaną benzynę – ślad po niewykorzystanym eliksirze. A raczej, w obecnej sytuacji – wykorzystanym. Och, jak bardzo wykorzystanym. Dwa bielinki kapustniki, zmęczone kręceniem w powietrzu miłosnych esów-floresów, przysiadły na moment na głowie dziewczynki, upodabniając się do niedzielnej kokardy.

„Kilka kropli! To miało być kilka kropli! Jak ja to wszystko wytłumaczę?” – jęknęła Ginny w duchu.

Tłumaczenia jednakże okazały się zbędne.

- FRED! GEORGE! – Molly całkiem niespodziewanie odzyskała wigor. Cóż począć, przyzwyczajenie jest wszak drugą naturą człowieka, a bliźniacy zdecydowanie przyzwyczaili rodzicielkę do najbardziej fantastycznych wyskoków. – Co ja wam... Ile razy... Gdy tylko was...

Tam, gdzie zawiodły słowa, pomóc mógł najwyraźniej matczyny fartuch. Był może mniej efektywny niż pas albo chociaż mokry ręcznik, ale zadanie spełniał – bliźniacy rozpierzchli się w dwie strony, osłaniając głowy.

- Ale mamo...!

„O Merlinie! Zamieniłam podwórko w... w...”

Właściwe w tym miejscu byłoby określenie w „berlińską Paradę Miłości”, ale Ginny, rzecz jasna, znać go nie mogła.

„Strasznie narozrabiałam, a oberwą za to moi bracia!”

Poczucie winy zalało drobną istotkę ciemną falą.

A potem nastąpił odpływ. I na piaszczystej plaży dziewczęcej duszy ukazały się kolejno:

zdumienie,

zaskoczenie,

niedowierzanie,

rozbawienie,

zakłopotanie na tle rozbawienia,

bunt

i wreszcie dzika satysfakcja.

„Strasznie narozrabiałam, a oberwą za to moi bracia” – pomyślała Ginewra po raz kolejny. A potem dodała: „Ekstra”.

Sądząc po odgłosach, pościg Molly za synami przeniósł się już do ogrodu, gdzie trwał, mimo dość rozpaczliwych nawoływań Artura. Ginny, nie zaczepiana przez nikogo, zawiązała pasek szlafroka i zawróciła do domu.

Przyzna się oczywiście do wszystkiego – gryfońska prawość nie pozwoliłaby jej postąpić inaczej. Po prostu... jeszcze nie teraz. Bądź co bądź, w obecnym stanie ducha mama pewnie i tak nie wysłuchałaby tłumaczeń. Tymczasem zaś może się zająć czymś bardziej konstruktywnym. W Księdze widziała przecież jeszcze wiele interesujących zaklęć. Na dobry początek mogłaby się zająć na przykład tym, służącym przywoływaniu upiorogacka.

 

Koniec

 

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin