Spadkobierca.rtf

(954 KB) Pobierz
COULTER CATHERINE

Coulter Catherine

Spadkobierca

1
Magdalena

Evesham Abbey, kolo Bury St. Edmunds, Anglia, 1790

Pogrążona głęboko w sobie Magdalena czekała bez końca, aż miłosierne opium stłumi ból rozdzierający ciało. W gęstniejącym mroku zimowego popołudnia ledwo mogła dojrzeć wysokie sklepienie komnaty i ciemne, obite dębową boazerią ściany.

Nareszcie ból ustępuje, niebawem uwolnię się od niewysłowionej męki, która wszak ma źródło w mej własnej duszy. Boże, spraw, niech opium działa aż do końca. Czemuż on zwlekał tak długo? Chciał, abym walczyła, ot dlaczego, nareszcie zrozumiał, że wcale nie chcę walczyć. Ze nie chcę już dłużej żyć.

Czy on ciągle tu jest? Tego nie wiedziała. Zresztą nie miało to znaczenia.

I tak długo jej towarzyszył. Przemawiał, uspokajał, próbował pomóc, ale opium nie podał, dopóki - wijąc się z bólu, który był wszędzie, w niej i poza nią- nie zaczęła krzyczeć, błagać, żeby wreszcie dał jej spokój, pozwolił nareszcie odejść. Przynajmniej już więcej nie cierpiała.

Och, Elsbeth, biedne dzieciątko. Jeszcze tak niedawno przydreptała w moje wyciągnięte ramiona. Och, dziecino najdroższa, szybko mnie zapomnisz. Gdybym tylko mogła potrzymać cię w ramionach choć raz jeszcze! Dobry Boże, moje dziecko zapomni o matce, obcy ukradną mi jej miłość, a on przy tym będzie. Boże, gdybym tylko mogła, zabiłabym go. Tymczasem on będzie żył, a ja zgniję na cmentarzu Deverillów, na wieki samotna i zapomniana.

Łzy, które wymknęły się z kącików ciemnych oczu o migdałowym wykroju, spłynęły w dół po policzkach i nie napotkawszy na drodze żadnej przeszkody w postaci zmarszczek czy wgłębień, mogących wstrzymać potok, szybko dotarły do pełnych warg, aż na języku pojawiła się słona wilgoć. Poczuła wtedy dotknięcie miękkiego materiału na ustach. Ktoś otarł jej twarz? Pewnie to on. Nie widziała go już. Za późno. Znów zapadła się w siebie. Tak wiele należało żałować, a tak niewiele nadało sens jej krótkiemu życiu.

Daj spokój, Magdaleno, raduj się małymi tryumfami, ulotnymi chwilami przyjemności. Pamiętaj drobne zwycięstwa. Dlaczego nie potrafi?' To żałosne, jak bardzo człowiek jest bezradny i samotny. Słychać plącz. Josette, weź ją z kołyski, proszę, przytul, ukołysz. Przekaż tej drobnej istotce całą moją miłość. Pociesz ją, utul I chroń. Ja już nie mogę.

Świdrujące w uszach krzyki dziecka ucichły. Magdalena uspokoiła sie. Głowa opadła jej na obszytą koronką poduszkę. Spojrzała na ciemne dębowe belki w górze. Elsbeth i Josette były dokładnie nad nią, w pokoju dziecinnym. Tak blisko, tylko parę kroków jeszcze niedawno pobiegłaby po schodach, i to pewnie lekko, gdyby tylko usłyszała płacz dziecka.

Niby nie tak dawno... a w gruncie rzeczy minęły wieki. Będziesz znać jedynie grób, moja maleńka, i tablicę z imieniem matki. Będę dla ciebie zimnym, szarym kamieniem z wyrytym napisem Omszałym, martwym kamieniem, przygniatającym ciało na wieki wieków.

Magdalena podniosła gasnące oczy i spojrzała na duże malowidło W złoconej ramie przedstawiające Evesham Abbey, Z duma. powieszone nad kominkiem przez ostatniego hrabiego Strafford. Nieruchomymi oczami, jak pogrążona w transie, wpatrywała się w obraz Miała wrażenie, że stoi w zielonym parku Otaczającym dom Z czerwonej cegły. Stare lipy rosnące po obu Stronach wysypanego żwirem podjazdu chroniły oczy przed słońcem, a Żywopłoty Z Cisów i ostrokrzewu były namalowane lak wyraźnie, że zdawać się mogło, iż wystarczy wyciągnąć rękę, aby ich dotknąć i poczuć w palcach miękkie igły. Przypomniała solne, że kiedy po raz pierwszy zobaczyła to miejsce, odniosła takie samo wrażenie, gorzko żałowała, że je w ogóle ujrzała, że przybyła do tego przeklętego domu, że wyszła za mąż za człowieka, który teraz powinien ją ratować, ale to oczywiście było niemożliwe. Poślubiła go, weszła do jego domu i teraz za to płaci.

Nie mogła oderwać wzroku od obrazu. Jakże angielskie były te szczyty i kominy wyrastające ze ścian i górujące nad łupkowym dachem; kiedyś policzyła je wszystkie - było ich czterdzieści. A zaraz za domem znajdowały się ruiny starego opactwa, rozsypujące się z godnością od blisko czterech setek lat. Czas wyrył się nieubłaganie na spojonych zaprawą murach, obracając niezliczone kamienne olbrzymy w bezkształtne formy, a potężne ściany wciąż trwały, dumnie godząc w niebo. Pewnego dnia skruszą się i runą. A wszystko dlatego, że pewien król zapragnął rozwieść się z królową i poślubić kochankę*[1]. Kochała te ruiny. Każdy kamień nosił znamię przeszłości mrocznej i tajemniczej, która od samego początku fascynowała ją i pociągała nieodparcie. Jeden z tych kamieni zostanie przeniesiony na cmentarz Strafford i oznaczy miejsce jej wiecznego spoczynku.

Pogrążony w oparach opium umysł Magdaleny nakazał jej odwrócić wzrok. Spojrzała na przeciwległą ścianę, na dziwną drewnianą płaskorzeźbę zatytułowaną Taniec śmierci. Groteskowy szkielet, dzierżący w kościstym uścisku stępiony miecz, górował nad zastępem niesamowitych demonów, a z jego rozwartych szeroko szczęk zdawał się dobywać bezgłośny śpiew.

Jak tu zimno! Dlaczego nikt nie rozpali ognia? Gdybym tylko mogła okryć się ciepło! Zaraz będzie jeszcze zimniej, ale to i tak bez znaczenia, bo wtedy będę martwa.

Jeszcze raz wzrok Magdaleny przesunął się po komnacie, tym razem wolniej, gdyż coraz większe znużenie wciągało ją w przepastną głębię. Jeszcze chwila, a nie będzie powrotu. Na ustach umierającej pojawił się lekki uśmiech. Skóra jej twarzy napięła się, aż na gładkich policzkach zarysowały się cienkie linie. Uśmiech był nadto wyraźny. Tryumfujący.

Odniosłam nad tobą ostateczne zwycięstwo, mój panie mężu. Pokonam cię moją własną śmiercią.

Uśmiech zastygł na jej wargach, zmieniając je w groteskową, nierówną kreskę. Ciszę rozdarł krzyk dziecka.

Drzwi komnaty otworzyły się gwałtownie.

- Wyjdź na chwilę, doktorze. Chcę mówić z moją żoną. -Nowo przybyły mówił szorstko, oddychał ciężko i urywanie.

Lekarz wolno wyprostował się. Był wysokim mężczyzną, ale hrabia Strafford, którego potężna postać zdawała się wypełniać cały pokój, przewyższał go niemal o głowę. Doktor nie wypuszczał nadgarstka hrabiny ze swoich długich palców. Spokojnie rzekł:

- Obawiam się, milordzie, że to niemożliwe.

- Do licha, Branyon, a cóż to znowu za komedie? Chcę zostać sam na sam z moją żoną i zadać jej kilka pytań. Najwyższy czas, żeby mi odpowiedziała. Zostaw nas samych. Mam do tego prawo.

Hrabia szedł już w stronę łoża, a doktor zauważył, że regularne rysy jego twarzy wykrzywia strach i gniew. Połączenie tych dwóch emocji w przypadku hrabiego było dość niezwykłe, ale wzrok doktora nie mylił. Tego rzeczywiście hrabia w tej chwili doświadczał.

Branyon delikatnie przykrył prześcieradłem rękę hrabiny. Ta krótka chwila pozwoliła mu opanować gniew na człowieka, którego nienawidził od czasu, kiedy przekonał się, jak traktuje swoją dobrą, łagodną żonę. Powiedział cicho:

- Przykro mi niewymownie, milordzie, ale jej lordowska mość jest już tam, gdzie słowa nie dotrą. Odeszła zaledwie przed chwilą. Nie cierpiała pod koniec. Nie czuła bólu.

- Do diaska, nie może być! - Hrabia rzucił się gwałtownie w stronę łoża. Doktor usunął się na bok, żeby nie zostać potrąconym. Stał w ciszy, patrząc, jak mąż wpatruje się w twarz zmarłej żony, a potem bierze jej rękę i potrząsa nią. Podszedł i ujął hrabiego za ramię.

- Pani hrabina nie żyje, milordzie. Już nic więcej nie możemy dla niej zrobić. Jak powiedziałem, nie cierpiała w ostatniej godzinie.

Hrabia przez dłuższą chwilę stał bez ruchu przy łożu. Wreszcie odwrócił się i powiedział bardziej do siebie niż do doktora:

- Niedobrze, Nic dotarłem na czas. Przegrałem. Niech diabli porwą francuskie kłamstwa. Co za łajdactwo!

I nie spojrzawszy więcej w stronę zmarłej żony, hrabia obrócił się na pięcie i wyszedł z pokoju. Ciężkie, wysokie buty stukały głucho O dębową podłogę.

2
Anna

Evesham Abbey, 1792

Czworo ludzi otaczało wijącą się na mokrych od potu prześcieradłach nagą postać. Już dawno doktor ściągnął frak i rzucił go na stolik. Białą koszulę rozpiął pod szyją, rozpięte miał także mankiety. Był wyraźnie zmęczony. Dookoła jego zaciśniętych ust rysowały się cienkie kreski, na gładkim czole lśniły kropelki potu. Był to młody mężczyzna, a dziewczyna leżąca na łożu była jeszcze młodsza od niego. Miała osiemnaście łat i jej życie było w jego rękach.

Na wpół ślepa położna oraz gospodyni pełniły milczącą wartę w nogach łoża.

Obie bezradnie opuściły ręce.

Było nieznośnie gorąco, wręcz duszno, i pogrążona w nie kończącej się męce kobieta zrzuciła okrycie, odsłaniając przed oczyma obecnych wzdęte ciało. Była już poza jakimkolwiek myśleniem, nawet poza rozdzierającym bólem, który ustępował na chwilę tylko po to, by z jeszcze większą gwałtownością wy- buchnąć w jej wnętrznościach, wyrywając z wyschłego, obolałego gardła kolejny krzyk.

Zmysły wróciły jej na chwilę, gdy potworny ból ustał na moment przed kolejnym szarpiącym trzewia atakiem. Leżała, dysząc ciężko. Podniosła wzrok na doktora, w jej błękitnych oczach malował się niewysłowiony strach i cierpienie.

Pochylił się nad nią, otarł jej strużki potu z czoła i przysunął kielich do ust.

- Proszę się napić wody, lady Anno. O tak. Pomału. Przytrzymam, jak długo będzie trzeba. Proszę pić powoli. - Kiedy już się napiła, powiedział cicho: - Lady Anno, proszę się bardziej wytężyć, Musi pani dać z siebie wszystko, kiedy dam znak. Czy pani mnie rozumie?

Przesunęła językiem po spękanych wargach i jęknęła bezradnie uwięziona w pułapce własnej cielesności przez siły, na który ani ona, ani nikt inny nie miał wpływu. Rozpaczliwie pragnęła oderwać się od grubego, wypełnionego dzieckiem ciała. Poszukała wzrokiem zatroskanych, ciemnych oczu doktora i za- marzyła o całkowitym wtopieniu się w tego człowieka. Było to pragnienie tak intensywne, że aż on odebrał je gdzieś głębią swego jestestwa, nieświadomie odpowiadając na krzyk rozpaczy lej strony jej natury, która była roześmianą pogodną dziewczyną. Ukląkł przy niej i ujął jej bezwładne palce w swoje ręce. Głos mu zadrżał.

- Lady Anno, bardzo panią proszę, tak nie można. Nie wolno się poddawać. Proszę pomóc sobie i nam. Wiem, że pani może. Jest pani silna. Przecież pani chce żyć. Pani musi to zrobić. Urodzi pani to dziecko.

Z jej krtani wyrwał się zdławiony krzyk i znów znalazła się daleko, tam gdzie nie mógł jej dosięgnąć, w głębi własnego, wstrząsanego falą skurczów ciała. Szybko wsunął rękę do środka, wymacał główkę dziecka i krzyknął do niej:

- Proszę przeć! Teraz!

Zawahał się tylko przez moment, po czym położył dłoń na plask na jej brzuchu i z całej siły nacisnął.

Jej krzyk i krzyk dziecka rozległy się jednocześnie, przenikając go do głębi.

Znużony doktor wszedł cicho do biblioteki hrabiego i stanął w progu. W pokoju było ciemno, gdyż zaciągnięto wszystkie zasłony.

- Ma pan córkę, panie hrabio. Gratuluję. Podobna do pana hrabiego. Pani hrabina jest bardzo osłabiona, ale będzie żyć.

Nie mógł się nadziwić, że jeszcze trzyma się na nogach, że nie przewraca się ze zmęczenia. Czekał na reakcję hrabiego. Ten przesunął palcami po idealnie gładkiej kamizelce, z niesmakiem przyjrzał się poplamionej krwią koszuli doktora i rzekł obojętnie:

- Córka? Hm, to dopiero pierwsze dziecko. Na szczęście Anna jest młoda i jeszcze urodzi mi synów. Kobiety kochają dzieci. Pewnie niebawem zechce mieć następne. Słabość przejdzie. Nie minie tydzień, a zapomni, jeżeli oczywiście dziecko przeżyje. Tyle dzieci umiera przedwcześnie. Elsbeth przeżyła, ale ta może nie przeżyć. Z dziećmi nigdy nic nie wiadomo.

Doktor poczuł dławiący ucisk w gardle. Coraz większy gniew w nim narastał.

Czy człowiek ten był głuchy na rozdzierające serce krzyki własnej żony? Przecież nawet na pobladłych twarzach służących widać było przerażenie i litość. Z pewnością mąż musiał ją słyszeć. I żeby był tak obojętny? Nic a nic się nie przejął?!

Doktor wiedział jedno. Do końca życia nie zapomni tych straszliwych cierpień, których był świadkiem. Zapragnął nagle zabić tego człowieka, nie za to, że za jego sprawą zaszła w ciążę, ale za to, że w ogóle go nie obchodziło, czy ona przeżyła. Było mu wszystko jedno. Łotr bez sumienia. Och, jakże chciałby go zabić! Strzelić prosto między oczy. A jednak... Z trudem opanował się i spokojnym, profesjonalnym tonem -choć tak naprawdę chciało mu się krzyczeć - oznajmił:

- Obawiam się, że to niemożliwe, milordzie.

Zamilkł, widząc, że twarz hrabiego pociemniała. Była to przystojna twarz, wyrazista i inteligentna. Doktor Branyon nienawidził jej równie gorąco, jak nienawidził tego człowieka. Z niemałą więc satysfakcją poinformował hrabiego:

- Milordzie, lady Anna omal nie straciła życia, rodząc pańską córkę. Niewiele brakowało, a wykrwawiłaby się na śmierć. - Zamilkł na chwilę, smakując następne słowa, zanim je wreszcie wypowiedział: - Nie będzie więcej mogła rodzić dzieci.

Hrabia zerwał się na równe nogi.

- Do diabła, Branyon, co ty mi tu opowiadasz! Dziewczyna ma dopiero osiemnaście lat! Jej matka urodziła sześcioro dzieci, w tym czterech synów. Zapewniała mnie, że Anna ma szerokie biodra i że będzie rodzić bez trudu. Sam sprawdzałem jej brzuch. Jest drobna, to prawda, ale ma szeroką miednicę. Do diaska, wybrałem ją ze względu na jej młodość i na to, co usłyszałem od matki. Musisz się mylić, doktorze.

Rodzice pozwolili mu dotykać ich córki? Kłaść ręce na jej brzuchu? Boże, aż zrobiło mu się niedobrze.

- Niestety, milordzie, wiek lady Anny nie ma tu nic do rzeczy, podobnie jak szerokość bioder. Nie urodzi więcej dzieci, ani córek, ani synów.

Boże, jak ja nienawidzę tego człowieka! Moim zadaniem jest chronić życie, a tak bardzo pragnę go zabić. Biedna Anno... jesteś dla niego niczym, podobnie jak Magdalena. Teraz ma drugą córkę, której nie będzie kochał. Pewnie ją też oddali. Przynajmniej ty nie będziesz musiała znowu cierpieć.

Hrabia odwrócił się, zaklął długo i soczyście. Nie słyszał nawet, jak doktor wychodzi z biblioteki i udaje się na górę, by czuwać przy jego żonie.

3
Arabella

The Strafford House, Londyn, 1810

Sir Ralph Wigston spojrzał sponad okularów, recytując monotonnym głosem sumiennie przygotowane i -jak miał nadzieję - górnolotne frazesy kondolencji. Zadał sobie wiele trudu, ucząc się na pamięć krótkiej przemowy, którą miał wygłosić w imieniu ministerstwa. Robił to w głębokim przekonaniu, że chociaż tyle jest winien, jeśli nie pięknej wdowie, to przynajmniej samemu hrabiemu Strafford.

Zmarły hrabia był wielkim człowiekiem, słynącym z wybitnej inteligencji, niesamowitej wprost zdolności przewidywania zamiarów wroga i umiejętności szybkiego podejmowania słusznych decyzji ku chwale Jego Królewskiej Mości. Nie lękał się ryzyka tam, gdzie inni się wahali czy wręcz wycofywali. Był odważny, nieustraszony, a zmarł tak, jak na dzielnego dowódcę przystało: w bitwie, wydając rozkazy i okrzyki zachęty. Dumny był, niezwykle dumny i nieugięty, prawdziwy despota żądający bezwzględnego posłuszeństwa, lecz taki właśnie powinien być dowódca. Był człowiekiem, któremu można było zaufać, człowiekiem, którego nie można było nie szanować, człowiekiem, za którym szło się z bezwzględną lojalnością i oddaniem. Jego ludzie uwielbiali go. Na pewno teraz szczerze go opłakują.

Teraz, gdy hrabia Strafford nie żył, zadaniem sir Ralpha było złożenie kondolencji w imieniu rządu wdowie, która, nawiasem mówiąc, wyglądała wyjątkowo pięknie w czarnej, żałobnej sukni. Za nic nie dopuściłby, aby ktokolwiek mógł mu zarzucić zaniodbanie powinności należnych zmarłemu hrabiemu. Ani tym bardziej uchybienie wdowie po nim.

Chrząknął z namaszczeniem. Było to trudne zadanie.

- Z żalem musimy jednak poinformować panią droga lady Anno, że nie znaleziono szczątków hrabiego po pożarze, jaki miał miejsce.

- W takim razie może pańska wizyta jest przedwczesna, sir Ralphie? Czy jest zatem możliwe, iż mój ojciec nie zginął? Może jakimś cudem ocalał?

Słowa te zostały wypowiedziane zimno i beznamiętnie, lecz sir Ralph wyczuł kryjącą się w nich iskierkę nadziei, co godziło w jego autorytet i pozycję. Krótko mówiąc, poczuł się dotknięty. Na razie powstrzymał się od wygłoszenia frazesów, jakie sobie wcześniej przygotował, i utkwił krótkowzroczne spojrzenie w córkę hrabiego Strafford, lady Arabellę. Zupełnie nie przypominała matki. Była żywym obrazem ojca. Miała atramentowo-czarne włosy i jasnoszare oczy. Znów chrząknął.

- Droga lady Arabello, śpieszę panią zapewnić, że nie wypełniałbym mej smutnej misji, gdyby zgon pani ojca nie został dowiedziony w sposób nie pozostawiający żadnych wątpliwości. - Ton jego głosu zabrzmiał dość szorstko, toteż natychmiast postarał się złagodzić wypowiedź. - Naprawdę mi przykro, lady Anno, lady Arabello, ale są wiarygodni świadkowie, których zeznań nie da się podważyć. Przeprowadzone zostały staranne poszukiwania.

- Oczywiście nie miał zamiaru opowiadać o zwęglonych szczątkach poddanych dokładnym oględzinom. - Nie ulega wątpliwości, że hrabia zginął w pożarze. Ogień był zaiste straszny. Nie pozostawiał żadnej szansy na przetrwanie. Proszę zatem, moje panie, abyście nie żywiły złudnych nadziei, gdyż niemożliwością jest, by hrabia przeżył to piekło.

- Rozumiem. - Znów ten sam zimny, beznamiętny głos. Sir Ralph postanowił jak najszybciej wypełnić swoje poselstwo do końca.

- Książę Regent pragnie, bym zapewnił panią lady Anno, że wobec wiarygodności zeznań świadków nie ma najmniejszych przeszkód w jak najszybszym uporządkowaniu spraw majątkowych. Jeśli pani sobie życzy, powiadomię pani prawnika o tych tragicznych wydarzeniach i poproszę, by wszczął odpowiednie kroki.

- Nie! - Córka hrabiego wyprostowała się, zaciskając przed sobą ręce.

Sir Ralph zesztywniał i spod zmarszczonych brwi spojrzał na dumną pannę.

O co znów chodzi? Cóż to za nonsensy? Czy matka, ta urocza, delikatna dama, nie ma na nią żadnego wpływu?

Lady Anna odezwała się głosem o wiele za łagodnym jak na oczekiwania sir Ralpha.

- Moja droga Arabello, z pewnością będzie najlepiej, jeśli sir Ralph porozumie się z prawnikiem ojca. I tak czeka nas teraz wiele spraw.

- Nie, mamo. - Arabella spojrzała zimnymi szarymi oczami na zaróżowioną twarz sir Ralpha. Na Jowisza, patrzyły na niego oczy hrabiego. I ten jej chłód i wyniosłość! Wykapany ojciec! Tak, ta zuchwała dziewczyna, zdaje się, odziedziczyła po ojcu również arogancję. Doprawdy, zmarły hrabia wcale na to nie zasługiwał, choć sam był butny i wyniosły wobec innych.

- Doceniamy pańską uprzejmość, sir Ralphie, ale to należy do nas... do mojej matki i do mnie... zajęcie się wszystkimi niezbędnymi formalnościami. Proszę przekazać wyrazy wdzięczności Księciu Regentowi. Jego słowa bardzo wiele dla nas znaczą.

A cóż to znów miało oznaczać? Sir Ralph nie znosił ironii. Drażniła go. Nie lubił być zmuszany do rozszyfrowywania tego, co się za nią kryje, do łamania sobie głowy tylko po to, aby przekonać się w końcu, że ironia była niezamierzona. Natomiast dotarło do jego świadomości zupełnie wyraźnie, że ta przeklęta dziewczyna go odprawia. Jego! Chcąc zyskać nieco na czasie i uspokoić się na tyle, by z miejsca nie wytargać zuchwałej panny za uszy, sir Ralph wolno zdjął okulary i równie wolno uniósł potężne ciało z krzesła.

Arabella również się podniosła i wtedy ujrzał jej zimne szare oczy na tej samej wysokości co jego własne. Miała spojrzenie zimne, wręcz lodowate i równie nieprzyjemne jak ojciec. Ciekawe, czy te oczy kiedykolwiek patrzą ciepło, tak jak to raz zdarzyło mu się zobaczyć u jej ojca, kiedy ten dotknął olśniewająco białego ramienia pewnej ślicznej młodziutkiej kurtyzany. Doprawdy, nic powinien dopuszczać do siebie takich wspomnień, zwłaszcza w obecności wdowy. Trzeba zapomnieć. Już. Teraz. Od razu.

Panna wyciągnęła szczupłą rękę. Głos miała ostry, choć nikt, nawet najbardziej wymagający, nie mógłby jej zarzucić uchybienia wymogom grzeczności.

- Dziękujemy, sir Ralphie. Rozumie pan chyba, że ta tragiczna wiadomość poruszyła do głębi moją matkę. Jeśli zechce nam pan teraz wybaczyć, zajmę się nią. Russell odprowadzi pana.

Przekonał się, że reaguje na jej słowa tak samo jak niegdyś na lewa jej ojca, to znaczy od razu zaczyna się żwawiej ruszać. Odezwał się najbardziej pojednawczym tonem, na jaki go było stać:

- Ależ, naturalnie. Droga lady Anno, jeżeli w czymkolwiek mógłbym być pomocny i zdjąć nieco ciężaru, który niespodziewanie spadł na barki pań, proszę mnie wezwać bez wahania. Stawię się natychmiast. - W myślach dodał: „Tylko niech ta mała jędza, pani córka, trzyma się z dala”. Kobiety jego zdaniem powinny być ciche, łagodne i posłuszne. Jak lady Anna. Dlaczego zatem hrabia miał jedną kochankę w Londynie, drugą w Brukseli, a sam często odwiedzał domy schadzek w Portugalii - takie plotki przynajmniej sir Ralph o nim słyszał - pozostawało dla niego zagadką. Ach, istota krucha i delikatna jak lady Anna z pewnością nie była w stanie zaspokoić mężczyzny tak wymagającego jak nieboszczyk. A jeśli chodzi o córkę, to musiał przyznać, że jest piękna, ale przy tym zimna, nieprzyjemna i wyniosła.

Hrabina spuściła oczy. Nie wstała. Jedyną odpowiedzią na jego zapewnienia było lekkie skinięcie jasnowłosej głowy. Na wszystkie świętości, cóż to za piękna kobieta! Zupełnie nie miał ochoty nigdzie iść. Najchętniej by został tu, u jej stóp, lecz nie było rady. I tak by nic nie zdziałał przy tej pannic patrzącej na niego, jakby miała ochotę poćwiartować go nożem, który pewnie nosiła ukryty za pazuchą.

- Do widzenia, sir Ralphie - rzekła Arabella głosem równie lodowatym jak szare oczy jej ojca. Pomyślał z żalem, że miałby ogromną ochotę przytrzymać drobne rączki hrabiny w swych dłoniach, zapewnić gorąco, że ją ochroni, pocieszy, będzie dzielić jej smutek, i to wcale nie dlatego, by zmarły hrabia kiedykolwiek okazywał mu atencję - hrabiego interesowali tylko ci, którzy jego zdaniem nadawali się do zabijania Francuzów. Jednak pozycja sir Ralpha i stopień znajomości z rodziną hrabiego Strafforda nie upoważniały do realizacji tak śmiałych życzeń. Niechętnie odwrócił wzrok od pięknej hrabiny i spojrzał na nieruchomą, pozbawiona uśmiechu twarz jej córki. Kiedy drzwi saloniku zamknęły się za nim z lekkim trzaśnięciem, znów ude- rzyła go myśl, że córka hrabiego stanowi żywy obraz swego ojca. Podobieństwo fizyczne było uderzające - te same kruczoczarne włosy i ciemne łuki brwi nad dumnymi, zuchwałymi, szarymi oczami. Ale podobieństwo nie ograniczało się jedynie do cech fizycznych. Również ich usposobienia miały wiele wspólnego. Oboje byli dumni, nie znoszący sprzeciwu i piekielnie inteligentni. Choć sir Ralph poczuł się dotknięty odprawą ze strony osiemnastoletniej panny, szczerze współczuł jej, że nie urodziła się chłopcem. Po tym, czego przed chwilą doświadczył na własnej skórze, mógł śmiało powiedzieć, że poradziłaby sobie doskonale na stanowisku ojca.

Hrabina Strafford uniosła piękne, niebieskie oczy i spojrzała na delikatną twarz córki.

- Moja droga, chyba byłaś trochę za surowa dla biednego sir Ralpha. Wiesz przecież, że miał jak najlepsze intencje. Chciał nam obu zaoszczędzić niepotrzebnego bólu.

- A jeśli to nieprawda, że ojciec zginął? - odparła Arabella zimnym, bezbarwnym głosem. - To idiotyczne. Taka okrutna strata. A wszystko przez głupią wojnę, która służy zaspokajaniu ambicji głupich mężczyzn. Wielki Boże, czyż może być coś bardziej niesprawiedliwego? – Wyminęła wyciągnięte w serdecznym geście ramiona matki, podeszła do ściany i uderzyła zaciśniętą pięścią w dębową boazerię.

Moje biedne, niemądre dziecko. Nie pozwalasz mi się pocieszyć, gdyż wdałaś się w niego. Opłakujesz człowieka, który samym swoim istnieniem zmienił moje życie w nie kończące się pasmo udręki. Czyżby w tobie nie było nic ze mnie? Biedna Arabello, ronienie łez tak naprawdę wcale nie oznacza godnej pogardy słabości.

Arabello, dokąd idziesz? - Hrabina podniosła się spiesznie i ruszyła za córką.

- Spotkać się z Brammersleyem, prawnikiem ojca. Powinna mama wiedzieć, kto to jest. Za każdym razem, gdy ojca nie było W Anglii, ten głupiec starał się z mamą flirtować. Do diabła, nie znoszę go, ale ojciec mu ufał, niestety. A skoro już mowa u głupcach, nie bardzo wierzę, żeby to ministerstwo przysłało sir Ralpha. Myślałam, że z miejsca padnie przed mamą na kolana!

- Na kolana? Sir Ralph? Ten poważny starszy pan?

- Owszem, mamo - odparła Arabella tonem, jakim się mówi do dziecka. - Ślepy by to zauważył.

- Ja nie zauważyłam niczego niewłaściwego w zachowaniu sir Ralpha. Był jak najbardziej na miejscu. Ale, kochanie, chyba nie powinnaś teraz wychodzić. Może napiłabyś się herbaty? A może odpoczniesz trochę w swoim pokoju? A może... choć wiem, że to mało prawdopodobne... miałabyś ochotę porozmawiać ze mną?

- Nie jestem zmęczona, słaba ani przerażona - odparła Arabella przez ramię. - I przecież stale rozmawiamy. Co najmniej trzy, cztery razy dziennie. - Nie zwolniła kroku. Przepełniał ją gorzki gniew i niezwykła energia wypływająca z poczucia bezradności. Nagle z otchłani własnego bólu wyrwał ją widok pobladłej, ściągniętej twarzy matki. O Boże! Co z niej za potwór! Przesunęła ręką po czole. Nie będzie płakać. Za nic. Ojciec nigdy by jej tego nie darował.

- Poradzi sobie mama beze mnie, dobrze? Bardzo mamę proszę, ja to muszę załatwić. Chcę, by ojcu oddano należne honory, jeszcze zanim ostatecznie rozporządzi się jego majątkiem. 1'rzygotuję wszystko do naszego wyjazdu z Londynu. Trzeba wracać do Evesham Abbey. Zajmę się tym. Muszę dopilnować wielu spraw. Dobrze, mamo?

Hrabina spojrzała spokojnie w jej chmurne szare oczy i rzekła wolno, z cieniem smutku w głosie:

- Tak, kochanie, oczywiście. Poradzę sobie. Jedź, Arabello, i zrób, co do ciebie należy.

Hrabina poczuła się nagle staro jak na swoje trzydzieści sześć lat. Z wysiłkiem podeszła do frontowego okna i osunęła się na fotel. Gęsta, szara mgła kłębiła się wokół domu, otulając gałęzie i zasnuwając zieleń trawy w niewielkim parku naprzeciwko domu.

Z okna widać było stangreta Johna, który przytrzymywał niespokojne konie.

Po chwili nadeszła Arabella, przemierzając kamienne płyty dziedzińca charakterystycznym długim, pewnym siebie krokiem. W czarnej sukni i płaszczu wyglądała smutno i ponuro. Arabella poradzi sobie ze wszystkim i nikt nie domyśli się nawet, że za pełną determinacji energią kryje się rozpaczliwy ból.

Może lepiej, że nie szuka pociechy u mnie. Wówczas musiałabym udawać smutek. Ona nigdy nie zrozumie, że dla mnie ta śmierć oznacza koniec niewoli.

A jej niespożyta energia pomoże wypalić w końcu ból utraty. Kochana Elsbeth, słodkie niewinne dzieciątko. Nareszcie jesteś wolna, tak jak ja. Napiszę zaraz do ciebie. Twoje miejsce jest w Evesham Abbey. Możesz nareszcie wrócić do swego domu, do domu Magdaleny. Biedna Magdaleno, jakże krótkie i nieszczęśliwe miałaś życie! Twoja córka może liczyć na moją najczulszą opiekę. Obiecuję ci to, Magdaleno. Bogu niech będą dzięki. Odszedł już. Na zawsze.

W nagłym przypływie energii podniosła się z fotela, a jasne loki zakołysały się wokół jej twarzy. Odrzuciła głowę do tyłu i podeszła pewnym krokiem do małego biureczka stojącego w kącie saloniku. Był to niezwykły odruch, jakby odrodzony na nowo po osiemnastu latach. Szybkim, niemal radosnym ruchem zanurzyła pióro w kałamarzu i sięgnęła po elegancki papier listowy.

4

Evesham Abbey, 1810

Spod potężnych kopyt Lucyfera tryskał żwir, którym wysyłamy byl podjazd porośnięty po obu stronach rzędami lip. Rytmiczny, głośny stukot nie koił jednak wcale serca amazonki.

Arabella odwróciła się w siodle i spojrzała w tył, w stronę domu.

Evesham Abbey trwało dumnie w zamglonym świetle poranka. Mury z cze...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin