Mrożek, Sławomir - 7 nowel.doc

(88 KB) Pobierz

Sławomir Mrożek

TEN, KTÓRY SPADA

Na początku doznałem wielkiej konfuzji i nie wiedziałem nawet, że spadam. Pomieszane zmysły zderzały się ze sobą jak koty w worku. Nie wiedząc, że spadam, nie bałem się spadania. Odczuwałem tylko mdłoci na skutek chaosu.

Potem przyzwyczaiłem się. Przyzwyczajenie spowodowało nudę. Nudząc się, szukałem przyczyny nudy i stwierdziłem, że nudzę się, ponieważ się przyzwyczaiłem. Ale do czego się przyzwyczaiłem?

Do chaosu, oczywicie. Ale chaos skąd? Okazało się, że się obracam dookoła własnego rodka ciężkoci, czyli koziołkuję. Dlaczego? Nie dowiem się, dopóki nie przestanę koziołkować. Manewrując kończynami zdołałem się wreszcie ustawić wertykalnie. To znaczy tak, że mchy, porosty i małe krzewy na skalnych półkach mijały mnie nadbiegając spod moich stóp i znikając nad moją głową. Wtedy dopiero pojąłem, że spadam i zacząłem się bać.

Balem się, rzecz jasna, nie tyle samego spadania ile jego skutku. Spadanie, samo w sobie nieszkodliwe, nie mogło trwać wiecznie. Bałem się jednak już sporą chwi-lę, a koniec nie następował. Przyzwyczaiłem się więc i do strachu, na tyle przynajmniej, żeby móc rozejrzeć się w sytuacji.

Spadałem obok ciany, wszędzie gdzie indziej był przestwór bez odległoci. Ściana wybrzuszała się gdzienie-gdzie, tworząc nawisy i uskoki. Przyszło mi do głowy, że mógłbym wykorzystać owe nierównoci ciany, złapać się jakiego występu, drzewka czy choćby trawki, uchwycić się czegokolwiek i zatrzymać w locie. Patrząc w dół wyczekiwałem okazji. Ukazał się krzew kosodrzewiny. Wyciągnąłem ręce i kiedy zrównałem się z nim - uchwyciłem. Szarpnęło, trzasnęło i oto lecę z krzakiem kosodrzewiny trzymanym oburącz, jakbym wybierał się z wi-zytą niosąc absurdalny bukiet.

Wypuciłem go więc, niech sobie sam leci, skoro na nic mi się nie przydał. Może zdarzy się lepsza okazja? Oto drzewko całkiem spore i na oko o wiele solidniejsze od kosodrzewiny. Rozczapierzyłem dłonie i znowu - kiedy nadbiegło - uchwyciłem. Trzask, prask, znowu lecę, ale tym razem spostrzegam ze zdumieniem, że mam cztery ręce, cztery dłonie zacinięte kurczowo na odłamanej gałęzi. Nie, tylko dwie należą do mnie, pozostałe dwie za do osobnika, który - kiedy ja patrzyłem w dół - nadleciał niepostrzeżenie z góry i uchwycił się drzewka w tej sa-mej chwili, co ja. Będąc grubszym, a więc cięższym ode mnie, leciał szybciej niż ja. (W próżni wszystkie ciała spadają z jednakową szybkocią, ale my nie spadalimy w próżni, czy co...) Dogonił mnie, a teraz lecimy razem,. twarzą w twarz, przyglądając się sobie nawzajem z tak bliskiej odległoci. Między nami gałąź, którą pospołu trzymamy. Wreszcie on uwolnił jedną dłoń i grzecznie uchylił kapelusza.

- Taki a taki (jaki tam) - przedstawił się. Skinąłem głową, nie będąc jednak wcale przyjaźnie do niego usposobionym. To przez niego spadam w dalszym ciągu, bo drzewko nie utrzymało naszego wspólnego ciężaru. Gdyby nie on... wtedy. Gdybym był sam... teraz. Teraz spadam nawet szybciej niż przedtem, bo jestem obciążony dodatkowo różnicą między jego ciężarem a moim. Jednak nie wypuciłem gałęzi, choć byłby to prosty sposób, żeby się od niego uwolnić.

- Pan też spada? - zagaił głupio. Najwidoczniej był to pykniczny ekstrawertyk.

- Aha...

- No to będziemy spadać razem - ucieszył się, jakby było z czego.

Skąd ta pewnoć! Czy nie pomylał o tym, że ja mogłem wypucić konar z ręki lada chwila? Ale wciąż zwle-kałem. Czyżby miał rację, że weselej jest spadać w towarzystwie? We dwóch, a może nawet we trzech, bo po gałęzi chodził mały, zielony robaczek.

- Urwało się - powiedziałem z wyrzutem. Niech mu się przynajmniej nie wydaje, że jestem zachwycony, iż muszę spadać w dalszym ciągu z jego winy. Niech przynajmniej poczuje się winny.

- Pan ma na myli drzewko? - rozemiał się. - Nie pierwsze i nie ostatnie. Łapałem się już tego i owego i zawsze to samo. Nie ma się czym przejmować.

Nie ma się czym przejmować! Jakbymy siedzieli sobie gdzie przy stoliku w kawiarni! Głupota czy bezmylnoć?

- O, niech pan tylko spojrzy.

Spojrzałem, gdzie mi wskazał oczami i ruchem głowy, za siebie. O jakie trzysta metrów od nas leciał w dół starszy jegomoć w binoklach, z wyglądu szanowny profesor uniwersytetu. W objęciach trzymał dziką, górską kozicę, która wyrywała się, wierzgając kopytami i rogami bodąc powietrze. Widocznie złapał się jej w locie, jak my krzewu i razem z nią spadał w dalszym ciągu, ale powodowany bezsensowną nadzieją nie wypuszczał kozicy z objęć mimo jej oporu.

- To znaczy, że nie jestemy sami?

Za całą odpowiedź oderwał jedną rękę od gałęzi i zatoczył nią szerokie półkole. Powiodłem wzrokiem za tym gestem.

Teraz dopiero zauważyłem, że przestwór pełen jest spadających postaci. Przedtem byłem zbyt zajęty swoim własnym losem i obserwacją ciany, żeby rozglądać się na boki i za siebie, tam gdzie była pustka.

Jedni koziołkowali jak ja przedtem, inni spadali głową na dół lub głową do góry, jak ja obecnie. Byli i tacy, którzy spadali w pozycji poziomej, jakby leżeli na niewidocznych kanapach. Na ogół można było wyróżnić dwa sposoby spadania: jedni czepiali się czegokolwiek, drudzy za, zrezygnowawszy z czepiania, spadali swobodnie. Ci drudzy należeli do mniejszoci.

Wród tej mniejszoci trafiali się tacy, którzy spadali jak prawdziwi dandy. Widać było jak bardzo zależało im na stylu. Nogi złączone, ręce nonszalancko wsparte pod bok, głowa do góry, spojrzenie junackie. Inni natomiast spadali byle jak, gestykulując albo po prostu nie panując nad ruchami, jak kupa luźnych częci.

Mijał nas młody człowiek. W palcach trzymał szarotkę. Uczepił się jej, choć nie spodziewał się chyba, że na niej zawinie.

- Esteta - mrugnął do mnie porozumiewawczo towarzysz podróży, a do niego głono zawołał: - Jak pięknie, jak pięknie!

Miał nawet zaklaskać w dłonie, ale się rozmylił. On także nie chciał wypucić gałęzi z rąk. Zależało mu na niej, jak profesorowi na kozie.

Mijała nas niemłoda pani, trzymała naręcz jakich ziół wyrwanych z korzeniami. Widać uczepiła się ich kiedy. Kiedy, dawno, bo zioła zwiędły, zeschły, ona jednak tuliła je do siebie, jakby to były kwiaty pierwszej wieżoci. Ponadto obwieszona była różnymi patykami, badylami, sianem, a w torebce miała kamyki.

- Pamiątki - wyjanił mi po cichu towarzysz. A jej ukłonił się szarmancko.

- Pan ją zna?

- Nie, ale mi jej żal.

Przestałem się rozglądać, bo zawierzbiała mnie ręka. To robaczek przeszedł z gałęzi na mnie i zaczął łazić po grzbiecie mojej dłoni. Dmuchnąłem, ale on, przestawszy łazić, znieruchomiał i trzymał się mnie silnie jakimi niewidocznymi, włoskowatymi łapkami. Udawał, że go nie ma. Chciałem dmuchnąć po raz drugi, ale mój towarzysz powstrzymał mnie.

- Zostaw pan, co panu szkodzi,

- Kiedy mnie swędzi.

- A niech tam. I tak...

Nie dopowiedział, ale domyliłem się, co chciał powiedzieć. Dałem spokój. Robaczek wyczekał, a potem pucił się w dalszą drogę.

Nie dopowiedziana aluzja mojego towarzysza przedstawiła mi go w nowym wietle. A jednak zdawał sobie sprawę z tragizmu naszego położenia (o ile spadanie można nazwać położeniem), nie był tak bezmylnym optymistą, jak mi się zdawało. Mogłem z nim porozmawiać na serio.

To długo jeszcze potrwa? - zagadnąłem, robiąc i ja z kolei aluzję.

- Skąd mogę wiedzieć? Musiałbym najpierw przelecieć całą drogę na dół, a potem polecieć z powrotem do góry, żeby mieć jakie pojęcie.

- Z powrotem... Czy widział pan kogo, żeby wracał?

- Nie widziałem.

W tej samej chwili poczułem silny ból w krzyżu. Odwróciłem się natychmiast i zdążyłem jeszcze zauważyć twarz grubą, nadętą, wykrzywioną, usta szeroko otwarte i wykrzykujące co, jakie obelgi, i nogę, która mnie kopnęła, oddalającą się.

- Za co! - Krzyknąłem, choć napastnik nie mógł mnie już usłyszeć.

- Pan się jeszcze pyta? Za spadanie.

- Przestań, to nie moja wina, że on spada!

- Oczywicie, że to nie pana wina ani nie moja, ani niczyja. Ale on się na wszystkich mci. Taki kopie i gryzie każdego, kogo napotka. A jak nie może dosięgnąć, to chociaż opluje. Bardzo boli?

- Bardzo.

- Boli, ale za to nie swędzi. (Rzeczywicie, przy tym bólu swędzenie od robaczka było niczym.) - Mam przy sobie pigułki na kaszel, może pan zażyje?

- Przecież ja nie kaszlę.

- Wszystko jedno, chodzi tylko o to, żeby zażyć jakie lekarstwo. Zobaczy pan, że ulży.

Zażyłem i rzeczywicie ulżyło. Mój towarzysz był człowiekiem dowiadczonym.

Na szczęcie nie wszyscy zachowywali się tak, jak tamten gwałtownik. Na ogół reagowano na spadanie w sposób mniej groźny dla otoczenia. Wspomnę o jednym.

Spadał jak wszyscy, ale ciągle patrzył na zegarek i wolał raczej do siebie niż do nas:

- Ach, pieszę się, pieszę się!...

- Dokąd pan się tak pieszy? - zapytałem zdziwiony.

- Do góry!

- Jak to do góry, przecież...

- Tsss... - zamknął mi usta mój towarzysz - niech mu będzie.

- Lecę do góry, lecę do góry! Alleluja! - wołał tam-ten i poleciał na dół.

Raz tylko zdarzyło mi się spotkać kogo, kto spadał tak, że budził zazdroć. Mylę, że gdybym sam nie spadał, a zobaczył ich tak spadających, skoczyłbym od razu za nimi urzeczony. Mówię "za nimi", bo było ich dwoje. Oboje bardzo młodzi, spadali objęci ramionami i patrzyli sobie w oczy. Prawdopodobnie widzieli w swoich oczach co, czego nikt poza nimi nie widział. Nie zwracali najmniejszej uwagi na otoczenie, może nawet nie wiedzieli,. że spadają, a jeżeli wiedzieli, było im to najzupełniej obojętne.

Mój towarzysz zauważył ich również, ale zmilczał, podobnie jak i ja, bo ogarnął nas jaki wstyd i uraza. Staralimy się unikać swoich spojrzeń i mielimy sobie za złe. Ja miałem żal do niego, że on to on, on do mnie, że ja to ja.

To wszystko jednak niczym było wobec przygody, jaka. nas potem spotkała. Akurat nie rozglądałem się wtedy,. bo zajęty byłem robaczkiem, który połaziwszy tam i sam. usadowił się wreszcie na samym skraju małego paznokcia mojej lewej ręki, tamże pomarudził chwilę i nagle rozwinął maleńkie skrzydełka.

- Patrz pan - zawołałem. - Może by mu je oberwać?

Towarzysz zbladł, ale nie z powodu mojej propozycji. Patrzył się gdzie indziej, pod nogi.

- Tam, tam... - bełkotał, nic więcej nie będąc w stanie powiedzieć.

Spojrzałem i ja w tamtą stronę i momentalnie zapomniałem o robaczku.

Przyzwyczajony, że spada się pojedynczo, nie od razu zrozumiałem, że ta ciemna, bura masa składała się z ludzi. Też spadali, ale jak spadali! Tworzyli zwartą kulę o rednicy chyba kilometra i byli sczepieni ze sobą w ten sposób, że żaden z nich nie zwracał się twarzą na zewnątrz, lecz do rodka. Nie widać więc było żadnej twarzy, same tylko wypięte tyły i grzbiety. Whaczeni w siebie nawzajem, wprasowani i wbici jeden w drugiego,. tworzyli wspólnie stwór jednolity, o regularnym kształcie, kuli włanie. Rodzaj małej planety. Kula wydzielała, silny odór.

- Wspaniałe! - zawołałem zafascynowany gigantycznym widowiskiem.

- Oszalał pan! Przecież lecimy prosto na nich! Musimy co przedsięwziąć albo jestemy zgubieni!

- Dlaczego? Z daleka to ładnie wygląda.

- Z daleka, ale nie z bliska. A to jest coraz bliżej! Istotnie, kula zbliżała się, krzywa wyznaczająca jej powierzchnię prostowała się w oczach, już tworzyła horyzont, choć jeszcze łukowaty. Z tego, co przestawało być kula, a stawało się olbrzymią wypukłocią, dolatywał głuchy szum.

- Rozepnij się pan, szybko!

- Co mam rozpiąć?

- Guziki!

Nie zastanawiając się nad dziwacznym rozkazem - poszedłem za jego przykładem. On sam rozpiął palto, a ja marynarkę. Palto rozdęło się, tworząc rodzaj spadochronu, moja marynarka też, ale mniej od palta była skuteczna. Zwolnilimy trochę, ale wnet spadanie powróciło do poprzedniej szybkoci.

- Na nic! To wiństwo nas przyciąga!

W samej rzeczy, kula jako masa wytwarzała pole przyciągania według znanego prawa fizyki. Wydawało mi się, że nic nas nie uratuje i nieuchronnie wylądujemy na szumiącej i bulgocącej masie.

Wtem poczułem wiercenie w nosie i kichnąłem z całej siły. Kichnięcie podziałało jak uruchomienie reaktora na statek kosmiczny, zmienilimy kierunek. Zamiast spa-dać pionowo poszybowalimy w bok, oblatując powierzchnię planety. Kiedy przestała działać siła odrzutu, znajdowalimy się poza perymetrem planety, niedaleko od niej, ale w wystarczającej odległoci, aby, kiedy znowu przeważyło swobodne spadanie (silniejsze od przyciągania masy), wyminąć ją bezpiecznie. Widziałem dosyć dobrze jej nierówny, pulsujący grunt utkany z grzbietów i zadów bez kończyn, gdyż kończyny, wpuszczone w miąższ jak korzenie, nie były widoczne. Ani jednej twarzy. Ogłuszył nas łoskot i szum, owionął żar, odór pozbawił nas zmysłów, ale już po chwili było po wszystkim. Mielimy kulę z boku i powyżej, oddalała się, coraz bardziej znowu podobna do kuli.

- Niech pana uciskam! - krzyknął mój towarzysz, kiedy już przyszlimy do siebie. - A to zuch z pana. Gdyby nie pan,.. Strach pomyleć. Ale jak to pan zrobił?

Pochlebiło mi jego uznanie i podziw, ale ja również byłem wzruszony po przebytym niebezpieczeństwie, niebezpieczeństwo uszlachetniło mnie i nie chciałem sobie uzurpować zasługi.

- To nie ja, to robaczek - wyznałem zgodnie z prawdą.

Istotnie, robaczek to był, to robaczek w krytycznej chwili rozwinął skrzydełka, wzleciał i trafił mi wprost do nosa, powodując tym samym moje zbawcze kichnięcie, to on nas ocalił. Nie było w tym żadnej mojej zasługi.

- Gdzie on jest?

Ale robaczka nigdzie nie było. Ocalił nas i przepadł bez wieci, jak przystało na bohatera. Niech mu Bóg wynagrodzi. Zawsze go będziemy chować we wdzięcznej pamięci.

Długo potem komentowalimy straszną przygodę. Okazało się, że mój kompan wiedział co nieco o kuli.

- Zaczyna się od jednego. W samym rodku siedzi jeden, którego się wszyscy porednio czepiają, a bezporednio tych paru, co są najbliżej Kilkunastu czepia się tych paru, tych kilkunastu z kolei czepia się kilkudziesięciu, którzy dają zaczepienie setkom i tak dalej, i dalej, to może pójć w miliony. Teoretycznie nie ma ograniczeń.

- Czemu się robi taka buła?

- Bo kiedy są tak posczepiani, ku rodkowi, nie widzą. że spadają. Ci pod spodem nie widzą, bo nie mogą, a ci z wierzchu, bo są obróceni twarzami do rodka, a tyłem wypięci na zewnątrz. Poza tym jest im razem tak ciepło i tak są zgnieceni, że stale przebywają w pótprzytomnoci, co jakby rodzaj snu. Słyszał pan to buczenie? To ogłusza i uspokaja.

Z wolna zapominalimy o przygodzie (i w związku z tym także o robaczku). Spadanie trwałe, monotonne. Różnych jeszcze spotykalimy. Był taki, co udawał ptaka. Machał rękami i kwilił, twierdząc, że nie spada, ale lata sobie. Inny udawał rzecz martwą. Rozmaici. Ale ichnie będę wyliczał. Wreszcie wpadlimy w strefę mgły. Zrobiło się zimno i mokro. Ledwo widzielimy nawzajem swoje twarze, choć odległoć była tak mała.

- Czy to już... - zagadnąłem pierwszy, ostrożnie

- Ano, chyba już blisko.

Mgła gęstniała. Widziałem już tylko kontur jego twarzy.

- Przyjdzie nam chyba się pożegnać.

Teraz mówiły tylko jego ręce, bo rozwiał się nawet kontur twarzy. W miejscu gdzie była przed chwilą, stała się szara pustka, jak wszędzie. Więc nawet trudno powiedzieć, gdzie to miejsce było.

Czworo rąk, dwie moje obok jego dwóch - na gałęzi. Widoczne tylko od nadgarstka, jakby ucięte. A sama gałąź - uwiędła, jak zielska tamtej kiedy przygodnie spotkanej osoby, która tuliła do siebie pamiątki. Kiedy to się stało?

Dwie ręce opuciły gałąź, jedna moja, druga jego. Ucisnęły się w przestrzeni. Potem gdzie się podziały. Na gałęzi jeszcze dwie.

Nie ma już i ich. Tylko gałąź. Jeszcze.

Jeszcze ch... chw... chw...

 

 

KTOŚ

 

Podczas przyjęcia nikt nie zwracał na mnie uwagi. Wprawdzie sam pan domu otworzył mi drzwi, a potem zwrócił się do mnie z uprzejmym: „Może pan zdejmie płaszcz", ale miałem wrażenie, że spodziewał się kogo innego. Goście, którzy przybyli przede mną, uścisnęli mi dłoń mówiąc przy tym: „Bardzo mi przyjemnie" albo „Bardzo mi miło", ale potem wrócili do przerwanych rozmów. Gdy podano do stołu, pani domu zapytała: „Może jeszcze sałatki?", ale podejrzewałem, że nie była to propozycja w jakimś głębszym znaczeniu. Po kolacji, gdy zapanował swobodny i ożywiony nastrój, postanowiłem podać popielniczkę jednej pani, ale okazało się, że niepaląca. Zacząłem opowiadać dowcip, ale przyszedł spóźniony, ważny widocznie gość, bo wszyscy wstali z miejsc, żeby się z nim przywitać, i później nikt już się nie domagał, żebym dokończył. Usiadłem więc w kącie, licząc na to, że moje dobrowolne odosobnienie zaintryguje zebranych i poproszą mnie, bym się do nich przyłączył, co jednak nie nastąpiło. Wreszcie postanowiłem zastosować sposób radykalny: opuścić zebranie, a przynajmniej wyrazić ten zamiar. Pan i pani domu nie próbowali mnie zatrzymać, kiedy oznajmiłem, że pilne sprawy zmuszają mnie do przedwczesnego odejścia. Wprawdzie pan domu powiedział: „Szkoda", ale nie sprecyzował, co miał na myśli, więc równie dobrze mógł mieć na myśli: „Szkoda, że siedział pan tak długo". Zaś pani domu powiedziała wprawdzie: „Może pan jeszcze kiedyś wpadnie", co mogło też znaczyć: „Może pan wpadnie do włazu kanalizacji miejskiej". Zamknęły się za mną drzwi i znalazłem się na schodach.

Dałem im ostatnią szansę i odczekałem na schodach jeszcze pół godziny. Ale drzwi pozostały zamknięte, nikt ich nie otworzył, żeby mnie wezwać z powrotem. Wyszedłem na ulicę i wolnym krokiem, na wypadek gdyby mnie chcieli dogonić i błagać, bym pozostał z nimi, wróciłem do domu.

O świcie obudził mnie dzwonek do drzwi wejściowych. Otworzyłem. W drzwiach stał gospodarz przyjęcia, który jeszcze kilka godzin temu pożegnał mnie tak obojętnie. Wydawał się zakłopotany.

- My wszyscy bardzo żałujemy, że wyszedł pan tak wcześnie. - zaczął od progu.

- Nie szkodzi, już wracam, tylko się ubiorę.

- Niestety, goście już się rozeszli. Pan wyszedł na samym początku, prawda?

- Miałem swoje powody.

- O, właśnie! My wszyscy byliśmy bardzo ciekawi, dlaczego pan wyszedł.

- Miałem coś do załatwienia.

- Niewątpliwie, niewątpliwie. Ale zwrócił pan tym powszechną uwagę, o niczym innym nie mówiono, tylko o panu.

- Naprawdę?

- Tak, niektórzy chcieli nawet pana odszukać, ale powiedziałem, że załatwię to sam. Ostatecznie jako gospodarz jestem odpowiedzialny.

- Słusznie.

- Cieszę się, że pan się zgadza. Po co robić z tego sprawę? Załatwmy to między nami, tylko ja i pan, bez świadków.

- Proszę bardzo, nie jestem człowiekiem, który nie wybacza.

- Więc niech pan odda ten zegarek.

- Jaki zegarek?

- Niech pan nie udaje. Pan najlepiej wie, że jednemu z gości zginął zegarek.

- I pan myśli, że to ja ukradłem?

- A kto, jak nie pan? Nie tylko ja, wszyscy tak myślą.

Uściskałem go, chociaż się wzbraniał. Nie chciał świętować razem ze mną i odszedł grożąc, że zawiadomi policję. Mimo to byłem szczęśliwy. Zawsze wiedziałem, że jestem kimś, i nareszcie to zauważono.

 

PODEJRZENIE

 

Przyszedł do mnie Kogut, jakiś zmartwiony i podniecony.

- Jest taka sprawa... - zaczął głosem poważnym.

- Ja też myślę, że jest - odparłem - ale jaka?

- Zdaje się, że Lis jest Żyd.

Aż mnie zatkało.

- Skąd wiesz? - zapytałem, kiedy mnie odetkało.

-To się wie.

-Ale dlaczego nie wiedziało się wcześniej?

- Bo najpierw się nie wie, a potem się wie. Zawsze tak jest, nigdy na odwrót.

- To co my teraz zrobimy?

- Przede wszystkim nie trzeba, żeby on wiedział, że my wiemy. Wprawdzie on jest Żyd, ale jednak Lis.

- Słusznie jeszcze by pomyślał, że jesteśmy antysemici.

- Niech by tylko spróbował - wykrzyknął Kogut.

- O czym tak rozmawiacie - zapytał Lis nadchodząc.

- O tym, że my właściwie bardzo lubimy Żydów - zapiał Kogut.

- Przestań...- szepnąłem. - Teraz już mu dałeś do zrozumienia.

- Dlaczego? - zdziwił się Lis. - Żydzi mają zły charakter i biorą kurczątka na macę.

- Ukrywa się - szepnął do mnie Kogut.

- Właściwie to masz rację powiedziałem do Lisa. - Żydzi precz do Palestyny!

- Odwrotnie. Żydzi precz z Palestyny! Zapó?niony jesteś, czy co?

- Nie jestem zapó?niony, tylko mi się pomyliło.

- To przez Żydów - powiedział Lis. - Oni zawsze mylą.

- Widzisz jak udaje? - szepnął do mnie Kogut. - Mówi ?le o Żydach, żeby odwrócić od siebie podejrzenie. Teraz już nie ma żadnej wątpliwości.

- No, są wyjątki - próbowałem załagodzić, bo mi żal było Lisa. Zawsze to kolega choć Żyd. - Niektórzy mylą nienaumyślnie.

- Wszyscy Żydzi mylą naumyślnie, bez wyjątku - stwierdził stanowczo Lis.

- Właśnie po tym się ich poznaje.

Zrobiła się cisza. Lis przyznał się. Nie wiadomo, jak teraz zareagować.

- Co tak nic nie mówicie? - zdziwił się Lis. - Bronicie Żydów?

- My? Nie, tylko tak jakoś... - zaplątał się Kogut.

- Chyba będzie padało - próbowałem zmienić temat.

- Co ty mi tu o pogodzie - zdenerwował się Lis. - Kręcicie coś... A może wy sami jesteście, co?

- My?! - krzyknęliśmy chórem.

- To czego wy tak jakoś dziwnie?

- Chodźmy - powiedziałem do Koguta. - Nie będziemy z nim rozmawiać.

- Słusznie - powiedział Kogut. - Muszą być jakieś granice.

Odwróciliśmy się i zaczęli oddalać.

- Chwileczkę! - zawołał za nami Lis. - Poczekajcie, ja przecież tylko żartowałem!

Ale myśmy odeszli, nie odwracając głowy. Co będziemy przystawać z tym Żydem.

 

 

KECZUP

 

Przeczytałem w gazecie, że Apokalipsy nie będzie.

Żeby uczcić tę dobrą nowinę, poszedłem do MacDonalda i zamówiłem hamburgera.

"Jakie to szczęście - myślałem, gdym entuzjastycznie przyprawiał hamburgera keczupem - że nie będzie trąb anielskich ani gwiazdy spadającej na ziemię, co by nam tę ziemię spaliła". Dotychczas konsumowałem bez entuzjazmu, ponieważ żyłem w oczekiwaniu katastrofy. Po co właściwie keczup, gdy i tak zmierzamy ku katastrofie? Ale teraz świat ma przyszłość. Więc dołożyłem sobie jeszcze keczupu, bo teraz już warto.

Również nazajutrz spożyłem hamburgera z podwójnym keczupem. Ale trzeciego dnia zauważyłem, że konsumując podwójny keczup po raz trzeci, nie dotrzymuję kroku swojej epoce. Pierwszego dnia ją wyprzedzałem, drugiego nadążałem za współczesnością, ale trzeciego byłem już zapóźniony. Podwójny keczup po raz trzeci - to wstecznictwo. Aby nie pozostać w tyle, powinien być co najmniej potrójny.

Zjadłem więc potrójny. Trochę mi się odbiło, ale w zasadzie nie czułem się źle.

Kłopoty z żołądkiem miałem dopiero po keczupie czterokrotnym. Udało się je zażegnać za pomocą alka seltzer. Po keczupie pięciokrotnym nic nie pomogło, a po sześciokrotnym na samą myśl o siedmiokrotnym robiło mi się niedobrze.

Co dalej? Nieubłagany rozwój konsumpcji wymagał keczupu siedmiokrotnego, później ośmio-, dziewięcio-, dziesięciokrotnego i tak dalej bez końca, bo teraz, gdy Apokalipsę odwołano, przyszłość nie miała już kresu. Załóżmy, że przetrzymam keczup nawet dziesięciokrotny. Ale później?

Podpaliłem MacDonalda, tu chodziło o życie. Pożar nie był wielki, gdzie mu tam do Apokalipsy, ale lepsze to niż nic.

 

SŁUŻBA ZDROWIA

 

Usunięcie wyrostka robaczkowego okazało się konieczne. Wypełniłem odpowiednie formularze i wpisano mnie na listę oczekujących. Dwa lata zleciały jak z bicza trzasł, przyszła moja kolej i znalazłem się w szpitalu.

Operacja udała się znakomicie. Sam lekarz naczelny pogratulował mi wyników.

- To był piękny zabieg, proszę pani - powiedział.

Zwróciłem mu uwagę, że jestem rodzaju męskiego. Sprawdził coś w papierach.

- Był pan, przed operacją. Przez pomyłkę skierowano pana na odział eksperymentalny, obecnie jest pan kobietą. Zmiana płci to pionierska gałąź chirurgii, ale mamy doskonałe rezultaty, czego pani, pan... jest dowodem.

- A co z wyrostkiem?

- Nie chciałaby pani go sobie zatrzymać?

- Nie. I nie życzę sobie pozostać kobietą, proszę natychmiast skorygować to nieporozumienie.

- Jest pan. Pani... trudnym pacjentem. No, dobrze. Co pani woli: najpierw męskość czy najpierw robaczkowy?

- To, co się da szybciej.

- Proszę wypełnić podwójne formularze.

Czas mija szybko i następna operacja udała się również dobrze jak poprzednia. Nowa nerka działała znakomicie, tylko że teraz miałem trzy: dwie swoje własne i jedną przeszczepioną. Na skutek pomyłki w programowaniu komputera skierowano mnie do niewłaściwej sali operacyjnej. Gdy tylko przyszedłem do siebie, wypełniłem formularze w sprawie nerek, które dołączono do złożonych poprzednio.

Nie byłem już młodą dziewczyną, gdy otrzymałem zawiadomienie, że zwolniło się miejsce w szpitalu i przyszła moja kolej na operację nerek. Chodziło o usunięcie tylko jednej z nich, lecz znalazłem się na oddziale położniczym jako noworodek. Zaszła pomyłka w centralnej administracji służby zdrowia, ale rodzice nie protestowali. Byłem już dzieckiem odchowanym i odpadały im wydatki na moje wykształcenie, woleli więc uznać mnie za swoje. Co do mnie, miałem już dosyć wypełniania formularzy i pogodziłem się z losem.

Stosunki między mną a rodzicami układają się bardzo dobrze. Jedynym zmartwieniem, jakie im sprawiam, jest mój wyrostek robaczkowy, który dokucza mi w dalszym ciągu. Mają skierować mnie do szpitala celem operacji wyrostka robaczkowego. Dobrze się składa, bo podejrzewam, że jednak woleliby mieć chłopczyka niż dziewczynkę.

 

SŁOŃ

 

Kierownik ogrodu zoologicznego okazał się karierowiczem. Zwierzęta traktował tylko jako szczebel do wybicia się. Nie dbał także o należytą rolę swojej placówki w wychowaniu młodzieży. Żyrafa w jego ogrodzie miała krótką szyję, borsuk nie posiadał nawet swojej nory, świstaki, zobojętniałe na wszystko, świstały nadmiernie rzadko i jakby niechętnie. Niedociągnięcia te nie powinny mieć miejsca, tym bardziej że ogród bywał często odwiedzany przez wycieczki szkolne.
  Był to ogród prowincjonalny, brakowało w nim kilku podstawowych zwierząt, między innymi słonia. Usiłowano go na razie zastąpić, hodując trzy tysiące królików. Jednak w miarę jak rozwijał się nasz kraj - planowo uzupełniano braki. Wreszcie przyszła kolej i na słonia. Z okazji 22 Lipca ogród otrzymał zawiadomienie, że przydział słonia został ostatecznie załatwiony. Pracownicy ogrodu, szczerze oddani sprawie, ucieszyli się. Tym większe było ich zdziwienie, kiedy dowiedzieli się, że dyrektor napisał do Warszawy memoriał, w którym zrzekał się przydziału i przedstawił plan uzyskania słonia sposobem gospodarczym.
"Ja i cała załoga" - pisał - "zdajemy sobie sprawę, że słoń jest wielkim
ciężarem na barkach polskiego górnika i hutnika. Pragnąc obniżyć koszty
własne, proponuję zastąpić słonia wymienionego w odnośnym piśmie - słoniem własnym. Możemy wykonać słonia z gumy, w odpowiedniej wielkości, napełnić go powietrzem i wstawić za ogrodzenie. Starannie pomalowany, nie będzie się odróżniał od prawdziwego, nawet przy bliższych oględzinach. Pamiętajmy, że słoń jest zwierzęciem ociężałym, nie wykonuje więc żadnych skoków, biegów i nie tarza się. Na ogrodzeniu umieścimy tabliczkę wyjaśniającą, że jest to słoń szczególnie ociężały. Pieniądze zaoszczędzone w ten sposób możemy obrócić na budowę nowego odrzutowca albo konserwację zabytków kościelnych.
Proszę zwrócić uwagę, że zarówno inicjatywa, jak i opracowanie projektu jest moim skromnym wkładem we wspólną pracę i walkę. Pozostaję uniżenie" - i podpis.
Widocznie memoriał trafił do rąk bezdusznego urzędnika, który
biurokratycznie traktował swoje obowiązki i nie wniknął w istotę sprawy, ale kierując się tylko wytycznymi w zakresie obniżki kosztów własnych -
- zaakceptował ten plan. Otrzymawszy odpowiedź zezwalającą, dyrektor ogrodu zoologicznego polecił wykonać ogromną powłokę z gumy, którą następnie wypełnić miano powietrzem.
Mieli dokonać tego dwaj woźni przez nadmuchiwanie powłoki z dwóch
przeciwnych końców. Aby rzecz utrzymać w dyskrecji, cała praca musiała być ukończona w ciągu nocy. Mieszkańcy miasta dowiedzieli się już, że ma przybyć prawdziwy słoń i chcieli go zobaczyć. Poza tym dyrektor naglił, ponieważ spodziewał się premii, o ile jego pomysł zostanie uwieńczony powodzeniem.
Zamknęli się w szopie, w której urządzony był podręczny warsztat, i zaczęli
nadmuchiwanie. Jednak po dwóch godzinach wysiłku stwierdzili, że szara
powłoka tylko nieznacznie uniosła się nad podłogą, tworząc bulwiasty,
spłaszczony kształt, w niczym jeszcze nie przypominający słonia. Noc
postępowała, głosy ludzkie uciszyły się, jedynie z ogrodu dolatywało wołanie szakala. Zmęczeni, przerwali na chwilę pilnując, żeby powietrze już
nadmuchane nie uciekło. Byli to starsi ludzie, nie przyzwyczajeni do takiej
roboty.
- Jak tak dalej pójdzie, skończymy dopiero rano - rzekł jeden z nich. - Co
ja powiem żonie, kiedy wrócę do domu? Nie uwierzy mi przecież, jeżeli jej
powiem, że przez całą noc nadmuchiwałem słonia.
- Rzeczywiście - zgodził się drugi. - Słonie nadmuchuje się rzadko.
Wszystko przez to, że nasz dyrektor jest lewak.
Po dalszej półgodzinie poczuli się zmęczeni. Kadłub słonia powiększył się,
ale daleko było mu jeszcze do pełnych kształtów.
- Coraz ciężej idzie - stwierdził pierwszy.
- W samej rzeczy - przytaknął drugi. - Jak po grudzie. Odpocznijmy trochę.
Kiedy odpoczywali, jeden z nich...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin