Opowiadanie 11 (31).doc

(192 KB) Pobierz

31. Jak stać się magiem z autorytetem

 

Olę i Otto odprawiają na praktykę do leżącego daleko miasteczka Gniedino, gdzie są zmuszeni przebywać przez 8 długich miesięcy, zajmując się artefaktami.

Podskakująca i trzęsąca się kareta wysadziła nas po środku pustkowia. Obrzuciłam je spojrzeniem, zatrzymując się chwilę na trzech smętnych kurach grzebiących w kupie świeci, i zarzuciłam się w ślad za karetą.

— Stójcie! Stójcie!

— Coś zapomnieliście, panna? — zapytał stangret.

— Nie, to wy zapomnieliście! Gdzieście nas wysadzili?

— W Gniedino. Tak jak zamawialiście — na placu centralnym.

— Centralny plac? — wydyszałam.

Stangret przytaknął, niecierpliwie uderzając się rączką bata po dłoni.

— Jeśli chcecie, to zabiorę was w drodze powrotnej.

— Chcemy — powiedziałam.

— Musimy pomyśleć, a jak coś to znamy waszą rozpiskę — wyjaśnił półkrasnolud, odciągając mnie od karety.

— Otto — wyjęczałam, przyglądając się maleńkim domkom, otaczające pustkowie. — Gdzie jesteśmy?

— W Gniedino.

— Nie, miałam na myśli w jakiej d… kropce świata się znajdujemy? To jeszcze cywilizacja?

— Spokojnie — rzekł przyjaciel, targając brodę. — Zaraz to wyjaśnimy.

Chwyciliśmy walizki i poszliśmy do domów.

Najsolidniejszy budynek był tawerną „Najlepsza”. W środku powitały nas muchy i senny gospodarz.

— Powiedzcie — zwrócił się do niego Otto. — Jak dojść do mistrzowni Mistrza Fila?

— A wy co za tacy? Studenci stolicowi?

— Nie stolicowe, ale studenci.

— Od dawna do nas nikogo nie przysyłali — powiedział gospodarz i się zaśmiał, trzęsąc ogromnym brzuchem. — Ciekawe ile wytrzymacie?

— Ile trzeba tyle będziem siedzieć — nachmurzył się krasnolud.

Gospodarz, wciąż podśmiewając, pokazał nam drogę, a ja nie wytrzymałam i powiedziałam:

— Powiedzcie, wasza karczma — najlepsza czy jedyna?

— Jedyna, ale nie przeszkadza jej być najlepszą!

Poszliśmy w ukazanym kierunku, w towarzystwie bosonogiej dzieciarni, która trzymała się na odległość i nie hałasowała – najwidoczniej się bała.

— Ej, studenci! – przybliżał się szybkim krokiem tłusty wujaszek. Poczekaliśmy póki zacznie oddychać, bezradnie spoglądając na siebie.

— Chodźcie do mojej niezwykłej piwnej miejscówki!

— Dzięki — grzecznie odpowiedział Otto. — Już tam byliśmy!

— A nie, wy byliście u Zaka, a ja jestem Dan!

— Wasz przyjaciel powiedział, że ma jedyną karczmę w mieście.

— W czymś to ona ma rację, bo on ma karczmę, a ja piwną miejscówkę! Najlepszą w mieście

— I nazywa się „Samą najlepszą”? — zapytałam.

— Tak, a skąd wy wiecie?

— Domyśliłam się.

— Chodźcie, chodźcie! Obiecuję wam zniżkę na dziesięć procent!

— Dwadzieścia i na miesiąc — powiedział Otto.

— Dziesięć!

— Dwadzieścia albo idziemy do Zaka.

— Dziesięć i bezpłatne śniadanie.

— Na miesiąc? — uściślił Otto.

Dan ścisnął wargi i potaknął.

— Czego zrobiłeś te „targowe” widowisko? — zainteresowałam się, kiedy odczepiliśmy się od właściciela piwnej miejscówki i poszliśmy dalej.

— Nasze pojawienie się w karczmie gwarantuje większy zysk, dlatego że jesteśmy nowymi ludźmi, a ciekawie będzie popatrzeć na nas i posłuchać. Tak więc właściciel nie będzie przebierał w środkach.

— Nie zamierzam robić za eksponat! — oburzyłam się.

— proponujesz gotować każdego ranka śniadanie?

Skrzywiłam się i przyznałam mu rację. Lepiej wycierpieć rzucające na ciebie spojrzenia, niż gotować! Tym bardziej, że nie wiemy, w jakich warunkach będziemy siedzieć.

Doszliśmy do domu, odróżniającego się od pozostałych kamiennym kominem i dwoma pietrami. Razem z drzwiami była przybita mizerna tabliczka „Mistrz artefaktów i innych podobnych rzeczy”. Na dodatek zapuszczona; było widać, że dom oglądał kiedyś lepsze czasy. Otto zastukał, a po kilku minutach drziw się ostrożnie otworzyły.

— Czego trzeba? — rozległ się chrapliwy starczy głos.

— Jesteśmy praktykantami z Czystiakowa, wysłali nas do was na staż — powiedział Otto.

— Nikogo nie potrzebuję — odrzekł głos i drziw się zatrzasnęły.

Krasnolud, speszył się, i popatrzył na mnie z niepewną miną.

— Spróbuj jeszcze raz — poradziłam. — Może niedosłyszał.

Przyjaciel znowu postukał. Drzwi znów się otworzyły.

— Jesteśmy praktykantami! — wrzasnął Otto z całych sił. — Wysłaliście zamówienie na kończącą szkołę młodzież! No to przyjechaliśmy!

— Czego wrzeszczysz? — pisknął staruch. — Świetnie ciebie słyszę! Sam jesteś głuchy!Powiedziałem – nie chcę nikogo! Nie stukaj więcej, bo ci walnę toporem po mordzie!

Zaczęłam rozumieć przyczynę śmiechu Zaka.

— Idziemy do głowy miasta, bo nie możemy wrócić, niech choć znaczek postawi w dzienniku praktyk — zaproponowałam.

Poleźliśmy z powrotem, próbując zrozumieć, o co tu biega.

Ciociou, ciociu! — nie od razu zorientowałam się, że chodzi o mnie.

Popatrzyłam w dół i zobaczyłam dziewczynkę lat pięciu, targającą mnie za spódnicę.

— Ciociu, a ty możesz w żaby zamieniać?

— Hmm… — zamyśliłam się i zaczęłam zaskarbiać sobie autorytet u miejscowych. — Mogę.

— A w robala?

— To trudniej, ale mogę zrobić.

— A w kozła?

— A w kozła to on może — pokazałam na dławiącego się śmiechem Ottona.

— Naprawdę? — dziewczynka popatrzyła na półkrasnolud z szacunkiem.

— Tak — podchwycił kumpel. — A gdzie u was jest głowa miasta?

— Ja wam pokażę, a wy zamienicie w żabę Dimę? Nie, lepiej w robala! Nie, lepiej w… a kto jest jeszcze gorszy?

— Najpierw zdecydujesz w kogo, a my potem zobaczymy — powiedziałam. — Prowadź do głowy.

— A on tutaj mieszka — dziewczynka wskazała duży kamienny dom, otoczony sadem.

To było najprzyzwoitsze gospodarstwo z wszystkich, które widzieliśmy, co dawało nadzieję, że słowo „cywilizacja” dotyczyło jeszcze tego zapyziałego miasteczka.

Otto z westchnieniem postukał w drzwi. Otworzył nam brodaty facet, który podrapał się po plecach i zapytał:

— Wy co, studenci?

— My tak — potwierdziłam. — A wy głowa, tak?

— Ja — głowa radosnie się rozesmiała, głaszcząc brzuch. — Nazywam się Rom Boricz.

— Podpiszcie nam tutaj i my jedziemy z powrotem.

— Eee… nie. Nam magowie są potrzebni. Obiecali nam was do zielarza!

— Zrozumcie — delikatnie powiedział Otto. — Mistrz Fil mówi, że nie jesteśmy mu potrzebni, a to właśnie on jest prowodyrem naszej praktyki.

— Bo to nie on was wezwał! To ja napisałem do Uniwersytetu. Będziecie magami u nas na całe miasto i najbliższe dziesięć wioseczek.

— A co z zielarzem?

— A zeżarło w lesie coś go niedawno, a Fil dawno zszedł z umysłu, niczego pożytecznego od niego nie ma.

— Co ja tu robię? — udźwięczniłam swoje myśli.

— Na praktykę przyjechaliście — szeroko uśmiechając się, powiedziała głowa. — Chodźmy załatwić sprawę z Filem.

— Powiedzcier, a kto zeżarł waszego zielarza? — zainteresował się Otto, póki szliśmy z powrotem do Mistrza Artefaktów.

— A pies go wie. Jeden kij znaleźli.

— Może zwiał? — zaproponowałam.

— A nie, nie mógł zwiewać, bo trzy lata temu jakaś ziuka odgryzła mu nogę. I, najważniejsze, zawsze był w mieście

— A co to takiego ziuka? — bezdźwięcznie zapytał mnie Otto.

Wzruszyłam ramionami. Na ile dobrze wiedziałam, w Rejestrze Potworów i Umarlaków takiego cuda nie ma. Rom Boricz głośno tupał przed nami, opisując piękno rodzinnego miasta, a ja go w ogóle nie słuchałam — walizka, nie patrząc na działanie wiszących na nas artefaktów, z każdym krokiem robiła się coraz cięższa i cięższa, i każdym krokiem coraz bardziej i bardziej nienawidziłam tego zapyziałego miasteczka, jego głowę, Mistrza Fila, Befa i siebie. Ale najbardziej nienawidziłam tego, kto zrobił te zamieszanie wokół księżycowych martwiaków. Rozerwałabym gołymi rękami.

— Poczekajcie — Rom przygładził brodę i zdecydowanie postukał w drzwi naszego domniemanego prowodyra praktyk.

Okazało się, że przez swojej rozmyślanie nawet nie zauważyłam, że przyszliśmy.

— Co z tobą? — troskliwie spytał krasnolud, póki próbowałam usiąść wygodnie na walizce.

Wzruszyłam ramionami. Nie chciało mi się gadać, kumulowałam w sobie złość i obrazę na życie.

— A mi się tu podoba — stwierdził Otto. — Tu jest tak cicho! I powietrze świeżutkie.

— Las naokoło — burknęłam. - Lepiej żeby powietrze nie było świeże, ale cywilizacja blisko.

— Trzeba doceniać to co się ma — mentorskim tonem powiedział Otto. — Ceniłaś życie w mieście, kiedy w nim byłaś?

— Ja jej nie ceniłam, ja się radowałam!

— Za to dostanie się nam bezcenne doświadczenie — westchnął półkrasnolud, wsłuchując się w szum dochodzący z domu Mistrza.

— Wszystko uzgodniłem — radośnie oznajmił nam Rom zjawiając się przed domem. Pocierał świeże zadrapanie na twarzy, a jego broda była w opłakanym stanie. — Mistrz Fil będzie bardzo ucieszony, widząc was tu jutro z rana o dziewiątej. Chodźcie, pokażę wam, gdzie będziecie mieszkać. Daliśmy wam cały dom. I mistrzownię zrobiliśmy, i nawet zasłony na okna baby zrobiły— oto jak na was czekaliśmy!

— A macie gorącą wodę? — zapytałam bez nadziei.

— Oczywiście! Ile nagrzejecie w piecu, tyle będzie!

Zachciało mi się krzyczeć, ale postanowiłam odłożyć wybuch emocji na potem. Podeszliśmy pod dom, który stał całkiem niedaleko od gospodarstwa naszego prowodyra. Wbrew moim oczekiwaniom, dom wyglądał całkiem nieźle — nie duży, w sam raz, za niziutkim płotkiem.Na podwórku górowała nowiutka, sądząc po świeżym zapachu farby, mistrzownia.Otto rzucił walizkę na ziemię i wszedł do niej. Głowa pobiegła za nim, objaśniając i troszcząc się. Z budynku wyszli zadowoleni.

— Dobrze tam jest — powiedział mi półkrasnolud. — Oczywiście, czegoś tam brakuję, ale pracować można.

— Wybaczcie za nieporządek — rzekł Rom. — Powiedziałem chłopom — zbudujcie, no to i zbudowali. A zapomniałem powiedzieć im o śmieciach. A teraz wszyscy zajęci są swoimi sprawami i nie ma nikogo by to zebrał.

Głowa zaprowadziła nas do środka — ciasny korytarz, duży pokój z kuchnią, trzy sypialnie i szuflada, dumnie imitującą wannę, gdzie stała duża wyszczerbiona miednica.

— Te rzeczy na dworze — chwycił moje spojrzenie Boricz. — Jest tam miły domek, z firankami…

Speszył się, podrapał plecy a potem znów powrócił mu dobry nastrój.

— A meble jakie dobre, nasi chłopi robili! W dwóch pokojach będziecie mieszkać, a w trzeciej przyjmować pacjentów.

— Jakich pacjentów? — spytałam podejrzliwie.

— Jak to jakich? Jesteście naszymi jedynymi magami! Kogoś ząb boli, ktoś urodzić nie może…

— Urodzić??? — zapytał przerażony krasnolud. — Jak to??

— Wiadomo jak! Baba dziecka nie może urodzić i się męczy.

— Nie jesteśmy uzdrowicielami — powiedziałam, dlatego że Otto bezsilnie próbował zasysać powietrze w próbie wyduszenia z siebie jakiejś frazy. — Dlaczego napisaliście do Uniwersytetu, że nie macie Uzdrowicieli?

— No nie zdążyliśmy napisać, a tu was przysyłają… No i pomyśleliśmy…

— Natychmiast napiszcie, żeby wam kogoś przysłali. Zrozumcie —my nie mamy prawa leczyć ludzi! A tym bardziej przyjmować porody!

— Nie krzyczcie! — oburzyła się głowa.

— Nie, ja będę krzyczeć! Jeśli ktoś umrze od mojej „działalności” to kto będzie odpowiadać? Co? My, Mistrzowie Artefaktów, a nie specjaliści na dwie ręce!

Otto ostrożnie objął mnie za ramiona, przykazując milczeć.

— Postarajcie wysłać zapytanie o uzdrowiciela jak najszybciej — poradził głowie. — Inaczej napiszemy do regionalnego zarządu, że nie radzicie sobie z obowiązkami.

Głowa pomroczniała.

— ЯJa wam z sercem na dłoni, a wy…

— Co my? — znowu zaczęłam, ale krasnolud lekko mnie uderzył i zdusiłam w gardle resztę frazy.

— I to… — głowa na wszelki przypadek odeszła od drzwi. — Nie moglibyście powiedzieć Filowi, że jesteście mężem i żoną?

— Nie — odgryzłam się. — Widzicie, ja już mam narzeczonego i będzie tu przyjeżdżał w gości.

— A narzeczony mag?

— Tak.

— Jak dobrze! Magowie są nam bardzo potrzebni! Nie chce tutaj przyjechać?

— Nie miejcie nadziei! — powiedziałam złowrogo.

— No to powiedzcie Filowi, że jesteście bratem i siostrą, proszę! Tak trzeba! Bo złe słuchy pójdą. No bo jak to – dwoje młodych dzieciaków żyje razem i nie są rodzeństwem? Nie potrzebujemy skandalów w mieście!

Zasyczałam, a przerażona głowa prysnęła za drzwi, ale nie wytrzymał i popatrzył przez okno:

— A jak wam się ogólnie podoba wyposażenie i firanki w szczególności? Tak się staraliśmy!

Odpowiedzią mu było dźwięk rozbitego okna — nie wytrzymałam i rzuciłam w jego fizjonomię pierwszy lepszy przedmiot „wyposażenia”.

— I okno rozbiłaś i dzbanek — flegmatycznie skomentował Otto. — Same straty.

Cała moja złość gdzieś zniknęła. Usiadłam na ławkę i westchnęłam.

— Wyć będziesz? — zapytał półkrasnolud.

— Nie wyć — obraziłam się. — A opłakiwać straconą w tej dziurze młodość!

— Rozumiem. Przed tym, jak zaczniesz opłakiwać młodość, nie mogłabyś wybrać sobie pokoju? Poszedłbym się już oporządzić, póki ty tu jęczysz.

Myśl mi się spodobała i poszłam na inspekcję sypialni.

— A co będziemy robić w trzeciej sypialni, jeśli przyjmowanie chorych odpada?

— Drzewo zimą będziemy chować — pomyśliwszy powiedział Otto. — Żeby daleko po nie nie łazić. Albo jak chcesz, żeby mieszkał w niej Irga, jak będzie przyjeżdżał?

On co, na poważnie? Odwróciłam się by zobaczyć wyraz twarzy kumpla. Był niewinny, ale wydawało go lekkie drżenie warg od powstrzymywania się od śmiechu.

— Nie — odburknęłam. — Będzie mieszkał w twoim pokoju, a tu będziemy trzymać drewno.

— No to zabieram sobie ten w którym jest szersze łóżko! — w moment zorientował się krasnolud.

Potaknęłam.

— Zabieraj.

— Dziwne, że jesteś taka uległa.

Nie chciałam mówić Ottonowi, że z okna jego pokoju widać „te rzeczy”, a z mojego dziury w płocie. W skrajnym przypadku będzie można przez nie podglądać sąsiadów.

— A ja tak w ogóle to w darze! Dziwne, że nie zauważyłeś tego wcześniej - przekonałam go.

Otto w odpowiedzi z miną winowajcy pomachał rękami. Poczekawszy, aż półkrasnolud zaniesie rzeczy do pokoju, usiadłam na ławce i rozpoczęłam przygotowania do ryczenia. Co dziwne, odechciało mi się płakać. Na duszy, oczywiście, było źle, ale nie na tyle, żeby płakać. Pokręciłam się w te i wewte, szukając wygodniejszej pozycji, w której zechce mi się płakać. Na próżno. Nie chciało się płakać. Chciało się jeść.

— Otto — zawołałam.

Półkrasnolud ostrożnie wychylił się zza drzwi.

— A gdzie potoki łez? Pomóc? Gdzie walnąć by spowodować porządne potoki? W rękę, nogę, żebra?

— Poczekaj ty! Dwaj coś zrobimy do żarcia. Idź po drewno, na podwórku stos jest.

— Gorąco w domu będzie, jak tu w piecu rozpalisz — stwierdził Otto. — Najwyraźniej póki ciepło trzeba w mistrzowni gotować.

Potaknęłam, oglądając garnki na półkach. Mieszczanie wyposażyli nas nieźle, a w mojej torbie był nieduży zapas kaszy na pierwsze dni.

W drzwi ostrożnie postukano. Nie zdążyliśmy nic odpowiedzieć, jak do pokoju weszła suchutka staruszka i elegancko usiadła na ławce.

— Dzień dobry! — powiedział Otto.

— Dobry i wam państwo madzy! Jestem sąsiadką waszą, Nitą. Przyszłam zobaczyć jak tam u was.

— Dziękuję, dobrze — spokojnie odpowiedziałam, wiedząc z własnego doświadczenia, że kłócić się z sąsiadami, tym bardziej, jeśli są starsi, jest nie tylko nie potrzebne, a nawet wredne. — Jestem Ola, a to… hmm… mój brat, Otto.

Babka pomemłała wargami, przygładziła spódnicę. W milczeniu oczekiwaliśmy na ciąg dalszy.

— A jak wam się podobają moje firanki? — zapytała.

— Dobre firanki — odpowiedziałam.

W domu takimi firankami podłogę myłam.

Nita potaknęła swoim myślom.

— Dlaczego mój dzbanek rozbiliście? — z goryczą zapytała.

— Wybaczcie nam — kajał się Otto. — Głowa wkurzyła Olę, a ona rzuciła w niego pierwszą rzeczą jaką miała pod ręką.

— A ja myślałam, że wam się nie spodobał. Uzdrowiciel, spokojny, ale czasami rzuca czymś. Kucharka wam potrzebna?

Wymieniliśmy spojrzenia. Na razie nasze domniemane dochody były niewielkie. Imponującą sumę, którą musieliśmy zapłacić za demolkę u elfów, zapłaciliśmy z naszych oszczędności, które po tym oszczędnościami się nazwać nie dało. Tak, kropla na czarną godzinę. Oddając monety do kasy, półkrasnolud prawie że płakał, a mnie było go bardzo żal, ale władze Uniwersytetu zarządziły wpłaty jednym jako karę, a drugim jako działalność mająca pozytywny wpływ. Po tym, jak księgowa wzięła nasze pieniądze, przyjaciel przysiągł, że nigdy w życiu w masowych strajkach uczestniczyć nie będzie. Ale nawet ta wpłata nie wybawiła nas od długu wobec Uniwersytetu, i, po rozmowie, postanowiliśmy oddawać księgowej połowę wypłaty, żeby szybciej rozliczyć się z tą nieprzyjemną sprawą.

Dlatego nie spieszyliśmy się z odpowiedzią przyjaznej babuni. Przecież jeśli sprawy pójdą źle, to nie tylko nie będziemy mieli czym zapłacić kucharce, ale i sami nie będziemy mieli za co żyć.

— Nie bójcie się, ja dobrze gotuję. W stolicy bywałam, wiem jak tam karmią.

— My nie dlatego — zacięłam się. — Pieniędzy u nas nie za dużo.

— No to płaćcie w naturze — krwiożerczo oblizała się sąsiadka.

Otto przerażony odskoczył, a z tyłu coś z grzechotem upadło.

— Jeszcze jeden dzbanek — nieszczęśliwie podsumowała Nita.

— To nie moja wina, że półki tak nisko wieszają — usprawiedliwiał się krasnolud, odsuwając się jeszcze dalej.

— W jakim sensie „naturą”? — zaryzykowałam zadać pytanie.

Naturą? — powtórzyła babunia, oglądając odłamki.

— Powiedzieliście, że zapłatą w naturze.

— Aaaaa, to. Może wy mi bez kolejki i bezpłatnie artefakcie zmajstrujecie? Zęby bolą, a ptaki cały słonecznik na polu wydziobały, a ja tak lubię nasionka łuskać!

Usłyszałam jak z tyłu za mną Otto głośno odetchnął.

— Zgadzamy się, obiad i kolację możecie nam gotować — powiedział.

— A śniadanie? Wy co, po modnemu chcecie, chudziutko? — Nita obrzuciła moją figurę sceptycznym spojrzeniem.

— Nie bójcie się o śniadanie — spokojnie rzekł krasnolud.

Nita znowu poprawiła spódnicę i znowu szybko zaszczebiotała:

— A wy tylko Saty nie wpuszczajcie, Sata jest zła, wszystko wam zniszczy, i zawiedzie zły wzrok.

— Eeee — zmieszałam się. — Jakby wam powiedzieć… Złego wzroku się nie boimy.

— A Sata taka jest, ona potrafi, przecież jest wiedźmą, rzuci złym wzrokiem tak… I córka jej, dziewka bosonoga, bezwstydnica…

— A kim jest Sata? — przerwał ten potok Otto.

— Wasza sąsiadka z prawa. Ja jestem sąsiadką z lewa, a ona, żmija trawiasta, cholera, wiedźma wzrokowa…

— Dobra, dobra, zrozumieliśmy, tylko nas tutaj wysłali pomagać magicznie wszystkim mieszkańcom, a nie tylko wybranym.

— A po co jest magiczna pomoc? Sama jest wiedźmą. I dziewka jej też wiedźma, tylko gorsza — gołonoga!

Półkrasnolud podszedł do sąsiadki i wziął ją delikatnie za łokieć.

— Myślę, że musimy bardziej szczegółowo nasza współpracę w zakresie żywienia, więc chodźmy.

Podziękowałam przyjacielowi uśmiechem i poszłam rozpakowywać rzeczy. Zajęcie tak mnie zabsorbowało, że kiedy rozległo się za moimi plecami powitanie, to podskoczyłam na miejscu i z przerażeniem spojrzałam się w stronę drzwi. Do mojego pokoju zaglądało ostronose licko obramowane jaskrawymi rudymi włosami.

— Przestraszyłam was? — radośnie zapytało cudowiszcze.

— Tak — odpowiedziałam zgodnie z prawdą. — Na waszym miejscu nigdy bym tak więcej nie robiła, jeśli nie chcecie stracić włosów.

— A co się z nimi stanie?

— Mogę je spalić przypadkowo — wyjaśniłam.

— Jestem Sita, chcesz, żeby ci pomóc w rozpakowywaniu

— Sita

— Tak, wasza sąsiadka z prawa

— Córka Saty, jak mniemam? – od razu mi się nie spodobała. Po pierwsze, nie miała do mnie szacunku, a po drugie to było wystarczające, żebym ją nie polubiła od razu. Po trzecie, z biustem takiego rozmiaru nie przystoi wychodzić między ludzi! Szczególnie między tych, u których ta część ciała jest dwa razy mniejsza!

— A, do was już Nita przyszła? Stary babsztyl.

— Dziecinko — powiedziałam ze złością. — Czego w ogóle chcesz?

— Nie jestem dziecinką! — oburzyła się Sita.

W milczeniu wyczekująco spoglądałam na sąsiadkę, zauważając nieprzystojnie krótką sukienkę, obciśle przylegającą do piersiastej figury. Nie, dziewka naprawdę mi się nie spodobała. Pod moim surowym spojrzeniem zawstydziła się, ale, potrząsłszy głową, zadarła nos do góry.

— W ogóle to matka przysłała mnie zobaczyć, jak podobają się wam nasze firanki.

— Wasze firanki? — pogubiłam się. Dziwne, jeszcze niedawno druga sąsiadka klęła się, że to jej firanki. — Dobre firanki.

Ruda w milczeniu chciwie połykała wzrokiem zawartość mojej otworzonej walizki. Ja też milczałam, całą swoją postawą wyrażając stopień swojego niezadowolenia. Jak wygonić zawziętego gościa i razem z tym nie stracić autorytetu przed prowincjuszką.

— Pomóc wam rozpakować walizkę? — niecierpliwie zapytała Sita, chciwie patrząc na moje rzeczy.

— Nie, ale jeśli chcesz popracować jako pokojówka to przyjdź jutro — powiedziałam. — Łóżko pościelić, podłogę zamieść, garnki pomyć.

— Co ja, służąca? — zawiszczała dziewka.

Wzruszyłam ramionami, zaczynając rozpakowywać paczkę z książkami, mając nadzieję, że sąsiadkę ten proceder nie zainteresuje.

— To ja już chyba pójdę — w końcu powiedziała.

— Idź idź — nie odwracając się, odpowiedziałam.

Kiedy za Sitą zamknęły się drzwi wejściowe, zaczęłam zaczarowywać drzwi pokoju od nachalnych gości. Przy tej robocie zastał mnie Otto, ostrożnie trzymający garnek, z którego wydobywała się aromatyczna para.

— A kto to właśnie od nas wyszedł? — zapytał, stawiając żarcie na stół. — Ot jaka figurka, tak bym ją objął!

Obrzuciłam krasnoluda złowrogim spojrzeniem.

— To nasza sąsiadka, córka Saty.

— Rozumiem — mądrze odpowiedział Otto.

— Co rozumiesz? — rozzłościłam się.

— Standardowa kobieca reakcja: jaka ona wredna, dlatego, że ma ładniejszą figurę od mojej.

— Ha ha. Od jakiego czasu jesteś specjalistą od kobiecej psychologii?

— Znaczy, że mam rację — powiedział przyjaciel, pomilczał i zauważył:

— W rycie na drzwiach zrobiłaś błąd.

— Obejdę się bez ciebie, specjalisto jeden! — burknęłam, próbując otworzyć drzwi.

Nie dawały za wygraną. Pociągnęłam mocniej. Drzwi słonie wrosły w podłogę. Kopnęłam je nogą i usiadłam obok aby płakać. Przy stole Otto beztrosko jadł kaszę.

Po kilku minutach łzy zniknęły — jak można prawdziwie płakać, kiedyś ktoś obok z apetytem zżera kaszę ze skwareczkami?

— Otto — stwierdziłam z naganą. — Jesteś bezuczuciową świnią!

— Nie — mlaskając odpowiedział półkrasnolud. — Współczuję ci bardzo, ale bardzo mi się jeść chcę. Ty płacz, płacz, więcej mi kaszy zostanie.

Szybko zerwałam się z podłogi i rzuciłam się na poszukiwanie łyżki.

— Wyżarłeś wszystkie skwarki! — krzyknęłam, zaglądając do garnka.

— Nie wszystkie — sprzeciwił się przyjaciel, kpiąc łyżką w kaszy. — Patrz, tutaj troszkę zostało. Pyszniutka!

Cierpliwie jadłam, próbując zjeść same najlepsze kąski przed tym, zanim Otto wsadzi je sobie w gębę. Życie przemijało w walce, ale wszystko było wyjaśnione.

Po skonsumowaniu wyłamaliśmy drzwi — żadnym magicznym sposobem nie dało się jej otworzyć, i półkrasnolud, zakasając rękawy, chwycił za topór.

— Za to cię szanuję — stwierdził troszkę póżniej, wycierając pot. — Za to, ża jak czarujesz, to krzepko!

W milczeniu przyglądałam się temu, co zostało z moich drzwi.

— Będziesz musiała się przenieść do drugiego pokoju — stwierdził Otto. — Wątpię, że ci szybko odremontuję te drzwi, tu stolarz potrzebny. Tylko radzę dobrze pomyśleć, zanim zaczniesz robić coś jeszcze, dlatego, że swojej sypialni w żadnym wypadku ci nie oddam.

Cały wieczór zajmowaliśmy się przystrajaniem nowego mieszkania, zabarykadowawszy drzwi wyjściowe od ciekawskich mieszczuchów. Te z kolei kręcili się pod oknami, z ciekawością zaglądając przez rozbitą szybę i zniszczone drzwi, ale bali się do nas odezwać. Chciałam przegonić gościów, ale nie mogłam wymyślić, co im powiedzieć. Zwalajcie stąd, nie przeszkadzajcie nam? Miejscowi tego po prostu nie zrozumieją, bo w ich odczuciu nasz przyjazd jest wydarzeniem roku! Przy czym po jakimś czasie ludyna sama się rozeszła, nie doczekując się niczego ciekawego.

Rankiem obudził mnie Otto. Otworzyłam oczy, czując, jak bezczelnie ciągnie mnie za nogę.

— Wstawaj, dzisiaj jest nasz pierwszy dzień rоboczy! Spać w żadnym wypadku! Powiedzieli, że mamy być o dziewiątej u mistrza!

— Godzina jakaś wczesna — wyburczałam, patrząc przez okno. Na dworze było pochmurno i szaro.

— Już nawet wody ze studni wyciągnąłem — całkiem radośnie, jak na taki poranek, powiedział krasnolud. — Jest letnia! Jak orzeźwia!

Pobryzgałam twarz wodą z opuszków palców i postanowiłam, że mój dług wobec higieny właśnie się wypełnił. Poszliśmy do „Samej najlepszej” na śniadanie. Nie patrząc na wczesną porę, nie popularną na pijackie rozróby, karczma była pełna. Gospodarz uroczyście zaprowadził nas do jednego wolnego stolika i postawił dwa talerzyki z jajecznicą. Ludyna w milczeniu patrzyła, jak jemy, przygotowując się do zadawania pytań. Jak tylko Otto odłożył widelec, najśmielszy z nich zapytał:

— Na długo tutaj?

— Do trawnika — odpowiedział Otto.

— A będziecie bardzo zajęci? — ostrożnie zapytał krzepki wąsaty mężczyzna, siedzący przy sąsiednim stoliku.

— A co? — zapytałam.

 

 

Ogólne zmieszanie.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin