Verne_Juliusz_-_Tajemniczy_Rybak.rtf

(312 KB) Pobierz
Tajemniczy rybak Lepilote du Danube

Juliusz Verne

Tajemniczy rybak

Przełożyła Maria Gąsiorowska

Ilustracje George'a Rouxa

Wydawnictwo M. Arcta, 1911

SPIS TREŚCI

ROZDZIAŁ I              3

Konkurs w Sigmaringen.              3

ROZDZIAŁ II              7

U źródeł Dunaju.              7

ROZDZIAŁ III              13

Pasażer Ilii Brusza.              13

ROZDZIAŁ IV              20

Sergjusz Ladko.              20

ROZDZIAŁ V              25

Karol Dragosz.              25

ROZDZIAŁ VI              29

Niebieskie oczy.              29

ROZDZIAŁ VII              34

Myśliwi i zwierzyna.              34

ROZDZIAŁ VIII              38

Fotografja.              38

ROZDZIAŁ IX              45

Przygoda Dragosza.              45

ROZDZIAŁ X              53

Uwięziony.              53

ROZDZIAŁ XI              57

W mocy wroga.              57

ROZDZIAŁ XII              66

W imię prawa.              66

ROZDZIAŁ XIII              70

Komisja śledcza.              70

ROZDZIAŁ XIV              77

Między niebem a ziemią.              77

ROZDZIAŁ XV              82

U celu.              82

ROZDZIAŁ XVI              87

Dom opustoszony.              87

ROZDZIAŁ XVII              94

Wpław.              94

ROZDZIAŁ XVIII              98

Pilot.              98

ROZDZIAŁ XIX              104

Zakończenie.              104

 

ROZDZIAŁ I

Konkurs w Sigmaringen.

W sobotę, piątego sierpnia 1876 r. liczne i hałaśliwe zgromadzenie odbywało się w Sigmaringen, w gospodzie pod znakiem «Spotkanie Rybaków». Śpiewy, okrzyki, brzęk szklanek, oklaski, nawoływania, tworzyły ogłuszającą wrzawę, przerywaną tylko przez donośne toasty «Hoch», któremi objawia się radość niemiecka, w chwilach najsilniejszego natężenia.

Okna gospody stojącej na samym krańcu ślicznego miasteczka Sigmaringen, wychodziły na Dunaj, którego źródła znajdują się niedaleko. Zebrali się w niej członkowie «Związku rybaków na Dunaju», stowarzyszenia międzynarodowego, do którego należeli ludzie wszystkich narodowości, zamieszkujących pobrzeża tej rzeki.

Żadne zebranie w Niemczech nie może się obejść bez pijatyki, więc i w rybackiej gospodzie popijano obficie doskonałe piwo monachijskie i wyborne wino węgierskie, popijano je pełnemi kuflami i szklankami. W wielkiej sali aż ciemno było od dymu tytuniowego, buchającego z niezliczonych fajek, ale zebrani towarzysze, choć twarzy swych nie mogli dojrzeć w kłębach dymu, słyszeli jednak swe głosy, hałaśliwe i donośne.

Zwolennicy łowienia ryb na wędkę z samego charakteru swego zajęcia są spokojni i milczący – ale na zebraniu, gdy odłożą rybackie przybory, przedzierzgają się chyba w najhałaśliwszych ludzi na świecie. Opowiadania ich o dokonanych połowach dorównywają słynnym opowieściom myśliwskim.

Kończyło się właśnie śniadanie, do którego zasiadło stu przeszło biesiadników, rozmiłowanych w wiosłowaniu, wędce i podrywce. Wybiła trzecia, gdy powstali od stołu. Niektórzy, o słabszej głowie, chód mieli nieco chwiejny, lecz ogół trzymał się krzepko na nogach.

Wielkim rozgłosem i sławą cieszyły się te konkursy rybackie, odbywające się parę razy do roku. Od granic księstwa Badeńskiego aż do Bulgarji i Bessarabji – wówczas jeszcze tureckich prowincji – napływali ochotnicy, ze wszystkich krajów, położonych nad żółtemi wodami Dunaju, które wyobraźnia poetów przemianowała na «błękitne».

«Związek rybaków na Dunaju» istniał już od lat pięciu; stowarzyszenie to, doskonale prowadzone przez przewodniczącego im Węgra Miklesko, rozkwitało bujnie. Wzrastające zasoby dawały możność wyznaczania wysokich nagród na konkursach, a na sztandarze rybackim błyszczały liczne medale, zdobyte w zapasach z innemi Towarzystwami. Komitet, biegły w prawach o rybołówstwie, umiał bronić swoich członków w zatargach z rządami i prywatnymi mieszkańcami. Konkurs, o którym mowa, był już drugim w ciągu 1876 roku.

O piątej rano uczestnicy wyszli z miasta na lewy brzeg Dunaju, w dół rzeki. Wszyscy ubrani w mundury stowarzyszenia: krótką bluzę, pozostawiającą zupełną swobodę ruchów, spodnie wpuszczone w buty z grubej skóry i na grubych podeszwach, i białe czapki z szerokiemi daszkami. Rozumie się, że wszyscy mieli w porządku potrzebne przyrządy: trzciny, drążki, wędziska, wędki, opakowane w pokrowcach irchowych, zapasy ołowiu, sznurki, włosie i stuczne muchy. Co do samego połowu, pozostawiano zupełną swobodę rybakom, każdy mógł się urządzać według swojej woli.

Punkt o godzinie szóstej rano dziewięćdziesięciu siedmiu uczestników konkursu stanęło na stanowiskach, z wędkami w ręku, gotowych do zarzucenia przynęty. Na znak dany trąbką, dziewięćdziesiąt siedm wędek jednym ruchem wyprężyło się nad wodą.

Na konkursie ustanowiono kilka nagród: dwie pierwsze, po sto guldenów każda, przeznaczone były dla tego, który złowi największą ilość sztuk i dla tego, który ułowi sztukę najwspanialszą.

Na pięć minut przed jedenastą, odgłos trąbki obwieścił koniec konkursu. Rybołówcy złożyli plon swoich trudów pod sąd ciała sędziowskiego, złożonego z czterech członków stowarzyszenia z Miklesko jako prezydującym. Nikt nie powątpiewał o bezstronności tego «jury», ale należało uzbroić się w wielką cierpliwość, zanim się ujawni wynik żmudnej pracy.

Przyznanie nagród, bądź za wagę złożonych ryb, bądź za piękność pojedynczych okazów, miało pozostać w tajemnicy, aż do chwili wręczenia nagród, po skończonym bankiecie, który zgromadził wszystkich współzawodników przy wspólnej, braterskiej uczcie.

Nadeszła wreszcie chwila uroczysta. Rybacy, nie mówiąc już o ciekawych widzach, przybyłych z Sigmaringen –czekali przed estradą, na której zasiadał prezydujący, na czele «jury». Nie brakowało ławek i taburetów, więc siedzieli wszyscy obecni; nie brakowało też stołów, zaś na stołach kufli z piwem i butelek z winem, ani szklanic i kieliszków.

Prezydujący wstał.

– Baczność! Baczność! – rozległo się naokoło.

Miklesko na początek wychylił kufel piwa i przemówił po niemiecku:

– Kochani towarzysze! Nie spodziewajcie się odemnie krasomówczej przemowy, bo nie po to zebraliśmy się tutaj. Będę mówił do was, jak do braci, o sprawach naszego stowarzyszenia.

Wstęp ten przyjęto z zapałem, różnojęzycznemi okrzykami, a że prezydujący wzniósł kufel do góry, zebranie odpowiedziało mu godnie, wychylając do dna swoje kufle.

Miklesko w dalszym ciągu przemowy wysławiał zalety ludzi, uprawiających sport rybołówczy. Chwalił cierpliwość, pomysłowość, zimną krew, wytrwałość, jakich potrzeba w tym zawodzie, który stawiał wyżej od myśliwskich czynów.

– Czy można nawet porównać polowanie z łowieniem ryb na wędkę? – wołał z zapałem.

– Nie! Nie! Nie można! – odpowiedzieli mu z niemniejszym zapałem słuchacze.

I cóż to za sztuka zabić kuropatwę, lub zająca, którego się ma przed sobą ł którego pies wytropił! Zwierzynę, wytropioną przez psa, myśliwy widzi, może do niej celować, może marnować dowoli śrut, którego tyle przepada bez korzyści. Ryba zaś, to zupełnie co innego! Nikt jej nie może dojrzeć…, Ryba kryje się w głębiach wodnych. Jakiejże potrzeba zręczności, ile wysiłku umysłowego, jakiej zwinności, ażeby ją przynęcić, wziąć na haczyk i wydobyć z wody uczepioną na końcu wędki, miotającą się i oddającą tem miotaniem hołd zręczności rybaka!…

Grzmot oklasków odpowiedział mówcy. Widocznie wyraził on dobrze uczucia wszystkich obecnych. Popił znowu piwa i nabrawszy tchu, zmierzał ku zakończeniu.

– Mogę tylko winszować obecnym tu i sobie rozwoju naszego stowarzyszenia, które się cieszy zasłużoną sławą w całej środkowej Europie. Mogę śmiało twierdzić, że samo należenie do niego jest już niezaprzeczonym zaszczytem!

Miklesko, wyprostowany jak struna, stanął między sekretarzem a skarbnikiem; każdy z nich ujął w prawą rękę kieliszek szampana, a lewą położył na sercu.

– Piję na cześć «Związku rybaków na Dunaju!» – zawołał gromko prezydujący, tocząc wzrokiem po zebranych.

Wszyscy powstali z miejsc, każdy z kieliszkiem w ręku. Niektórzy, chcąc lepiej widzieć, powchodzili na ławki i stoły, a wszyscy z zapałem wychylili toast, wzniesiony przez prezydującego, w kilku językach.

Na tem zakończył się drugi punkt programu; pozostał jeszcze punkt trzeci: rozdanie przyznanych nagród.

Wszyscy oczekiwali ze wzruszeniem, ponieważ wynik pracy sędziów trzymano dotąd w tajemnicy. Teraz nadeszła chwila wyjaśnienia.

Prezydent zaczął odczytywać listę nagród. Stosownie do przepisów «Związku rybaków», na początek miano ogłosić nagrody mniejszej wartości. Wywoływani kolejno drugorzędni laureaci podchodzili do estrady. Prezydujący witał każdego braterskiem uściśnieniem i wręczał dyplom wraz z pieniężną nagrodą.

Połów składał się z ryb pospolitych w wodach Dunaju: z kiełbi, płotek, szczupaków, okoni, linów i innych. Pośród nagrodzonych byli Wołosi, Węgrzy, Badeńczycy, Wirtemberczycy.

Drugą nagrodę przyznano za złowienie siedmdziesięciu siedmiu sztuk Niemcowi Weberowi, którego powitano gorącemi oklaskami, jako znanego już zwycięzcę na wielu poprzednich konkursach: przewidywano też ogólnie, że uzyska on i teraz nawet pierwszą nagrodę.

Ale nie! W jego sieci znalazło się tylko siedmdziesiąt siedm sztuk, gdy drugi współzawodnik, może nie zręczniejszy lecz szczęśliwszy, przyniósł sztuk dziewięćdziesiąt dziewięć.

Tym szczęśliwcem był Węgier Ilia Brusz. Gdy ogłoszono to nazwisko, publiczność zadziwiona nie przyjęła go oklaskami. Nikt go nie znał, bo Ilia Brusz wstąpił świeżo do «Związku rybaków».

Ponieważ nagrodzony nie stawił się osobiście po odbiór stu guldenów, Miklesko, nie tracąc czasu, zabrał się do odczytywania listy zwycięzców, których połów miał największą wagę. Byli wśród nich i Rumuni i Słowianie i Austryjacy. Nazwisko zdobywcy drugiej nagrody powitano także oklaskami; był to znany wszystkim członek Związku, Iwetozar. Ten chlubił się wspaniałą rybą ważącą cztery i pół funta, która niezawodnie wymknęłaby się łowcy, mającemu mniej zimnej krwi i zręczności.

Pozostała już tylko do przyznania pierwsza nagroda tej samej kategorji; serca wszystkich zabiły żywiej, w oczekiwaniu nazwiska nagrodzonego.

Ale jakież było zadziwienie, więcej nawet – osłupienie ogólne – gdy prezydujący oznajmił głosem, którego drżenia nie mógł pohamować:

– Pierwszą nagrodę za wagę, przysądzoną szczupakowi, ważącemu siedmnaście funtów, otrzymuje Węgier – Ilia Brusz.

Nastała cisza. Ręce przygotowane do oklasków – znieruchomiały, usta gotowe do okrzyków na cześć zwycięzcy– zamilkły. Wszyscy siedzieli bez ruchu, zaciekawieni w najwyższym stopniu.

Czy wreszcie ukaże się ten Ilia Brusz? Czy przyjdzie odebrać z rąk prezydującego swoje dyplomy i dwieście guldenów?

Nagły szmer przebiegł po zgromadzeniu.

Jeden bowiem z obecnych, stojący dotąd na uboczu, posunął się ku estradzie.

Był to zwycięzca – Ilia Brusz.

Sądząc z jego twarzy, starannie wygolonej a uwieńczonej gęstą czupryną, czarną jak smoła, Ilia Brusz miał co najwyżej lat trzydzieści. Wzrostu więcej niż średniego, szeroki w ramionach, mocny w nogach, wydawał się bardzo silny, można było nawet dziwić się, że człowiek takiej siły znajduje przyjemność w zajęciu tak spokojnem jak łowienie ryb na wędkę i że on w niem zdobył tak wielką wprawę, której dał teraz niezaprzeczone dowody.

Jeszcze dziwniejszem zdawało się to, gdyż miał on widocznie jakąś wadę wzroku. Wielkie, ciemne okulary zasłaniały mu oczy, których barwy nie można było odróżnić pod szkłami. A jednak dobry wzrok jest jednym z najważniejszych warunków powodzenia w rybołówstwie, gdzie trzeba śledzić najlżejsze drgania wędki i zwalczać rozliczne wybiegi rybiego narodu.

Ale czy kto się dziwił, czy nie, każdy musiał uchylić czoła przed zwycięzcą; nikt nie mógł wątpić o bezstronności sędziów. Ilia Brusz był niezaprzeczenie zwycięzcą, i to podwójnym zwycięzcą, co się jeszcze nigdy dotąd nie trafiło.

Nareszcie zebrani rozpogodzili się i zabrzmiały oklaski na cześć tryumfatora, w chwili, gdy mu prezydujący wręczał dyplom i pieniądze.

Lecz Ilia Brusz, zamiast zejść z estrady, powiedział coś do prezydującego, a potem zwrócił się do publiczności z przemową.

– Panowie i koledzy! – zaczął, – Chciałbym powiedzieć wam parę słów, na co otrzymałem łaskawe pozwolenie pana prezydującego…

Zapanowała taka cisza w hałaśliwej dotąd sali, że możnaby usłyszeć przelatującą muchę. Ilia Brusz po krótkiej przerwie zaczął znowu mówić.

– Pragnę na wstępie podziękować wam za waszą sympatję i oklaski, oraz zapewnić, że powodzenie nie wbiło mnie w pychę, bo więcej zawdzięczam je szczęśliwemu zbiegowi okoliczności, niż własnej zasłudze. Powodzenie nasunęło mi myśl, którą chcę poddać wam do osądzenia. Ponieważ obecnie wszystkie sporty ustanawiają rekordy, dlaczego my – rybacy – mielibyśmy pozostać w tyle za innymi!

Umilkł a wśród zebranych odezwały się głosy:

– Zapewne!

– Czemu nie?

– Ma słuszność!

Ilia Brusz zabrał głos znowu.

– Mój tytuł, członka «Związku rybaków na Dunaju», nakłada na mnie pewne granice, w których muszę zamknąć moją działalność. Postanowiłem zatem przepłynąć całą długość naszej sławnej rzeki, od jej źródeł aż do morza Czarnego, żywiąc się w czasie tej podróży, na przestrzeni trzech tysięcy kilometrów, wyłącznie z owoców mojego połowu. Mam nadzieję, że szczęście, które mi dotąd sprzyjało, dopisze mi w tej wyprawie, którą zamierzam rozpocząć dziesiątego sierpnia, t. j. w przyszły czwartek, naznaczając panom miejsce spotkania u samych źródeł Dunaju.

Łatwiej sobie wyobrazić niż opisać zapał, jaki wywołało to niespodziewane oznajmienie. Przez pięć minut wrzała istna burza oklasków i okrzyków. Ale prezydujący przerwał ten huragan, powstając z miejsca, z kieliszkiem szampana w ręku.

– Za zdrowie i powodzenie naszego kolegi, Ilii Brusza! – wykrzyknął ze wzruszeniem.

– Niech żyje! – odpowiedział mu huczny okrzyk zebranych, którzy jednym tchem wychylili swe kielichy.

Po tym toaście nastąpiły jeszcze inne i wśród ogólnego rozweselenia zakończył się w sobotę piątego sierpnia 1876 r. słynny konkurs «Związku rybaków na Dunaju», odbyty w ślicznem miasteczku Sigmaringen,

ROZDZIAŁ II

U źródeł Dunaju.

Czy o rozgłos szło Ilii Bruszowi, kiedy oznajmiał związkowym kolegom zamiar przepłynięcia Dunaju w całej długości, z wędką w ręku! Jeżeli tak, to mógł sobie powinszować powodzenia.

Wszystkie dzienniki, wychodzące w miastach położonych nad Dunajem, zajęły się tym projektem i dawały obszerne i szczegółowe sprawozdania, pochlebiając zwycięzcy i zwracając uwagę ogółu na jego osobę.

Popołudniu ósmego sierpnia, na dwa dni przed dniem oznaczonym na rozpoczęcie niezwykłej podróży, kilkudziesięciu gości zebrało się w wielkiej sali gospody w Sigmaringen, ale pomimo zbliżającego się dnia uroczystego, nie o bohaterze projektowanej wyprawy rozmawiali ci goście. Ważniejsze jeszcze wypadki stanowiły przedmiot rozmowy mieszkańców Dunajowych wybrzeży.

Bo oto od kilku miesięcy trapiło te wybrzeża nieustanne rozbójnictwo. Trudno zliczyć napadane folwarki, złupione zamki, okradzione wille, a nawet morderstwa spełnione na mieszkańcach, stawiających opór niepochwytnym złoczyńcom.

Sądząc z wielu poszlak, ten szereg zbrodni nie mógł być dziełem pojedynczych zbrodniarzy. Należało przypuszczać istnienie bandy dobrze zorganizowanej i zapewne licznej, oceniając z dokonanych przez nią czynów.

Lecz co było dziwne, że banda ta działała tylko w najbliższem sąsiedztwie Dunaju, w odległości dwóch kilometrów od rzeki złoczyńcy nie dawali już znaku życia. Ale same wybrzeża w...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin