Nie bądź zaskoczony 1- ok30 [NZ].doc

(1448 KB) Pobierz
NIE BĄDŹ ZASKOCZONY

 

 

             

NIE BĄDŹ ZASKOCZONY

 

 

 

 

 

A więc to już koniec.

 

Draco Malfoy stał w ogromnym holu Malfoy Manor.

Nastawał świt pierwszego dnia po Ostatecznej Bitwie.

A więc to już koniec.

Draco drgnął. Nie wiedział, ile już tak przestał w bezruchu w ciemnym przedsionku, nie będąc w stanie zrobić ani kroku w głąb.

Teraz bardziej poczuł, niż faktycznie zobaczył, że nadchodzi dzień.

              Powoli zaczął iść wzdłuż holu na parterze. Po kolei wchodził do wszystkich pomieszczeń - prócz jednego. Zostawiał wszystkie drzwi otwarte na oścież. W każdym pokoju podchodził prosto do wysokich, ozdobnych okien. Następnie zdecydowanym, wyważonym ruchem zrywał kotary.

Masywne, pyszne, butelkowo zielone, granatowe, czarne i purpurowe zasłony ciężko zsuwały się na ziemię.

Draco nie zwracał uwagi na widok, który ukazywał się za każdym z okien. Od razu odwracał się, wychodził i powtarzał czynność w następnym pokoju.

Mijał ich wiele – z grubsza urządzonych podobnie. Indywidualne akcenty zwykle starano się tłumić w tym domu; nie licząc oczywiście tych, które dobitnie wskazywały gościowi, że znajduje się w siedzibie rodowej Malfoyów.

Miękkie, szykowne dywany. Drogie meble z czarnej skóry i ciemnego, szlachetnego drewna. Obrazy rodzinne, magiczne dzieła sztuki, lichtarze, rzeźby, bibeloty, antyki. Półki z książkami obitymi reprezentatywnymi okładkami. Lampki na niedużych stolikach. Miejscami bałagan, lub po prostu wyraźne ślady użytkowania niektórych pomieszczeń przez przebywających tam wcześniej śmierciożerców.

Och, Draco znał to wszystko. Aż do obrzydzenia. Wyrzygania.

Styl, szyk i klasa. Staranne wyrachowanie, wszystko obliczone na konkretny efekt –  „Gościu, znajdujesz się w bardzo bogatym domu”.

Nienawidził tej posiadłości. Była właśnie taka – taka... wystudiowana. Wystylizowana.

Wiecznie te pozy i gra pozorów.

Jakby nie wystarczyło, że tacy byli sami mieszkańcy.

 

*

 

Odkąd pamiętał, starał się tłumić w sobie wszystkie uczucia.

Przecież jesteś Malofoyem, do diaska! Tak właśnie trzeba.

Zimno, wyniosłość, wyrachowanie.

Z tymi myślami Draco dotarł w końcu do najwyższego „punktu widokowego” w swoim domu – niedużej wieżyczki. Wyszedł na balkon i postanowił patrzeć, jak budzi się nowe.

Dziś… Draco czuł się dziwnie.

Dorósł już dawno, ale dopiero w tym momencie jakby namacalnie odczuł, że opadają z niego resztki dzieciństwa.

Był zmęczony. Zmęczony jak nigdy.

Mały.

Nagle, gwałtownie i systematycznie zaczął zrzucać wszystkie maski, wszystkie wyuczone zachowania.

Chciał poczuć, jak to wszystko opada. Próbował odnaleźć coś swojego. Szukał jakiejś typowo własnej cechy osobowości. Czegoś unikalnego.

Wpadał w coraz większe przerażenie. Maski tłukły się spektakularnie o ziemię, a on wciąż nic nie znajdywał. Nic.

Czyżby złożony był z samych rodowych, „przechodnich” cech Malfoyów?

... Merlinie.

Nic.

Był tak zdruzgotany, że nawet nie próbował tego skomentować w żaden sposób.

Powinien – tak jak zawsze – zacząć wyrzuty, tyrady, przywoływanie siebie do porządku. Jak zawsze.

- Nie – powiedział cicho Draco Malfoy, a może tylko pomyślał?

Nie. Nie tym razem.

Wyplenić wszystko. Wszystko, co dotychczas!

Teraz dotarło to do niego z całą świadomością – trzeba mu zburzyć wszystko, co było do tej pory, dopiero wtedy będzie mógł cokolwiek.

Zacząć? Naprawiać?

Budować od nowa.

Nie można mu więcej mówić: „Trzeba mi to, trzeba mi tamto”.

Nic już nie trzeba.

Świat…

Świat się skończył. Runął.

Wszystko, co dotąd mieszkało w Draconie Malfoyu, szarpnęło nim gwałtownie i kazało spojrzeć sobie prosto w oczy – w zwierciadło –

– duszy. Czegokolwiek.

Jesteś śmieszny. Jesteś żałosny, krzyczały trzewia, wszystkie wnętrzności, wszystkie cząstki, krwinki, tkanki, komórki.

I dusza też.

Draco płakał.

Czekał, aż pojawią się zwykle towarzyszące temu uczucia słabości i obrzydzenia, ale jakoś nie chciały nadejść.

Być może jednak po raz pierwszy w życiu płakał naprawdę?

Możliwe. Poczuł, jak ogarnia go dziwna, kłująca niczym odłamki lodu pustka. Jakby nie zostało już nic; nic, na czym więcej mógłby się oprzeć.

Czystość krwi? Świat bez szlam? Skąd w ogóle wzięło się to słowo? Co komu przeszkadza w tym, skąd ktoś pochodzi? Jakie to ma znaczenie, skoro na świecie jest tyle miejsca dla wszystkich ludzi?

Z góry wyniosłość i pogarda, tylko dlatego, że ktoś inny nazywa się Weasley?

Merlinie.

To, że ktoś nie jest godzien, by usiąść z nim przy stole? Podać mu rękę? Powiedzieć: „Cześć, Draco.”?

… jakie to wszystko miałkie. Żałosne.

... porażenie.

Wiatr wyjący w ciemnej, głuchej klatce ciała.

Całe dotychczasowe życie Dracona Malfoya bezdusznie rozsypywało się przed nim na kawałki. Obracało w proch.

Ukazywało beznadzieję, śmieszność, daremność, fałsz, złudzenia, marność wszystkiego, co dotąd znał.

Draco zaczynał właśnie po raz pierwszy naprawdę rozumieć.

 

*

 

Mijały minuty, a w nich sztorm myśli i orgia świtu.

Poranek rozkwitał na niebie; szarość przemieniała się w delikatną biel, stopniowo ubierając się w subtelne ciepło żółci, różu, pomarańczy. Na końcu z nikąd rozpłynął się błękit, a twarz słońca ukazała się na niebie wysoko i w całej swej okazałości.

Dzień rozpoczął się oficjalnie.

… i wreszcie, nieuchronnie, znowu – tak, jakby wszystko kończyło i zaczynało się w tym samym miejscu. Harry Potter.

Draco rozpaczliwie wraz ze wspomnieniem tej osoby próbował przywołać butę, arogancję, pychę, wyższość, och, lepszość!

... ale nie wyszło.

Draco zacisnął zęby i walczył z czymś, co zalewało go od środka, pojawiając się nie wiadomo skąd i wnikając w każdy por skóry – a przecież mógłby przysiąc, że nie zna takich uczuć.

Żal?

Smutek?

… wdzięczność?

Przecież... przecież Potter uratował mu życie. Dwukrotnie. Po tym wszystkim. Tak po prostu… pozwolił mu wciąż być na świecie.

Czemu to zrobiłeś, idioto?

… ukarał w ten sposób?

Ukarał.

Bo teraz, to życie przed nim...

Jakie życie?

Lepiej było mu umrzeć, wiedział o tym. Tak jak lepiej byłoby umrzeć wszystkim Malfoyom po kolei.

Nie ma życia, nie ma nic.

Rodziców od razu zabrano do Azkabanu. Tymczasowy areszt do czasu rozpoczęcia procesu.

… ile lat tam spędzą?

… czy kiedykolwiek wyjdą?

A on, Draco?

Wciąż nie mógł uwierzyć, dlaczego go także nie zabrali. Na pewno nie figurował na żadnej oficjalnej liście śmierciożerców, jakich tylko udało się zidentyfikować Zakonowi lub Ministerstwu, ale och, przecież wszyscy wiedzieli, że... że on też...

Po raz kolejny o tym rozmyślał.

 

*

 

Siedział z rodzicami w Wielkiej Sali, słuchając płaczu, okrzyków bólu i euforii. Wciąż tulili go do siebie, jakby odkryli go po raz pierwszy w życiu.

I on tak samo po raz pierwszy nie przejmował się, że może nie pasuje wraz z nimi do ogółu znajdujących się tam ludzi, że niech inni widzą, wszystko jedno, jak on, twardy, zimny Draco Malfoy tuli się do matki i ojca jak małe dziecko. Bo wiedział, że za chwilę pojawią się posiłki aurorów i przedstawicieli Ministerstwa, aby zabrać żywych i zmarłych, żeby zabrać śmierciożerców.

Prawdopodobnie wsadzą ich do różnych cel, nie pozwolą siebie widywać...

Och, chyba, że faktycznie nastaną lepsze czasy, pomyślał Draco drwiąco i gorzko, i okażą nam trochę łaski.

Korzystał z ostatnich chwil tego ciepła, które – też po raz pierwszy w życiu – odczuwał właśnie tak bardzo intensywnie.

A potem zarejestrował dwie rzeczy równocześnie. Przy wejściu, znajdującym się dokładnie z drugiej strony miejsca, w którym siedział z rodzicami, pojawili się oczekiwani aurorzy. W tym samym momencie nagle, obok nich, pojawiła się profesor Minerwa McGonagall.

Troje Malfoyów uniosło głowy.

Profesor transmutacji spojrzała krótko i z jakby lekką niechęcią na Lucjusza Malfoya, a następnie intensywniej i nieco dłużej na jego żonę, Narcyzę.

Nic nie powiedziała, ale najwyraźniej państwo Malfoy zrozumieli jej intencje, choć Draco nie miał pojęcia, co się dzieje.

Jego rodzice popatrzyli chwilę po sobie, a potem Narcyza Malfoy skinęła z trudem starej profesor, milcząco czemuś przyzwalając. Po chwili spojrzała z bólem na syna. Draco patrzył na nią, patrzył na ojca, u którego zagościł wyraz twarzy, jakiego Draco nigdy dotąd nie oglądał.

Matka i ojciec wyglądali, jakby chcieli powiedzieć mnóstwo rzeczy jednocześnie, ale nie wiedzieli, od czego zacząć. Potem Draco poczuł dłoń McGonagall na swoim ramieniu, a Narcyza Malfoy po raz ostatni spojrzała na syna. Następnie przymknęła powieki i powiedziała bardzo cicho:

- Idź już.

Następnie, wraz ze swoim mężem, szybko wstała i odwróciła od syna, kierując się najwyraźniej w stronę aurorów.

Lucjusz krótko popatrzył na Dracona i powtórzył to jedno zdanie jeszcze ciszej niż jego żona. I tak… miękko. Jak nigdy przedtem.

- Idź już… synu.

Następnie odwrócił się i dołączył do żony, a McGonagall pociągnęła Dracona do sąsiedniej komnaty, nie pozwalając mu wydusić ani słowa.

Zresztą…

I tak nie był w stanie.

 

*

 

Wszedł wraz z McGonagall do niewielkiego, pustego pomieszczenia.

Kilka głębokich oddechów, rozpaczliwa walka, by się nie rozkleić, do diaska, trzymać fason do końca. Grajmy razem w tę grę.

Zabił żal i jakieś inne emocje, które czekały w kolejce, by go obezwładnić. Pomyślał, że może zdradzą go oczy; przymknął więc powieki i spoglądał na kobietę z ukosa, czekając, co powie.

Nagle poczuł… już. Jest z powrotem Malfoyem. Już po chwili słabości.

Wyprostujmy się. Wyniosłe spojrzenie.

Choć w środku prawie wybuch wulkanu.

- Draco. – Bardziej westchnęła, niż powiedziała Minerwa McGonagall.

… spokojnie? Łagodnie?

Wicedyrektor odwróciła od niego wzrok i wpatrzyła się w okno, a Draco mógłby przysiąc, że kobieta tylko patrzy, a nie widzi, co się za nim znajduje.

Mógłby też przysiąc, że profesor McGonagall… walczy z czymś w sobie. I próbuje to maskować, ale… Draco był czujny.

Po dłuższej chwili, kobieta powoli zaczęła coś artykułować tonem świadczącym, jakby jednocześnie starała się przekonać siebie samą odnośnie jakiejś kwestii:

- Profesor Dum… - Szybko jednak urwała. Znów ciche westchnienie. Ostatnia chwila spoglądania w okno.

W końcu Minerwa McGonagall najwyraźniej wszystko przemyślała. Spojrzała mu prosto w oczy i zaczęła mówić zbyt spokojnie, by Draco mógł choćby próbować cokolwiek pojąć – jakby zapomniała, że może używać swojego zwykłego, szorstkiego tonu, ba; jakby nigdy takiego nie używała. Ślizgonowi wydawało się jednak, że w oczach kobiety płonie coś na kształt niepewności i poczuł, że bardzo chciałby wiedzieć, nad czym ona się zastanawia.

- Pójdziesz teraz do pokoju – powiedziała. – Spakujesz swój kufer i zostawisz go przy łóżku, przyślemy go w ciągu dwóch dni. Za godzinę i… siedem minut wyjdziesz za bramy Hogwartu. Ten świstoklik (podała mu krawat w barwach Slytherinu) zabierze cię w pobliże… domu.

Najwyraźniej profesor skończyła. Draco był zbyt oszołomiony, by cokolwiek powiedzieć lub choćby się poruszyć. Tymczasem ona podeszła do niego, a następnie delikatnie dotknęła różdżką jego czoła (zdawało mu się, że rozbiła mu na głowie jajko, którego strumyczki podążyły w dół po całym ciele) i zaczęła mruczeć jakieś zaklęcie.

Chłopak patrzył na to z wybałuszonymi oczami. Kotłowało się w nim mnóstwo sprzecznych uczuć – co ona wyprawia? – czuł jednak, że nie ma prawa protestować.

Walczył więc tylko o resztki pozorów – że to wszystko go nie obchodzi, że nic się nie stało…

ale to chyba też nie najlepiej mu wychodziło.

Wicedyrektor szepnęła ostatnie słowo i odsunęła różdżkę. Wtedy Draco ponownie przez chwilę odczuł falę zimna przechodzącą przez całe ciało, a potem wszystko się uspokoiło.

Spojrzał na swoje ciało – był przeźroczysty. No tak. Zaklęcie Kameleona.

- Idź teraz, Draco – powtórzyła Minerwa McGonagall, bacznie mu się przyglądając. Dokładnie tak, jakby wyczuwała wszystko, co się w nim tłucze.

Malfoy zmusił się, by spojrzeć jej prosto w oczy, nie był jednak w stanie nic odpowiedzieć. Odwrócił się więc i podszedł prosto do wyjścia.

Zamykając drzwi, usłyszał jeszcze zwyczajne: „Do widzenia”, ale nie odwrócił się i znów nic nie powiedział.

Drzwi jednak zamknął tak lekko, jak nigdy w życiu.

 

*

 

Kilka godzin później, wykończona profesor McGonagall pojawiła się we wreszcie pustym, starym gabinecie wszystkich dyrektorów Hogwartu. Ciężko opadła na fotel i nie patrząc na nic szczególnego, wyszeptała:

- Niech cię diabli, Albusie Dumbledore.

Odpowiedziało jej intensywne spojrzenie przenikliwych niczym promienie Roentgena, jasnoniebieskich oczu zza okularów-połówek.

 

*

 

Draco wciąż stał na balkonie.

Dumbledore… tak, stary Dumbledore zawsze był gotów dawać ludziom kolejną szansę, ale McGonagall?

Chłopak próbował być gorzki i zgryźliwy myśląc o tym, ale znów... znów. Nie wyszło.

Odsunął więc te myśli.

Zaczerpnął powietrza i spróbował powoli, spokojnie przyjrzeć się wszystkim tym nowym uczuciom, które zaczęły go ogarniać, wpełzać do serca.

Pozwolił im otworzyć drzwi do niego i rozejrzeć się w środku, cały czas przy tym bacznie je lustrując.

W końcu… w końcu znalazły się nawet krzesła.

I… te wszystkie uczucia, dotąd przeganiane i wyklinane, nim na dobre zdążyły się pojawić, nagle zamieszkały w Draconie Malfoyu.

Spłynęły i rozlały się w środku.

Delikatnie dając do zrozumienia, że tym razem tak szybko nie odejdą.

 

*

 

Harry Potter stał na szczycie Wieży Północnej. Właśnie spędził kilka godzin na oglądaniu przemiany nocy w dzień.

Czuł się z tym trochę śmiesznie, ale… chciał bardzo wyraźnie odczuć granicę starego z nowym. Faktycznie zobaczyć, że coś, coś… lepszego?, rodzi się na jego oczach.

A więc to już koniec, pomyślał Chłopiec, Który Przeżył, nie zabarwiając tych słów żadnym, niepotrzebnym uczuciem.

Po prostu chłonął. Obrazy krzyczały do niego całą swoją mocą, a on próbował tymczasem uporządkować wszystkie zdarzenia.

Tylko kilka godzin od… tego wszystkiego, a on czuł się tak, jakby minęło wiele lat.

Pojedynek z Voldemortem. Szaleńcza euforia ludzi. Wymknięcie się do gabinetu dyrektora wraz z Ronem i Hermioną.

Przybycie w tym samym czasie aurorów z Ministerstwa – żeby zająć się rannymi w walce, ale, przede wszystkim: po śmierciożerców. Zaaresztować tych, którzy przeżyli. Zabrać tych, którzy polegli; polegli po obydwu stronach.

Potem do gabinetu przyszła McGonagall. Ustalili, że Harry na razie tu zostanie.

Wielki chaos wrażeń, a pośród niego małe, dziwne uczuciowo urywki rzeczywistości. Na przykład takie, jak krótkie spojrzenie na Snape’a w ramach obrazu. Mężczyzna drzemał, a wyglądał przy tym tak niedorzecznie, że Harry nie mógł powstrzymać się od uśmieszku. To było tak nowe w kontekście Mistrza Eliksirów…

Ron i wszyscy Weasleyowie potrzebowali teraz trochę wyciszenia, czasu spędzonego w ścisłym gronie rodzinnym, a Potter wiedział, że potem i tak będzie mógł wrócić do Nory. A tam będzie miał mnóstwo czasu dla swojego przyjaciela i dla Ginny.

Hermiona miała polecieć do Australii i odnaleźć rodziców. Na razie zaś postanowiła wrócić z Weasleyami do ich domu do czasu pogrzebu, na którym mieli pojawić się oni wszyscy.

Pogrzeb zaś miał się odbyć za cztery dni, na terenie Hogwartu. Ustalono, że każdy, kto zginął w obronie zamku, spocznie w obrębie jego murów. W pobliżu miejsca pochówku Dumbledore’a.

Harry bardzo chętnie zgodził się na propozycję pozostania w szkole. Chciał osobiście włączyć się w naprawę zniszczeń. Oprócz skomplikowanych zaklęć, niezbędna była także mozolna praca fizyczna – istniało ryzyko, że pewne czary wejdą w niebezpieczną interakcję z innymi, użytymi wcześniej dla ochrony w niektórych strategicznych miejscach. Każda różdżka, każda ręka były przydatne, bo dalsza nauka w zrujnowanym zamku była niemożliwa. W związku z tym, kolejny semestr miał rozpocząć się dwa tygodnie wcześniej, umożliwiając uczniom swobodne zdanie niezbędnych egzaminów.

Harry mógł zamieszkać na Grimmauld Place, ale… och, byłby tam sam. A tutaj był Hagrid, profesorowie. Biblioteka, boisko do Quidditcha. Znajdzie sobie zajęcie.

Westchnął.

To wszystko było takie… dziwne.

Zupełnie nagle i w jednej chwili poczuł się już zupełnie dorosły i nie mógł powstrzymać się od zastanawiania, jak będzie dalej. On, Ron i Hermiona nie mieli przecież zaliczonego żadnego materiału. Harry nie wiedział, czy będą mogli przystąpić do owutemów. Jeśli nie – to co? Praca? Jaka? Pomaganie aurorom bez konieczności zdawania testów, w ramach podzięki dla zasług dla ludzkości?

Nie, nie mógł wyobrazić sobie dalszego życia.

Niby dorosły, ale przecież siedemnastoletni dzieciak! W mugolskim świecie młodzież dopiero dwa lata później wyprowadza się z domu i próbuje uczyć żyć.

A on… on był sam. No i przecież nie zamieszka od razu z Ginny. Są tacy młodzi.

To wszystko było wręcz śmieszne, w pewien sposób. I nie miał kogo spytać się, co dalej. Jak wygląda „dalej” w czarodziejskim świecie. Nie było rodziców, Syriusza, Lupina, Dumbledore’a. Wszystkiego będzie musiał się nauczyć – sam.

Cieszył się, że nie musiał martwić się pieniędzmi, ale nie wyobrażał sobie dni spędzanych na nic nie robieniu.

Czuł, że chciałby się jeszcze trochę pouczyć, zwyczajnie poprzebywać w Hogwarcie, dopóki nie poczuje się, hm... pewny. Że jest gotów.

To jednak na dłuższą metę było niemożliwe.

Ponownie westchnął… i po raz kolejny pomyślał o Draconie Malfoyu.

 

*

 

Kiedy Ron i Hermiona wyszli z gabinetu, żeby spakować się tak, jak inni uczniowie, którzy nie odnieśli poważnych obrażeń w walce i mogli samodzielnie opuścić zamek, Harry nie mógł się powstrzymać, by nie zadać tego pytania McGonagall.

- Eee… Pani profesor?

- Tak, Harry? – spytała, wyraźnie zdziwiona, że jeszcze nie opuścił gabinetu. –  Mówiłam ci, idź, odpocznij, spotkamy się jutro wszyscy na śniadaniu.

- E… wiem. Ja tylko… - Ciężko mu było się zebrać. W końcu postanowił zapytać wprost: – Co stało się z Malfoyem? Z… Draconem?

Wicedyrektor przerwała sporządzanie jakichś notatek i uważnie spojrzała na Harry’ego.

- Dlaczego pytasz? – zapytała w końcu. Jej twarz nie wyrażała nic.

Harry zakłopotał się, nie wiedząc dokładnie czemu. Miał świadomość tego, że śledzi go wiele par oczu z portretów.

- Po prostu… - zaczął w końcu, powoli – wydaje mi się… Może to śmieszne, ale, że on, eee… nie miał wyjścia, i… że on, eee, że on, no… nie chciał. Nie chciał… tego wszystkiego – dokończył chłopak cicho, przypominając sobie okrzyki Malfoya do Vincentego Crabbe’a i Gregory’ego Goyle’a, by „nie zabijali Pottera”, i głupie uczucie, że Draco nie krzyczał tego tylko przez wzgląd na Czarnego Pana.

Przypomniał sobie wizytę w Malfoy Manor, kiedy Ślizgon wyraźnie nie chciał rozpoznać Harry’ego, Rona i Hermiony, choć mógł stracić tak wiele; i gdyby nie naciski ojca… kto wie?

Przypomniał sobie także, jak pewnie radził sobie z różdżką Dracona, jak dobrze pasowała do jego dłoni.

W pewnym sensie, choć to prawdopodobnie było głupie, po prostu chciał wiedzieć.

Podniósł wzrok na swoją profesor.

- Harry – rzekła w końcu, wzdychając. – Profesor Dumbledore i… i ja, postanowiliśmy wysłać chłopaka do domu. Jego nazwiska nie było na żadnej liście domniemanych śmierciożerców. Nie wszyscy musieli o nim wiedzieć. A Lucjusza i Narcyzę aresztowano; nie wiadomo, co Ministerstwo zdoła im udowodnić. On… będzie musiał sobie poradzić. Dostał swoją szansę... - urwała nagle i spojrzała na portret Albusa Dumbledore’a – ... i miejmy nadzieję, że z niej skorzysta. A teraz idź już, Harry.

Gryfon tylko na nią spojrzał, nie wiedząc, co mógłby jeszcze powiedzieć. Profesor wygięła lekko wargi w próbie uśmiechu. Harry odwzajemnił ten grymas i w końcu wyszedł.

 

*

 

A teraz…

Próbował jakoś usprawiedliwić to uczucie, o które nigdy by się nie podejrzewał w odniesieniu do jakiegokolwiek Malfoya, ale nie znajdywał argumentów.

Żal.

Harry próbował chwycić kurczowo przeszłość, ale wypływała spomiędzy palców. I wszystkie czyny, grymasy, ostre słowa, gesty, jakie kiedykolwiek wymieniał z Draconem Malfoyem, nienawi...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin