Palmer Diana - Cykl Hutton & Co 05 - Desperado (Mira).pdf

(1040 KB) Pobierz
24843952 UNPDF
24843952.001.png
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Posiadłość w okolicach Houston była wyjątkowo
rozległa. Otaczał ją starannie utrzymany, biały parkan
zasłaniający druciane ogrodzenie, za którym pasło się
rasowe bydło hodowane przez Corda Romero. Był tam
też potężny byk, zupełnie wyjątkowe zwierzę. Podczas
corridy w Hiszpanii darował mu życie ojciec Corda,
Mejias Romero, jeden z najsłynniejszych toreadorów,
zmarły przedwcześnie w Ameryce. Gdy syn dorósł
i wzbogacił się, odwiedził mieszkającego w andalu­
zyjskiej posiadłości kuzyna, zabrał starego byka i prze­
transportował do Teksasu. Nazywał go Hijito, co po
hiszpańsku znaczy chłopaczek. Zwierzę zachowało
wspaniałą muskulaturę i nadał miało pięknie wyskle-
pioną klatkę piersiową. Hijito dreptał za Cordem krok
w krok niczym wierne psisko.
Gdy Maggie Barton wysiadła z taksówki i posta­
wiła na ziemi walizkę, byk stojący po drugiej stronie
ogrodzenia zaczął sapać i kołysać głową. Płacąc kie­
rowcy, zerknęła na niego z roztargnieniem. Przyleciała
tu z Maroka. Odwoływanie lotów, ich zła koordynacja,
opóźnienia i inne przeszkody sprawiły, że podróż trwa­
ła trzy dni. Cord, zawodowy najemnik, był przybranym
bratem Maggie. Stracił wzrok i ku jej ogromnemu
6
DESPERADO
Diana Palmer
7
zdziwieniu, za pośrednictwem Eba Scotta, ich wspól­
nego znajomego, przekazał wiadomość, żeby przyje­
chała. Nie mogła się doczekać tego spotkania. Każda
chwila zwłoki była dla niej torturą.
Zapewne Cord odkrył wreszcie, że mu na niej za­
leży!
Serce jej kołatało, gdy weszła na obszerną werandę
z zieloną huśtawką, bujanymi fotelami i mnóstwem
doniczkowych roślin. Drżącą ręką nacisnęła dzwonek.
Ze środka dobiegł odgłos szybkich, lekkich kroków.
Ktoś biegł po drewnianej podłodze, tupiąc głośno, bo
w domu nie było dywanów. Maggie zmarszczyła brwi
i odgarnęła długie, lekko wijące się, czarne włosy. Jej
zielone oczy wyrażały niepokój. Kroki Corda miały
inny rytm: długie, swobodne, typowo męskie, a zara­
zem płynne. Ten szybki, nerwowy chód pasował raczej
do kobiety. Serce Maggie zamarło. Czyżby pod jej nie­
obecność Cord kogoś sobie znalazł? Może źle zrozu­
miała sugestię Eba Scotta? Nagle ogarnęły ją bardzo
poważne wątpliwości.
Drzwi otworzyły się i stanęła oko w oko z filigra­
nową blondynką o piwnych oczach, która zagadnęła
uprzejmie:
- Tak? Słucham?
- Przyjechałam do Corda - oznajmiła Maggie.
Skutki wyczerpującej podróży coraz bardziej dawały
jej się we znaki, zapomniała więc, że wypada się przed­
stawić.
- Przykro mi, ale z nikim się jeszcze nie spotyka.
Miał wypadek.
- Tak, wiem - odparła zniecierpliwiona. - Niech
mu pani powie, że przyjechała Maggie. Bardzo proszę
- dodała łagodniejszym tonem.
Dziewczyna, na oko dziewiętnastolatka, skrzywiła
się.
- On mnie zabije, jeśli panią wpuszczę! Powiedział,
że nie ma go dla nikogo. Bardzo mi przykro.
Zmęczenie podróżą oraz irytacja sprawiły, że Mag­
gie zapomniała o dobrym wychowaniu.
- Niechże pani zrozumie! Przemierzyłam cztery
i pół tysiąca kilometrów... Do jasnej cholery! Cord?
- krzyknęła nagłe ponad ramieniem dziewczyny, która
znowu się skrzywiła. - Cord!
Przez chwilę panowała cisza, a potem z głębi domu
ktoś rzucił obojętnie:
- Wpuść ją, June!
Blondynka natychmiast wykonała polecenie,
a Maggie zaniepokoiła się nie na żarty, słysząc w nis­
kim głosie Corda oschły ton. Weszła, zostawiając swą
całkiem sporą walizkę na zewnątrz. June popatrzyła
na ten bagaż z nieukrywaną ciekawością, nim zamknę­
ła drzwi.
Na widok Corda Maggie ogarnęło wzruszenie. Stał
przy kominku w obszernyrn salonie. Wysoki i szczu­
pły, mimo smukłej budowy ciała bardzo silny, przy­
pominał tygrysa gotowego stawić czoło wszelkim nie­
bezpieczeństwom. Ten przystojny brunet o ciemnej ce­
rze, lekko falujących włosach i wielkich, ciemnych,
głęboko osadzonych oczach, był zawodowym żołnie­
rzem, najemnikiem; w tej dziedzinie prawie nie miał
8
DESPERADO
Diana Palmer
9
sobie równych. Gdy Maggie weszła do pokoju, zmar­
szczył brwi. Wyglądał normalnie, tylko wokół oczu
i na policzkach miał świeże, zaczerwienione blizny.
Można by pomyśleć, że przygląda się gościowi. Idio­
tyczne wrażenie, rzecz jasna, bo według słów Eba stra­
cił wzrok, gdy niewielka bomba, którą rozbrajał, wy­
buchła mu w rękach.
Maggie wpatrywała się w mężczyznę, który był je­
dyną miłością jej życia. Oddała mu serce, w którym
odtąd nie było już miejsca dla nikogo innego, i zawsze
dziwiła się, że nie zauważył tego przez osiemnaście
długich lat. Tyle czasu minęło od ich pierwszego spot­
kania. Nawet krótkotrwałe, tragiczne małżeństwo Cor-
da nie zmieniło uczuć Maggie. Gdy oboje owdowieli,
w przeciwieństwie do Corda, który po stracie Patrycji
bardzo cierpiał, Maggie nie tęskniła do swego męża.
Mimo woli popatrzyła na duże, pięknie wykrojone
usta Corda. Doskonale pamiętała, co się z nią działo,
gdy dotknęły w ciemności jej warg. Objął ją, pocało­
wał i poczuła się jak w niebie. Tyle lat z utęsknieniem
czekała na tę chwilę. Niestety, rozkosz bardzo szybko
zmieniła się w cierpienie. Cord nie miał pojęcia, że to
jej pierwszy raz. Był zbyt pijany, aby zorientować się
w porę. Tamtej nocy umarła ich przybrana matka, nie­
wiele też czasu minęło od samobójstwa jego żony...
- Jak się czujesz? - spytała pośpiesznie Maggie ze
ściśniętym gardłem. Zawahała się, stojąc w drzwiach.
W pierwszej chwili wydawało jej się, że zacisnął
zęby, ale potem uśmiechnął się z przymusem i odparł
ironicznie:
- Przed czterema dnia dniami bomba eksplodowała
mi w rękach, więc jak mam się czuć, do jasnej cholery?
To nie było serdeczne powitanie. Pora zapomnieć
o złudzeniach i wrócić do rzeczywistości. Cord jej nie
potrzebował. Nie życzył sobie, żeby się tu plątała.
Wszystko było jak za dawnych lat. A tak się do niego
śpieszyła. Co za ironia losu.
- Zdumiewające! Nawet bomba nie dała ci rady -
burknęła Maggie, odzyskując panowanie nad sobą. -
Naszego terminatora nie zmogą ani kule, ani ładunki
wybuchowe, więc cóż ja mogę!
Cord puścił tę uwagę mimo uszu.
- Fajnie, że wpadłaś. Co za pośpiech - mruknął.
Nie rozumiała, o co mu chodzi. Wyglądało na to,
że jego zdaniem umyślnie odwlekała przyjazd,
- Eb Scott zadzwonił i powiedział, że jesteś ranny.
Twierdził, że... - zawahała się, niepewna, czy powtó­
rzyć mu, co usłyszała od Eba. Mimo obaw zdecydo­
wała wszystko postawić na jedną kartę, ale ukryła
burzę uczuć, wybuchając nerwowym śmiechem. -
Z jego słów wynikało, że chcesz, abym cię pielęgno­
wała. Zabawne, co?
- Świetny dowcip. - Wcale się nie roześmiał. Sar­
kastyczny ton sprawił jej ból, którego nie próbowała
ukryć. Przecież Cord nie widział.
- No właśnie - przytaknęła. - Dowcipniś z tego
Eba. Masz przecież tę... Zapomniałam, jak jej na imię.
Aha, June. Ona się tobą opiekuje - dodała z udawaną
nonszalancją, podkreślając słowo „ona".
- Racja, mam June. Ona jest tutaj od chwili, gdy
10
DESPERADO
Diana Palmer
11
wróciłem do domu, - Z rozmysłem podkreślił w ślad
za nią zaimek i dodał ze sztucznym ożywieniem: -
June to mój skarb. Jest urocza, ma dobre serce i na­
prawdę o mnie dba.
- Urody też jej nie brakuje.
Cord pokiwał głową.
- Śliczna, co? Ładna, mądra, no i świetnie gotuje.
A poza tym jest blondynką - dodał głosem tak cichym
i chłodnym, że Maggie przebiegł dreszcz.
Ostatnia uwaga nie była dla niej niczym nowym.
Zawsze podobały mu się jasne włosy. Jego żona Pa­
trycja była blondynką. Kochał ją...
Opuszkami palców dotknęła paska zawieszonej na
ramieniu torby. Nagle poczuła, że ogarnia ją potworne
zmęczenie. Od trzech dni, ciągnąc za sobą bagaż, prze­
mierzała lotnisko za lotniskiem, niepewna, jaki na­
prawdę jest stan Corda, a on zachowywał się tak, jakby
wcale jej się nie śpieszyło. Szkoda, że Eb nie powie­
dział całej prawdy. Mimo poważnych obrażeń Cord
w ogóle jej nie potrzebował.
Długo przyglądała mu się zbolałym wzrokiem,
a potem wzruszyła ramionami.
- Przypomniałeś mi, gdzie jest moje miejsce - od­
parła uprzejmie. - Bez wątpienia nie jestem blondyn­
ką. Cieszę się, że stoisz na własnych nogach, choć bar­
dzo mi przykro z powodu twoich oczu - dodała.
- Dlaczego? - rzucił opryskliwie i zmarszczył
brwi.
- Wiem od Eba, że straciłeś wzrok - odparła.
- To minie - wyjaśnił. - Chwilowa niedyspozycja.
Widzę już całkiem nieźle, a okulista twierdzi, że od­
zyskam pełną sprawność.
Serce Maggie uderzyło mocniej. Cord widział?
Uświadomiła sobie, że jego wzrok rzeczywiście nie
spogląda w ciemność, i doznała wstrząsu. Aż do tej
chwili nawet nie próbowała zapanować nad wyrazem
twarzy i teraz przestraszyła się, że wyczytał z niej
wszystko, rozpacz i obawy.
- Naprawdę? Wspaniała nowina! - odparła, zdo­
bywając się na uśmiech. Wzięła się w garść. Będzie
miała teraz ten uśmiech przylepiony do twarzy niczym
antyczne rzeźby. Nieustannie radosna mina to prawdzi­
wy atut dla organizatorów festynów i podobnych im­
prez. Warto by im zaproponować swoje usługi.
Znowu poprawiła pasek torebki. Ledwie trzymała
się na nogach i teraz zawstydziła się, że tak do niego
pędziła. Zrezygnowała nawet z nowej, atrakcyjnej pra­
cy i wróciła do kraju, żeby się nim opiekować. Teraz
odkryła, że nie jest mu tutaj potrzebna. Dostała kolejną
nauczkę.
Cord był opryskliwy i patrzył na nią wrogo.
- Dzięki, że wpadłaś. Szkoda, że na krótko - po­
wiedział. - Chętnie odprowadzę cię do drzwi.
- Nie musisz wyrzucać mnie aż tak dosłownie -
odparła, unosząc brwi i spoglądając na niego ironicz­
nie. - Zrozumiałam aluzję. Nie jestem tu mile widzia­
na. Trudno. Zaraz stąd znikam i mam nadzieję, że two­
ja June natychmiast zetrze mopem ślady moich butów.
nie pozostanie nawet najmniejszy znak, że cię odwie­
dziłam.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin