Barbour Anne - NA JEDNA KARTE.doc

(896 KB) Pobierz

Anne Barbour NA JEDNĄ KARTĘ

 

1

Do kata, Toby, rzuć im parę szylingów i ruszajmy w drogę! - Wyładowawszy irytację, dżentelmen z bardzo długimi nogami i rękami poprawił się na siedzeniu kariolki i odczekał, aż ubrany w liberię służący, drobny, może czternas­toletni chłopak z rozczochranymi włosami, wygrzebie z obszernej kieszeni zalecony dowód łaskawości pana. - Boże - wyrzekał tymczasem znużony dżentelmen, mrużąc piwne oczy. - Ta kocia muzyka jest nieznośna, człowiekowi może się raz na zawsze odechcieć Bath. Myślałem, że obyczaj witania fanfarą każdego przybysza zmarł śmiercią naturalną dawno, dawno temu. Tylko posłuchajcie tego nieboraka! Powinno się go wytarzać w smole i pierzu i wepchnąć do jego własnej trąby!

Kariolka rychło się oddaliła. Służący zerknął jeszcze przez ramię na grupkę muzykantów, zgromadzoną na londyńskim trakcie przy rogatce. Na powitanie następnego turkoczącego powozu z ich instrumentów znów trysnęły fałszywe dźwięki, niczym woda z dziurawej jak sito strażackiej sikawki. Gdy odgłosy muzykowania ucichły w oddali, Toby wzruszył wątłymi ramionami.

- Każdy musi jakoś zarobić na życie, milordzie.

Anthony Brent, hrabia Marchfordu, spojrzał marsowo na chłopaka i zatonął w rozmyślaniach, powoli przeprowadzając kariolkę coraz bardziej zatłoczonymi ulicami. To prawda, pomyślał z niechęcią, każdy musi z czegoś żyć, szkoda tylko że niektórzy postanowili to robić kosztem innych. Gwałtownie skręcił, żeby uniknąć zderzenia z wózkiem śpieszącym na targ. Przeklinał obowiązki, które oderwały go od spokojnego bytowania w Londynie. Tutaj nie czuł się u siebie. Zdecydowanie wolał gwar wielkiego miasta i swoje codzienne przyzwyczajenia. A najbardziej żałował, że nie może być z panną, o której rękę zamierzał w tym tygodniu poprosić jej ojca.

W kieszeni kamizelki szeleścił mu list, powód jego przyjazdu do Bath. Tony, musisz coś z tym zrobić! - brzmiała pierwsza linijka, tylokrotnie przekreślana i pisana na nowo, że stała się prawie nieczytelna. Hrabia westchnął. Ile razy słyszał te słowa od Eleanor? Poczciwa z niej była kobieta, jak to siostra, ale niezmiennie chciała w nim widzieć biegłego adwokata, czarno­księżnika i człowieka do czarnej roboty pospołu.

Prawdę mówiąc, akurat tym razem słusznie chyba podniosła larum. Ciotka Edith była kobietą bardzo zamożną, a że mieszkała samotnie, pozbawiona opieki i porad mężczyzny, stanowiła wymarzony cel dla każdego naciągacza, który poczuł zapach jej pieniędzy. Ostatnio taką pijawką okazała się kobieta. Najbardziej nienasycona odmiana tego gatunku, pomyślał markotnie hrabia. Co gorsza, kobieta ta zamieszkała z ciotką jako dama do towarzystwa.

Według Eleanor, wkradła się ona w łaski ciotki tak dalece, że Edith zaczęła przebąkiwać o sporządzeniu pokaźnego zapisu w testamencie na rzecz tej osoby. Trzeba niezwłocznie coś przedsięwziąć, żeby przywrócić harmonię i spokój w rodzinie, alarmowała Eleanor.

Starsza pani latami broniła się ze wszystkich sił przed towarzystwem. Upierała się, że całkowicie wystarcza jej obecność służącej, dość przerażającej istoty zwanej Granditch. Ostatnimi czasy, jednakże, jej sprawność, a najwidoczniej również wola życia mocno osłabły. Zbyt wiele czasu ciotka Edith spędzała samotnie w olbrzymim domu, czasem nawet odmawiając zejścia na obiad. W końcu Eleanor zdołała uzmysłowić ciotce, że potrzebuje kogoś, kto by o nią dbał. Kogoś podobnego usposo­bienia, kto dotrzymywałby jej towarzystwa, a zarazem nadzorował prace domowe.

Eleanor podjęła się wyszukać taką osobę, gdy jednak ciotka Edith uparła się przy własnym wyborze, który padł na zbiedniałą, choć dobrze urodzoną kobietę, poleconą jej przez przyjaciółkę, hrabia Marchfordu wpadł w irytację i listownie skarcił siostrę.

Robisz wiele hałasu o nic, El - napisał w pośpiechu. - Jeśli Edith chce się zadawać z tą starą panną, to niech się zadaje.

Teraz z goryczą dumał nad swą wielką pomyłką. Najwyraźniej los spłatał mu figla za to, że był nieobecny w chwili, gdy rodzina najbardziej go potrzebowała. Pozostało mu borykać się z kon­sekwencjami.

Przynajmniej jednak znalazł się gdzie trzeba w porę, by zapobiec poważniejszym szkodom. Skręcił z londyńskiego traktu w Guinea Lane, a potem w następną ulicę prowadzącą do rezydencji ciotki. Spodziewał się szybkiego załatwienia sprawy. Jeszcze przed końcem tygodnia naciągaczka powinna znaleźć się z dala od Edith. Żywił szczerą nadzieję, że jej żądania nie okażą się astronomiczne, aczkolwiek był przygotowany na to, by pozbyć się oszustki za wszelką cenę. Najchętniej jednak kazałby ją wytarzać w smole i pierzu. Postanowił bardzo uważać, by nigdy więcej nikt z jego rodziny nie padł łupem krwiożerczej harpii.

Ciekawe, czy kiedykolwiek uda mu się dowiedzieć, kim była ta pierwsza. Ta, której chciwość pogrążyła jego rodzinę w głę­bokiej żałobie. To pytanie zadawał sobie w ostatnich latach wielokrotnie.

Pokonał zakręt Cottles Lane i wjechał na Rivers Street. Tam wreszcie ujrzał promyczek słońca w otaczającej go ponurej mgle. Właściwie nawet dwa promyczki. Przecież cieszył się na wizytę u ciotki, którą spośród krewnych starszego pokolenia lubił najbardziej. No, i była też Meg, czyli inaczej mówiąc Margaret, jego młodsza siostra. Kończyła właśnie elitarne seminarium dla panien w Bath, do którego uczęszczała przez ostatnie lata, i miała spędzić u lady Edith kilka tygodni przed wyjazdem do Londynu, gdzie w domu Eleanor czekały ją przygotowania do debiutu w to­warzystwie.

Hrabia uśmiechnął się do siebie. Pomyślał, że tydzień w towarzystwie Meg zrekompensuje mu uciążliwość obowiązku, który go tu wezwał, jego siostra była bowiem radosna, żywiołowa i niezaprzeczalnie urocza. W przestronne zakole Royal Crescent skręcił więc przekonany, że oczekuje najbliższych dni ze znacznie większą ochotą, niż sądził przed chwilą. Przytrzymując cylinder z bobrowej skórki, by uchronić go przed bijącymi ze wszystkich stron gwałtownymi podmuchami wiatru, omiótł spojrzeniem szereg budynków, ciągnący się przed jego oczami. Wielu uważało je za szczyt europejskiej elegancji.

Energicznie skierował kariolkę ku rezydencji ciotki Edith, niespodziewanie jednak musiał powściągnąć konie, ten biegnący z prawej strony poderwał bowiem przednie kopyta, płosząc tym swojego towarzysza po lewej. Hrabia szybko opanował sytuację, wnet też dostrzegł przyczynę chwilowego zamieszania. Z parku przy Royal Crescent wybiegł na jezdnię piesek, który praw­dopodobnie uznał, że konie pojawiły się tam wyłącznie dla jego rozrywki. Rzucił się nagle w stronę podkutych kopyt, wściekle ujadając.

- Honey! Honey! Wracaj natychmiast! - Lord Marchford podniósł wzrok i ujrzał młodą kobietę, wbiegającą za psem na jezdnię, prosto pod jego kariolkę. Była wysoka, ubrana bardzo przeciętnie i całkiem obojętna na niebezpieczeństwo. Porwała psa na ręce.

Hrabia zaklął, raz jeszcze ściągnął wodze i wcisnął je w ręce zaskoczonemu Toby’emu. Jednym susem znalazł się na jezdni i mocno chwyciwszy młodą kobietę, odciągnął ją od kariolki.

- Postradałaś rozum, kobieto?! Mogłaś stracić życie albo okaleczyć mi konie!

- Bardzo przepraszam - sapnęła. - Nie zdawałam sobie sprawy...

- To widać. - Puścił ją i cofnął się o krok, by się jej przyjrzeć. Nie wyglądała niechlujnie. Praktyczny kostium z me­rynosowej wełny nie był krzykiem mody, ale sprawiał całkiem eleganckie wrażenie. Spod ciemnoszarego czepka wystawał kosmyk ciemnych włosów. Wziąwszy wszystko pod uwagę, hrabia uznał, że nigdy w życiu nie patrzył na bardziej bezbarwną postać. Gdy odciągnął ją od koni przemknęło mu nawet przez myśl, że uleci z jego objęć jak kłąb dymu.

- Naprawdę bardzo przepraszam - powiedziała cicho, ze stosowną skromnością spuszczając oczy na spaniela, wiercącemu się na jej rękach. - Honey jest urocza, ale nie ma ani krzty rozumu. Bałam się, że konie ją stratują.

W tonie jej głosu dawało się zauważyć opłakany brak choćby cienia skruchy, toteż hrabia się nasrożył.

- Skoro mowa o braku rozumu, moja pani... - zaczął, ale kobieta zajęła się tymczasem psem, po cichu czyniąc mu łagodne wyrzuty.

Uświadomiwszy sobie, że stoją prawie dokładnie przed domem ciotki Edith, hrabia polecił Toby’emu odprowadzić kariolkę do stajni, sam zaś przeszedł na chodnik, śladem kobiety. Odwróciła się do niego ponownie i spojrzała mu w oczy.

- Masz wszelkie prawo być zdenerwowany, panie - powie­działa, mile się do niego uśmiechając. Przypomniała mu się niania, która darzyła go dokładnie takim samym uśmiechem, kiedy był akurat wyjątkowo niegrzeczny. - Ale na szczęście nic się nie stało.

Już miał ostro zareplikować, ze zdziwieniem stwierdził jednak, że kobieta wchodzi po schodkach, na których właśnie postawił nogę. Nie była w niczyim towarzystwie, co więcej nie miała ani lat, ani zapewne także pozycji społecznej, które wskazywałyby, że może składać towarzyską wizytę lady Edith Brent.

- Czy przyszłaś, pani, odwiedzić lady Edith? - spytał zaintrygowany.

- Nie - odparła, znów przesyłając mu miły uśmiech. - Ja tu mieszkam. Jestem jej damą do towarzystwa. Nazywam się Alison Fox. A ty, panie...

Lord Marchford zdrętwiał. Boże. Czyżby ta szara myszka była w rzeczywistości niebezpiecznym drapieżnikiem, którego miał unieszkodliwić?

- Jestem Anthony Brent, hrabia Marchfordu - powiedział zdecydowanie. Wiatr i wysiłek fizyczny sprawiły, że blade policzki kobiety nabrały jasnoróżowego odcienia. Teraz hrabia z niejaką satysfakcją obserwował, jak krew odpływa jej z twarzy. Kobieta kurczowo zacisnęła dłonie na kutej poręczy i przez chwilę wyglądała tak, jakby miała zemdleć. Zaraz jednak wzięła głęboki oddech i wyprostowała ramiona.

- Ja nie... Och, chcę powiedzieć, że lady Edith często o tobie wspomina, panie, ale nie wiedziałam, że cię oczekuje.

Doszli do drzwi, więc panna Fox odwróciła się, by je otworzyć. Hrabia przepuścił ją i wszedł do domu.

- Moje odwiedziny nie są zapowiedziane - odrzekł gładko, dla zaakcentowania ironii tych słów patrząc jej prosto w oczy. - Ale ufam, że nie przyjechałem w nieodpowiedniej chwili.

Panna Fox położyła smukłą dłoń na gardle.

- Nie, naturalnie że nie - powiedziała cicho. - Lady Edith będzie zachwycona, milordzie...

- March! - rozległ się ciepły kobiecy głos i hrabia zobaczył drobną kobietę, zstępującą ku niemu z piętra. Siwiutkie włosy świadczyły o jej zaawansowanym wieku, mimo to poruszała się sprężyście i z wdziękiem. - Mój kochaniutki March! Czemu mnie nie zawiadomiłeś, że przyjeżdżasz?

Lady Edith Brent padła bratankowi w ramiona i w jego objęciach całkiem dosłownie straciła kontakt z ziemią. Roześmiała się cichutko.

Hrabia ostrożnie odstawił starszą panią na podłogę i przyjrzał jej się z pewnym zdziwieniem. Wyglądała dziesięć lat młodziej, niż gdy ją ostatnio widział. Trochę przybrała na wadze, a oczy skrzyły jej się wigorem. Czyżby taką odmianę spowodowała ta szara myszka? Ta mała naciągaczka?

- Chciałem ci zrobić niespodziankę, ciociu - powiedział i roześmiał się do wtóru.

- Paskudnik - czule złajała go ciotka. - Miałbyś za swoje, gdybyś tu przyszedł i nas nie zastał. Ostatnimi czasy bardzo polubiłyśmy plotki i ploteczki. Ojej - zreflektowała się. - Przecież jeszcze nie poznałeś Alison, to znaczy panny Fox. - Zwróciła się do młodej kobiety: - Kochaniutka, poznaj, proszę, tego nicponia, mojego bratanka.

Hrabia spoważniał, skłonił się sztywno. Alison odwróciła głowę i podała mu lodowatą rękę.

- Już się znamy, ciociu. Spotkaliśmy się, że tak powiem, na dworze.

Panna Fox, która zdejmowała akurat peliskę, znieruchomiała i podniosła oczy, by pierwszy raz spojrzeć prosto na niego. Hrabiego omal nie sparaliżowało, tak przenikliwe było spojrzenie jej elektryzujących, zadziwiająco błękitnych oczu. Poczuł nagle wokół siebie niezwykłe ciepło. Stał przez moment w głębokim oszołomieniu i patrzył, jak panna Fox uwalnia spod czepka gęstą grzywę lśniących, czarnych włosów. Jak mogła mu się wydać bezbarwna?

- Na dworze? - zainteresowała się lady Edith. - Och, Alison, tylko mi nie mów, że wyszłaś z Honey. Tyle razy cię prosiłam, żebyś złożyła ten obowiązek na któregoś z lokajów. To taka nieznośna psina.

Panna Fox zmusiła się do uśmiechu, choć jej oczy pozostały poważne.

- Park po drugiej stronie ulicy jest całkiem bezpieczny, milady. Ma ogrodzenie, więc Honey nie ucieknie.

Hrabia zwrócił uwagę na cichy i melodyjny głos panny Fox. Jeśli wrażenie go nie myliło, usłyszał w nim ton szczerej paniki. Czyżby od dawna liczyła się z przybyciem któregoś z krewnych ciotki Edith, gotowego zniweczyć jej intrygę?

- Chodźmy do salonu. - Lady Edith zaprowadziła bratanka z sieni do dużego, miłego pokoju. Panna Fox powlokła się za nimi, wyraźnie skrępowana.

- Przepraszam, milady - powiedziała przy drzwiach i za­wróciła. - Pani i pan hrabia na pewno chcecie...

- Duby smalone - energicznie odparła lady Edith. - Od dawna już chciałam cię przedstawić mojemu ulubionemu bra­tankowi.

Uśmiechnęła się do hrabiego, który złagodniał i cicho się roześmiał.

- Nie bierz mnie, ciociu, na plewy. Przecież jestem twoim jedynym bratankiem. - Jego śmiech nagle zamarł, rysy twarzy znów mu stężały.

Lady Edith natychmiast stanęła przy nim i ujęła go za rękę.

- To prawda, mój kochaniutki - powiedziała skwapliwie. - Ale usiądź, jeśli łaska. - Potem zwróciła się do Alison: - Zadzwoń, proszę, żeby przyniesiono nam herbatę. - Na twarzy panny Fox znów pojawił się lekki rumieniec. - A ty, March, chodź, mam tu dla ciebie miejsce... - Lady Edith spoczęła na sofie przy kominku i poklepała poduszkę obok siebie. - I powiedz, co cię sprowadza do Bath. Czy służba już wniosła twoje bagaże?

Hrabia lekko usiadł tam, gdzie go proszono.

- Nie, ciociu. Nawet nie chciałbym burzyć spokoju twojego domostwa. Zamierzam spędzić w Bath około tygodnia, więc zatrzymam się w York House. Do ciebie zajrzałem tylko powiedzieć dzień dobry i już niezwłocznie się tam udaję.

- Ale... - zaczęła lady Edith. - A właściwie, co tam... - Rozłożyła ręce. - Za to mam nadzieję, że przyjdziesz do mnie dziś na kolację. Potem możesz nam towarzyszyć do Górnych Sal Asamblowych. W mieście towarzystwa jest teraz jak na lekarstwo, ale i tak zobaczysz wiele znajomych twarzy.

- Z największą przyjemnością, ciociu - powiedział ciepło lord Marchford, przy okazji konotując w pamięci, że przyjęciem zaproszenia jeszcze bardziej zmieszał pannę Fox.

- Och, March! - Lady Edith klasnęła w dłonie. - Jutro zjawi się Meggie! Będzie wniebowzięta, kiedy cię tu zastanie.

- Tak. - Hrabia znów się rozchmurzył, a nawet poweselał. - Posiadanie brata w Londynie zawsze dawało jej poczucie wyjątkowego statusu wśród koleżanek ze szkoły. Jestem w pełni przygotowany na tysiące pytań o sprawki regenta i jego świty. Muszę jednak wyznać, że tym razem nie będę miał wiele do powiedzenia, jako że nieczęsto obracamy się w tych samych kręgach, za co zresztą każdego ranka wznoszę dziękczynne modły.

Konwersacja zwróciła się ku tematom bardziej ogólnym. Masters, wieloletni kamerdyner lady Edith, podał herbatę i przed wyjściem z salonu wykonał bardzo efektowny ukłon. Lord Marchford uczęstował panie, a przynajmniej jedną z nich, najświeższymi plotkami z towarzystwa. Wyjawił też, że zamierza zwrócić się do wicehrabiego Briscombe o rękę czcigodnej Frances Milford.

- Wprawdzie nie powinienem rozmawiać z tobą, ciociu, o sprawie tak delikatnej natury, póki zaręczyny nie staną się faktem, ale jestem pewien, że Eleanor już was o tym powiadomiła. Od miesiąca siedzi mi na karku i nalega, żebym spełnił swój obowiązek.

- No, cóż. - Ciotka Edith nabiła na widelczyk maleńki kęs makowca. - Zaiste, Eleanor pisała do mnie, że sprawiasz wrażenie, jakbyś miał słabość do tej panny, nie miałam jednak pojęcia, że sprawy zaszły aż tak daleko. Ale skoro zaszły - lady Edith otarła kącik ust serwetką - to co tu jeszcze robisz? Czy przypadkiem nie powinieneś klęczeć w salonie Milfordów?

Lord Marchford doznał niezwykłego ściskania w żołądku. Ciotka z pewnością nie podejrzewała, że wizytę o tej porze złożył jedynie po to, by odwlec stojące przed nim przykre zadanie. Co zaś do zaręczyn, to wcale nie wyczekiwał ich z wielką niecierpliwością, w duchu przekonywał się jednak, że gdy rytuał się dopełni, jego życie znów potoczy się jasno wytyczoną ścieżką. Po wieloletniej służbie towarzyskiej w roli jednej z najlepszych partii wśród kawalerów wielkiego świata uznał wreszcie, że czas podjąć krok odpowiedni do jego pozycji. Nie wahał się długo nad wybranką. Zadowoliło go stwierdzenie, że Frances Milford jest materiałem na idealną hrabinę, co w gruncie rzeczy wcale go nie dziwiło, jako że wychowywano ją z myślą o takiej lub podobnej pozycji. Od czubka elegancko ufryzowanej głowy po koniuszki palców u stóp, obutych w eleganckie pantofelki, stanowiła wzorzec tego, co stosowne i w dobrym guście. Nie była chichotliwą panienką. Przeciwnie, w pełni zdawała sobie sprawę ze swego znaczenia i z szacunku należnego jej stanowi, aczkolwiek nie zadzierała z tego powodu nosa. Wiedziała też, jak zachować się w towarzystwie, i korzystała z tego, by uchronić się przed opinią wścibskiej i zarozumiałej pannicy. Największe zadowole­nie hrabiego budziła jednak nie wyrażona wprost obietnica, że Frances nigdy nie zakłóci normalnego toku jego życia. Mógłby więc spędzać długie godziny w klubie, gdzie wypadało mu się pokazywać, i w ulubionych domach gry, gdzie często bywał, choć wysokością stawek nigdy nie przekraczał granic rozwagi. Mógłby nawet wziąć sobie kochankę, nie narażając się na pretensje, choć tego raczej nie przewidywał, uważał bowiem takie zachowanie za niegodne swojej pozycji. Frances będzie panią jego domu, matką dzieci i świadectwem statusu, jaki przysługuje mu w życiu. Krótko mówiąc, będzie wygodną żoną. Nic dziwnego, że chciał jak najszybciej zakończyć swą drażliwą misję w Bath i schronić się u jej boku.

- Wszystko w swoim czasie, ciociu - powiedział, patrząc z uśmiechem, miał nadzieję, naturalnym, w oczy lady Edith. Zerknął na pannę Fox, która zdawała się mocno zażenowana udziałem w rozmowie o prywatnych sprawach rodziny. Błękitnych oczu nie zobaczył, ich posiadaczka spuściła bowiem powieki i patrzyła na filiżankę herbaty, którą trzymała na kolanach. Odniósł wrażenie, że leciutko drży jej ręka. - Panno Fox, radbym usłyszeć coś o pani.

Nerwowo drgnęła; rumieniec na jej policzkach znacznie się pogłębił. Obrzuciła go niespokojnym spojrzeniem, pod wpływem którego hrabia poczuł coś dziwnego w środku. Miał wrażenie, że tonie w błękicie tych niezwykłych oczu. Lekko się poruszył, zirytowany swą nieoczekiwaną i bardzo niepożądaną słabością. Skierował więc myśli na coś znacznie bardziej przyziemnego. Ten pąs jest u niej jak najbardziej na miejscu, uznał, z radością odkrywając u siebie nowe pokłady cynizmu. Ciekawe, czy jak rasowa kurtyzana umie się zarumienić na życzenie, czy też naprawdę jest zakłopotana. Szczerze miał nadzieję, że zachodzi druga możliwość.

Odpowiedź panny Fox była jednak bardzo spokojna.

- Niewiele mam do opowiedzenia, milordzie. Pochodzę z Hertfordshire. Jestem jedynaczką, córką pastora z Ridstowe. Po jego śmierci, mniej więcej trzy lata temu, lady Strangeways zaprosiła mnie do siebie. Byłam jej damą do towarzystwa. Gdy i ona odeszła, przyjęła mnie pod swój dach lady Edith.

- Augusta Strangeways była moją najdroższą przyjaciółką - dodała lady Edith i zamrugała. - W młodości była najbardziej płochą istotą, jaką można sobie wyobrazić, potem jednak, w starszym wieku, odkąd została wdową, zaczęła stronić od ludzi. Ale gdy Alison u niej zamieszkała, wiele razy słyszałam od Augusty, jak polubiła tę miłą dziewczynę. Z przyjemnością więc wzięłam ją potem do siebie. I nie żałuję tego ani trochę. Wniosła do mojego domu tyle radości...! - Wyciągnęła rękę i poklepała Alison po dłoni, na co ta odpowiedziała ciepłym uśmiechem.

Hrabia poczuł, że wszystko się w nim gotuje.

- Zaiste niesamowite, co za szczęśliwy przypadek - mruknął, spoglądając kpiąco na pannę Fox.

W kilka chwil później dopił herbatę i wstał z sofy. Zapew­niając, że z przyjemnością wróci wieczorem, elegancko się skłonił i ozdobiwszy ukłon zamaszystym gestem ręki trzymającej bobrowy cylinder, podany przez Mastersa, wyszedł.

- No, no! - wykrzyknęła lady Edith, odwracając się, by przejść do pokoju dziennego. - Co za urocza niespodzianka. Musisz dziś wieczorem włożyć tę niebieską lustrynową suknię i do tego... ojej, co się stało, kochaneńka?

Gdy tylko zamknęły się drzwi za hrabią Marchfordu, panną Fox zatrzęsły gwałtowne dreszcze i bezwładnie osunęła się na pobliską ławę.

- Lady Edith! - wyszeptała pobielałymi wargami. - On przyjechał tu za mną. Wiedziałam, że tak będzie. Lord Marchford przyjechał mnie zniszczyć.

2

Jak to możliwe, zastanawiała się Alison w odrętwieniu, że czyjś świat może rozsypać się na kawałeczki w ułamku sekundy, niemal między jednym a drugim uderzeniem serca. Rzecz jasna, spodziewała się tego. Przeczuwała nadejście tej chwili, gdy dowiedziała się, że bratanek lady Edith jest jej zaprzysięgłym wrogiem. Spojrzała na swą chlebodawczynię szeroko rozwartymi, zamglonymi oczami.

- Muszę odejść! - powiedziała stanowczo. - Proszę cię, pani, zechciej dać mi referencje...

- Na Boga, o czym ty mówisz, Alison? - Lady Edith usiadła obok niej na ławie. - Odejść? Nie chcę o tym słyszeć!

- To z powodu twego bratanka, milady! Widziałaś, w jaki sposób na mnie patrzy? On wie! Wie, kim jestem!

- A jak uważasz, kochaneńka, kim dla niego jesteś?

- Naturalnie zepsutą do cna niewiastą, na której ciąży wina za śmierć jego brata i szwagierki. - Do błękitnych oczu Alison napłynęły łzy. Zaczęła szukać chusteczki w kie­szonce spódnicy.

- Zgoda, widzi w tobie kanalię, ale przecież nie tę, której szuka od lat.

Alison wlepiła w nią wzrok, nie pojmując, o co chodzi.

- Zrozum - ciągnęła rzeczowo lady Edith. - Trochę znam moją rodzinę. Eleanor, siostra Marcha, ani chybi powiadomiła go, że w testamencie zamierzam dokonać po­ważnego zapisu na twoją rzecz. Uznała więc, że wkradłaś się w moje łaski, żeby wyłudzić pieniądze. Naturalnie bez trudu przekonała brata do swoich racji, bo to straszna sekutnica. Dlatego March, kochaneńka, przyjechał tutaj nakłonić cię do natychmiastowego opuszczenia tego domu w zamian za okrągłą sumkę.

Rozsiadła się wygodniej i śmiejącymi się oczami śledziła reakcję swej towarzyszki na to stwierdzenie. Widząc próżne wysiłki Alison, by wyrazić na głos choć jedną z gniewnych myśli, cisnących jej się na usta, zachichotała jak mała dziewczynka. Wstała z ławy i wyciągnęła do Alison rękę.

- Chodź, kochaneńka, wrócimy do biblioteki. Chętnie wypiję jeszcze jedną filiżankę herbaty, a nie wątpię, że i tobie dobrze to zrobi.

Alison machinalnie ruszyła za chlebodawczynią, półprzy­tomna z rozpaczy. Czy to możliwe, żeby lady Edith miała rację? Czy lord Marchford istotnie przyjechał tylko po to, by uwolnić ciotkę od osoby, którą uważa za zagrożenie dla bogactwa i spokojnego bytowania krewnej? Wzburzyła ją ta myśl, przypomniało jej się bowiem, ile czasu poświęciła na odwodzenie lady Edith od dokonania zapisu w testamencie. Ale lady Edith nie tylko nie dała się przekonać, lecz jeszcze obiecała podarować jej w najbliższym czasie olbrzymią sumę w gotówce. Alison gorzko się uśmiechnęła. Istny kij w mrowisko. Wnet jednak przestała się uśmiechać. Nie potrafiła zapomnieć o prawdziwym powodzie swego zatroskania. Wszak lord Marchford, choć nigdy dotąd się nie spotkali, przysiągł ją zniszczyć. Ponieważ zaś znienacka wkroczył na scenę, obawiała się, że lada dzień ją rozpozna. Gdy siadała na krześle wskazanym przez lady Edith, czuła, jak w jej wnętrzu mieszają się znajome uczucia gniewu, roz­czarowania i wstydu.

Wkrótce nienaganny lokaj przyniósł im świeżą herbatę i starsza pani odezwała się ponownie.

- Rozmawiałyśmy już o tym setki razy, Alison. To, co stało się w Londynie cztery lata temu, jest raz na zawsze zamkniętą sprawą. Nie zrobiłaś nic, czego powinnaś się wstydzić. Nie pozwolę ci się zamartwiać zamierzchłą przeszłością. Sądzę nawet, że tę wizytę zesłała nam opatrzność. Najwyższy czas, żebyś skończyła z niespodziewanymi i bardzo pilnymi od­wiedzinami u krewnych, gdy tylko March zapowiada swój przyjazd.

Alison zerknęła na filiżankę, którą kurczowo ściskała w dłoni.

- Jesteś dla mnie bardzo dobra, pani, ale...

- Ale co? To nie twoja wina, że Susannah przegrała w karty więcej, niż mogła, ani że...

- Mimo wszystko przegrała do mnie. A teraz nie żyje. Boże, doprowadziłam ją do... do...

Lady Edith delikatnie położyła jej rękę na ramieniu.

- Susannah była dorosła, kochaneńka, i sama zdecydowała, że odbierze sobie życie. Poza tym możesz mi wierzyć, że jej mąż niezawodnie przyłożył się do tego nieszczęścia. To prawdziwa ironia losu, że zginął, gdy jeden, jedyny raz zdobył się na poświęcenie dla żony.

- O Boże! - wykrzyknęła znów Alison. - Bodajbym nigdy nie pojechała do Londynu!

- Przecież pojechałaś tam w zasadzie wbrew swojej woli, prawda? Zgodziłaś się na tę maskaradę tylko dlatego, żeby pomóc przyjaciółce.

- No, tak. Biedna Beth. Przyszła do mnie w rozpaczy. Powiedziała, że jestem jej jedyną nadzieją. Przyjaźniłyśmy się jeszcze w szkole i stąd wiedziała o moich karcianych umiejętnościach. Nie mogłam jej odmówić. Potrzebowała pieniędzy, żeby uchronić męża przed więzieniem, ale...

- Widzisz? Wbrew temu, co sądzi March, wcale nie po­stąpiłaś podle. Uważam, że powinnaś z nim porozmawiać. Powiedz mu, kim jesteś, tak samo jak powiedziałaś mnie, i wytłumacz, dlaczego przybrałaś wtedy fałszywe nazwisko. On zrozumie, co tobą powodowało. Przecież grać w karty nauczyłaś się od wuja, prawda?

Alison uśmiechnęła się wątle.

- Tak. W dzieciństwie często bywałam u wujostwa Matchingamów. Kiedy wuj odkrył moje... hm... niezwykłe zdolności, zadał sobie wiele trudu, żeby wprowadzić mnie we wszystkie tajniki pikiety, ekarte, bazety i innych gier, którymi w towarzystwie kusi się los. Szkoda, że pani nie widziała, jaki był zadowolony, kiedy w końcu zaczęłam z nim wygrywać za każdym razem, gdy siadaliśmy do stolika. „Allie, złociutka - mówił z dumą - szkoda, że nie jesteś mężczyzną. Mogłabyś mnóstwo zarobić przy zielonym stoliku”.

- Czyli wyszło na moje - wtrąciła lady Edith. - Nie mogłaś odmówić przyjaciółce, która znalazła się w trudnym położeniu. Tylko powiedz Marchowi prawdę i...

- Nie! - Sprzeciw był tak głośny, że Honey, zwinięta w kłębek na kolanach lady Edith, raptownie szczeknęła. Zakłopotana Alison zniżyła głos. - Nigdy by mi nie uwierzył. Wszyscy uważają, że oszukałam Susannah Brent na tysiące funtów. Zaklinam cię, pani, nie mów mu! Przyrzekłaś mi...

- Dobrze, dobrze - uspokoiła ją lady Edith. - Dałam ci słowo, więc go dotrzymam. - Zawahała się. - Bardzo się cieszę, kochaneńka, że obdarzyłaś mnie zaufaniem.

- Ja tez. - Alison roześmiała się niepewnie. - Nie mogłam zacząć naszej znajomości od kłamstwa, a przy tobie, pani, łatwo było mi się zwierzyć. Cieszę się, że jest między nami szczerość, bo twoja przyjaźń, pani, wiele dla mnie znaczy.

Starsza pani czule musnęła dłoń Alison.

- Dziękuję, kochaneńka. Jednakże - ciągnęła z powagą - stanowczo uważam, że popełniasz gruby błąd. Było nie było, March nie ma pojęcia, że Alison Fox jest tajemniczą Lissą Reynard, której tyle czasu szuka. Uważa cię po prostu za najzwyklejszego farbowanego lisa... Co się stało? - zdziwiła się, bo Alison parsknęła śmiechem.

Zakłopotana Alison przytknęła palce do warg.

- Och, nic takiego. Po prostu ironia słów. Kiedy cho­dziłam do szkoły, przyjaciółki nazywały mnie podobnie. Wołały za mną Farbowany Lis. Ze względu na nazwisko, naturalnie.

Lady Edith pobłażliwie się uśmiechnęła.

- Twoje przyjaciółki musiały mieć wybitne, choć nieco spaczone poczucie humoru. A wracając do Marcha, musimy po prostu przekonać go o twojej uczciwości. Wtedy za tydzień spokojnie wróci do Londynu, do swojej okropnej narzeczonej.

Alison westchnęła.

- Obawiam się, milady, że może nie zwrócić uwagi na czystość moich intencji, gdy dowie się, że zamierzasz podarować mi tysiąc pięćset funtów.

- Duby smalone - odparła energicznie starsza pani. - Spra...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin