Hubbard L. Ron - Saga roku 3000 03.doc

(1831 KB) Pobierz

 

Tom III

 

Rozdział 22

1

Samolot uderzeniowy Bolbodów całkiem wyraźnie rysował się na ekranie. Cylindryczny, stanowiący miniaturę jednostki wojennej, do której należał, właśnie zbliżał się do lądowania w pobliżu tamy.

Niewielki szary człowiek siedział w swym niewielkim szarym biurze i dość obojętnie patrzył na sześć ekranów. Był bardzo zadowolony, że polecił oficerowi łączności zainstalować stojaki i dodatkowe ekrany, ponieważ do starych statków dołączył statek wojenny Jambitchów dowodzony przez oficera, który cały był pokryty błyszczącymi złotymi łuskami i miał oczy tam, gdzie powinny być jego usta. Poinformowano go o sytuacji i zakomunikowano, że nie wiadomo jeszcze, czy to jest właśnie "ta" planeta, a on zgodził się na dołączenie do nich i teraz orbitowali razem. Twarz Jambitchowa była na osobnym ekranie. Sześć ekranów: na pięciu z nich bacznie obserwujące twarze, a na szóstym obraz wszystkich statków kosmicznych.

Przez ostatnie dni niewielki szary człowiek czuł się znacznie lepiej. To był dobry pomysł, aby ponownie odwiedzić tę starą kobietę. Była pewna, że to nie jej herbata mu zaszkodziła. Czy pił coś jeszcze w jakimś pogańskim kraju? No cóż, mniejsza o to, niech wypije tę "maślankę". Wypił. Była chłodna i smaczna. Wkrótce też objawy niestrawności znacznie osłabły. Ale stara kobieta nie poprzestała na tym. W odległej przeszłości jakiś kuzyn przysłał jej przodkom pewne rośliny, które nadal rozkwitały wiosną na zboczu pagórka. Nazywano je miętą, zaraz je przeniesie. I rzeczywiście przyniosła, omijając szerokim łukiem zaparkowany statek kosmiczny. Zielone liście miały przyjemny aromat. Zaczął je żuć i ku jego zdziwieniu niestrawność zmniejszyła się jeszcze bardziej! Napchała mu tymi liśćmi pełną kieszeń.

Niewielki szary człowiek próbował za nie zapłacić, ale kobieta nie chciała nawet o tym słyszeć. Powiedziała, że była to zwykła pomoc sąsiedzka. Ponieważ jednak się upierał, więc w końcu powiedziała mu, że na wybrzeżu znajduje się kolonia Szwedów, z którymi ona nie może się porozumieć, ponieważ nie zna ich języka. Czy więc ta rzecz na jego szyi, do której on mówi w swoim języku, a ona powtarza jego słowa po angielsku, może także mówić po szwedzku? Powiedział, że z przyjemnością da jej tę rzecz - miał ich kilka - i zaczął zmieniać w niej mikropłyty, wzbudzając tym wyraźne zainteresowanie psa i krowy. Było to bardzo przyjemne popołudnie.

Samolot uderzeniowy Bolbodów prasnął o ziemię w pobliżu zarośniętego chodnika na tamie. Mieli na pokładzie zestaw materiałów wybuchowych.

- Myślałem, że będzie to tylko rozpoznanie - powiedział Hawvin. - Czyż nie uzgodniliśmy, że chcemy się tylko dowiedzieć, co ci ludzie robili przy tamie? Obserwowali wyczyniane przez Ziemian błazeństwa, widzieli, jak wysadzili oni w powietrze drzewa i wszystko to bardzo pobudziło ich ciekawość. Wysadzeniu drzew w powietrze nie towarzyszył żaden ogień i nic nie stanęło w płomieniach.

- Jeśli użyjemy materiałów wybuchowych na tamie, wówczas może stać się to sprawą polityczną.

- To ja dowodzę swoją załogą - zagrzmiał Bolbod.

Cały kłopot z połączonymi siłami polegał na tym, że każdy chciał dowodzić statkiem należącym do kogoś innego! Ponieważ jednak połączone siły były jego pomysłem, więc nie mógł wiele więcej powiedzieć. Załogę samolotu uderzeniowego stanowiło trzech Bolbodów. Za pierwszym z nich, który dźwigał zestaw burzący, w pewnej odległości podążali dwaj pozostali. Widoczne na ekranach wizyjnych twarze obserwowały tę operację z dużą uwagą. Była to ich pierwsza próba opuszczenia się na powierzchnię tej planety. Niewielki szary człowiek odradzał im to, ale oni chcieli koniecznie wypróbować nieprzyjacielskie systemy obronne.

Pierwszy Bolbod znajdował się teraz w odległości około pięćdziesięciu stóp od drzwi wejściowych do elektrowni. Infrapromienny odbiornik przekazywał huk przelewającej się przez grodzie wody, bardzo głośny huk. Była to zatem wielka tama.

Nagle ujrzeli jasny błysk! Wirująca czasza płomieni śmignęła w górę. Obraz na ekranie aż podskoczył od wstrząsu. Pierwszy z Bolbodów został w okamgnieniu rozszarpany na kawałki. Cokolwiek to było, spowodowało również wybuch jego zestawu burzącego. Dwaj pozostali Bolbodzi, znajdujący się za nim w dość sporej odległości, zostali powaleni podmuchem wybuchu na ziemię.

- No tak! - powiedział nadporucznik Hocknerów, jakby się tego spodziewał.

Jednakże jego "no tak" nie dotyczyło eksplozji. Obok rejonu wybuchu wylądował samolot szturmowy piechoty kosmicznej, którego jeszcze przed chwilą nie mieli na ekranach. Wyskoczyła z niego grupa ludzi. "Szwedzi" - pomyślał niewielki szary człowiek, widząc ich jasne włosy. Przewodził im brodaty młody oficer w spódniczce, uzbrojony w krótki miecz i podręczny miotacz. Z boku kadłuba samolotu szturmowego opuściła się rampa i wyjechał po niej podnośnik widelcowy. Szwedzi trzymali w rękach łańcuchy i wiązali nimi dwóch leżących na ziemi Bolbodów. Odbiornik infrapromienny przekazywał odgłosy krótkich komend, prawie zagłuszone przez huk wody w grodziach tamy. Szkocki oficer próbował znaleźć szczątki rozerwanego przez wybuch Bolboda, zbierał także kawałki pokrwawionego materiału. Zdawało się, że coś znalazł. Schował to do torby i pomachał ręką w stronę podnośnika. Za pomocą podnośnika widelcowego wkładali teraz do samolotu olbrzymie ciała. Potem załadowali do wnętrza samolot Bolbodów.

Samolot szturmowy wystartował i poleciał na północ. Grupa naziemna weszła do elektrowni i zniknęła z pola widzenia.

Z twarzy na ekranach trudno było cokolwiek wyczytać. Wszyscy przetrwali to, co przed chwilą widzieli.

Nie mieli jednak zbyt wiele czasu na zastanawianie się, gdyż ich drugi statek rozpoznawczy zbliżał się już do swego celu, a infrapromienie zostały przesunięte na ośnieżoną grań Góry Elgon, która iskrzyła się nad chmurami daleko w dole. Irytował ich widok zamontowanego tam urządzenia, które uważali za starożytny radioteleskop. Wydawało się, że śledził ich podczas orbitowania.

Samolot rozpoznawczy z pięcioma Hocknerami na pokładzie miał za zadanie unieszkodliwić owo urządzenie. I właśnie zbliżał się do celu. Samolot rozpoznawczy Hocknerów nie miał żadnego uzbrojenia, ale załoga była uzbrojona. Bez nosów, pokryci ornamentami, członkowie załogi byli dobrze widoczni przez przezroczystą pokrywę kabiny. Samolot był niewiele większy od sań i miał odrzutowy napęd. Wiał bardzo silny wiatr i samolot miał trudności z wylądowaniem na szerokim występie lodowym wierzchołka. Zaraz obok była przepaść niknąca w górnej warstwie chmur. Wicher gnał od szczytu tumany śniegu. Wprost przed nimi, ale dość oddalony od krawędzi, znajdował się rażący ich oczy radioteleskop. Poza tym obiektem i poza polem widzenia samolotu rozpoznawczego lodowiec opadał w dół.

Obserwujące samolot twarze na poszczególnych ekranach wyrażały różne reakcje. Przylot samolotu rozpoznawczego do celu, wykonanie zadania i powrót do statku macierzystego trwał zwykle dość długo.

Pułkownik Tolnepów robił przez ten czas jakieś wyliczenia dotyczące cen niewolników. Znał pewną planetę z atmosferą podobną do ziemskiej, na której płacono tysiąc kredytów za każdego dostarczonego żywcem niewolnika. Zakładał, że miał tu potencjał wynoszący jakieś piętnaście tysięcy dowiezionych żywych niewolników z około trzydziestu tysięcy, które prawdopodobnie wziąłby na pokład. Dawało to sumę piętnastu milionów kredytów. Dziewiętnaście procent z tego - tyle wynosiła jego premia dawało sumę dwóch milionów ośmiuset pięćdziesięciu tysięcy kredytów. Miał długi na sumę pięćdziesięciu dwóch tysięcy ośmiuset sześćdziesięciu kredytów, którą przegrał w gry hazardowe (był to powód wielkiej chęci z jaką wyruszał w daleką podróż), a więc zostawało mu na czysto dwa miliony siedemset dziewięćdziesiąt siedem tysięcy sto czterdzieści kredytów. Mógł przejść na emeryturę.

Hawvin z kolei myślał o tych wszystkich srebrnych i miedzianych monetach, które muszą znajdować się w ruinach starych banków - dla Psychlosów oba te metale nie miały żadnej wartości, a on miał na nie dobry rynek zbytu.

Bolbod myślał o całej tej maszynerii Psychlosów, znajdującej się tam w dole, ale myślał tak tylko do momentu pochwycenia jego samolotu uderzeniowego. Teraz myślał wyłącznie o uderzeniu na Ziemian. Dowódca Jambitchów zastanawiał się, jakby tu wykiwać resztę aliantów i pozbawić ich niewolników, metali i maszynerii.

W końcu jednak samolotowi rozpoznawczemu udało się wylądować na występie lodowym, co ponownie zwróciło ich uwagę na ekrany. Wysiadło z niego pięciu Hocknerów, bardzo grubych w swych ekstrawaganckich kombinezonach kosmicznych i niezgrabnie odpinających z pleców pasy ręcznych miotaczy. Nagle w odbiornikach zatrzeszczał głos oficera Hocknerów kontrolującego lądowanie z orbity, który natychmiast dotarł na ekrany wzdłuż infrapromienia.

- Uwaga na samolot bojowy!

Na niebie faktycznie widać było samolot bojowy zawieszony na wysokości około dwustu tysięcy stóp. Ale był on tam już od godziny i nic nie robił. Teraz także nic nie robił. Pięciu Hocknerów spojrzało w górę na daleki samolot wyglądający jak mała plamka trudna do odróżnienia od niebieskiego nieba.

- Nie, nie ten! - warknął oficer Hocknerów kierujący lądowaniem. - Tuż za zakrętem grani. Leci w górę lodowca!

Dopiero wtedy obserwujące twarze spostrzegły samolot. Z ich stanowisk obserwacyjnych wyglądał po prostu jak krecha na lodowcu, gdyż tylko jego wierzch był widoczny, a resztę zakrywała turnia stercząca stromo nad teleskopem. Samolot bojowy wznosił się do góry tuż nad powierzchnią lodowca! Zatrzymał się prawie sto jardów z tyłu teleskopu. Nikt stąd nie mógł dojrzeć, czy ktoś wysiadł z samolotu.

Pięciu Hocknerów, ostrzeżonych teraz, ale wciąż jeszcze nikogo nie widzących, przykucnęło z miotaczami gotowymi do strzału. A potem rzucili się do przodu. Tuż za teleskopem zaczęły błyskać ognie i rozległa się trajkocąca seria z miotaczy. Jeden z Hocknerów, który znajdował się w pobliżu krawędzi występu, został trafiony, wyrzucony w powietrze - poleciał w przepaść wirując przez chmury. Samolot Hocknerów trafiony serią z miotaczy zaczął się ślizgać na krawędzi lodowca i runął w pustkę. Czterech pozostałych Hocknerów szarżowało przez śnieg i wiatr, strzelając z miotaczy. Bezlitosny łomot ręcznych miotaczy niósł się po infrapromieniu. Cały teren pod teleskopem - jak się wydawało bez przerwy wybuchał zielonymi kroplami grzmiącej energii.

Jeden Hockner padł. Drugi padł. Trzeci padł! Czwarty prawie już dosięgnął teleskopu i wtedy z głuchym łomotem zwalił się w śnieg. Jedynym dźwiękiem teraz był tylko świst wichru wokół szczytu.

Spoza radioteleskopu wyskoczyło kilku Ziemian. Ruszyli biegiem do przodu, a ich czerwono-białe wysokogórskie ubiory wyglądały na tle śniegu jak plamy krwi. Odwracali ciała Hocknerów i zabierali im broń. Jeden z Ziemian wyjrzał poza krawędź, za którą spadł piąty Hockner i samolot rozpoznawczy, ale widać tam było tylko kłębiące się daleko w dole chmury.

Ciała Hocknerów zostały przez Ziemian odwleczone na bok. Za pomocą lin bezpieczeństwa, ześlizgując się w dół lodowca, załadowali Hocknerów do samolotu szturmowego piechoty kosmicznej, który teraz był lepiej widoczny. Jeden z Ziemian wrócił jeszcze i sprawdził stan radioteleskopu, a potem ześliznął się po lodowcu, uchwycił się drzwi samolotu i wskoczył na pokład. Samolot wystartował i poszybował w dół poprzez chmury. Przesunięty ponownie infrapromień przebił warstwę chmur i śledził samolot lecący z powrotem do bazy górniczej.

- To potwierdza moje podejrzenia - powiedział pułkownik Tolnepów. - Wszystko odbyło się właśnie tak, jak od samego początku przypuszczałem. Zignorował komentarze wspólników, że przecież popierał ich pomysł rozpoznania.

- To była przynęta - kontynuował. - Jest całkiem oczywiste, że ci tam przy tamie zrobili wczoraj nieszkodliwy wybuch, by nas zaintrygować. A potem zaczaili się i zdołali pochwycić dwóch członków załogi Bolbodów - Radioteleskop jest tylko atrapą, jak to podejrzewałem. Od wieków się już takich nie używa. Do wychwytywania słabych sygnałów oraz emisji radiowej każdy urywa infrapromieni. A więc ustawili go tam celowo, by ściągnąć na dół samolot rozpoznawczy. Żaden z członków załogi Hocknerów nie został zabity poza tym jednym, który był na tyle niezgrabny, że zleciał w przepaść. Wszystkie ich miotacze nastawione były na "Oszołomienie". I tak udało się im zwabić czterech Hocknerów.

- Czy powinieneś mówić tak otwarcie? - zapytał dowódca Jambitchów. - Mogą nas mieć na monitorze.

- Nonsens - odparł Tolnep. - Nasze detektory nie wykazują żadnych infrapromieni, a my wykorzystujemy tylko kanał lokalny. Mówię wam, że nikt nie używa radioteleskopu od... czasu wojny Hambon Sun! Mają za dużo szumów własnych i są zbyt nieporęczne. Tam w dole to po prostu atrapa. A czy zauważyliście, w jaki sprytny sposób ten oficer "dostrajał" go. Oni się po prostu spodziewają, że spróbujemy jeszcze raz.

- Nie sądzę, by tego potrzebowali - powiedział Hawvin. - Mają teraz do przesłuchania dwóch członków załogi Bolbodów i czterech Hocknerów i mogą robić to bez pośpiechu. Znając metody przesłuchań Psychlosów, nie chciałbym być teraz w ich skórze!

- To nie są Psychlosi! - zauważył nadporucznik Hocknerów, ukrywając fakt, że był przerażony losem członków swej załogi.- Ależ tak, są - powiedział Bolbod. - Pewnego dnia widziałeś Psychlosa razem z Ziemianami tam w dole przy jeziorze. Psychlosi wykorzystują obcych jako rasy podległe. Robili to już przedtem. Głosuję za tym, byśmy wykonali zmasowany atak i rozwalili wszelkie ich instalacje i to zaraz! Zanim zdążą się lepiej przygotować.

Ale w tym samym momencie wstrząsnął nimi niewyraźny obraz, który pojawił się na wszystkich ekranach. Była to brodata twarz mężczyzny, nad którą widać było siwą grzywę włosów. Miał niebieskie oczy. Człowiek ten - jak się zdawało - miał na sobie stary ubiór.- Jeśli przełączycie swoją transmisję na moc planetarną odezwał się Ziemianin w psychlo - to uzgodnimy w jaki sposób możecie odebrać członków waszych załóg. Dwaj Bolbodzi ulegli wstrząsowi, ale żaden nie jest ranny. Czterej Hocknerzy są po prostu ogłuszeni, choć jeden z nich ma również złamane ramię.

Przełączyli transmisję na moc planetarną, ale ich odpowiedzią było stanowcze i jednogłośne: "nie będziemy z wami pertraktować!"

Pułkownik Tolnepów zdołał przekrzyczeć wrzawę.

- Żebyście mogli pochwycić również nasz oddział ratowniczy? Stanowczo nie!

Możemy zostawić ich samych na stoku - obok tego czerwonego stożka wulkanicznego. Wszystko na otwartej przestrzeni i bez żadnego z naszych samolotów w powietrzu - perswadował Ziemianin. - Nazwijmy to rozejmem. Nikt nie będzie strzelał do waszego statku ratowniczego.

- Nie mogliście ich tak szybko przesłuchać - powiedział dowódca Jambitchów - a więc muszą być martwi.

- Czują się całkiem dobrze - odparł Ziemianin. - Czy jesteście pewni, że nie chcecie ich zabrać?

- Stanowcze nie!

- Bardzo dobrze - powiedział ziemianin, wzruszając ramionami. - Więc przynajmniej powiedzcie, co oni jedzą?

Tolnep dał sygnał pozostałym, by pozwolili mu mówić.

- A jakże, oczywiście - powiedział gładko, uśmiechając się. - Przygotujemy paczkę z żywnością i poślemy ją na dół. Włączyli moc planetarną i przeszli z powrotem na kanał lokalny. - Mówiłem wam - rzekł Tolnep - że to pułapka. Teraz gdy spartaczyliście swoją robotę, pozwólcie mi działać.

Wkrótce potem z luku powietrznego statku Tolnepów wyleciał rakietowy pakunek. Miał bardzo dobrze obliczoną trajektorię i jego spadochron otworzył się już pod chmurami. Wolno podryfował do dołu i wylądował tuż przy brzegu jeziora. Z bazy wyjechał pojazd i zaczął pędzić w kierunku pakunku. Twarze na ekranach wizyjnych uśmiechały się. Czy ci tam w dole byli Psychlosami, czy też kimkolwiek innym, czekała ich niezła niespodzianka!

I wtedy nagle nadporucznik Hocknerów, który pospiesznie kartkował książkę rozpoznawczą zawołał:

- Och, słuchajcie! To jest czołg klasy Rębajło: "Rębajłem do chwały". Totalnie opancerzony!

Czołg zbliżył się do pakunku, obniżył lufę zamontowanego w wieżyczce wielkokalibrowego miotacza i wystrzelił. Pakunek, który był oczywiście zamaskowaną bombą, eksplodował gejzerem płomieni. Czołg wystrzelił jeszcze raz, a potem ktoś wysiadł z niego i pozbierał gorące resztki bomby.

- Dostarczyliśmy im nawet fragmenty bomby do analizy! - wykrzyknął Hawvin.

Odbyli pospieszną naradę. Niewielki szary człowiek przysłuchiwał się im. "Te wojskowe umysły - pomyślał - są czasami dość nietypowe". Doszli do wniosku, że wszystko, co Ziemianie robili, było po prostu przynętą i że ich strategia polegała na szarpaniu najeźdźców po kawałku, a następnie całkowitym ich rozbiciu. Zdecydowali więc, że będą czekać na kuriera, a przez ten czas tylko najbezpieczniejsze typy sond rozpoznawczych będą wysyłane na tereny, które oczywiście nie są ani chronione, ani nadzorowane. Potem, gdy już będą wiedzieli, czy to jest ta planeta, o którą im chodzi, rzucą się w dół w zmasowanym ataku, pokonają przeciwnika i splądrują co się da.

Wszyscy dowódcy wyrazili na to zgodę z wyjątkiem Tolnepa. Był wciąż jeszcze wściekły z powodu porażki jego pomysłu z bombą.

- Powinienem natychmiast polecieć w dół - syczącym głosem oświadczył Tolnep - i wszystkich zagryźć na śmierć!

- Sądzimy, że to wspaniały pomysł - powiedział Hockner, cedząc słowa i poprawiając monokl.

- Właśnie, dlaczego nie miałbyś tego zrobić? - zgodziła się reszta. - Jesteśmy nawet pewni, że powinieneś!

Tolnep uzmysłowił sobie, że byliby pewnie zadowoleni, gdyby się go pozbyli. Na razie więc się uspokoił. Potem to już będzie zupełnie inna sprawa.

2

 

 

Jonnie wybrał się w podróż, by obejrzeć bazy, ale okazało się, że patrzy głównie na ludzi.

Lot był dość przyjemny. Nowy pilot myślał, że to on będzie pilotował samolot Jonnie'ego. Jednak pomysł, że ktoś go będzie wiózł samolotem, ubawił Jonnie'ego: przecież nie miał połamanych rąk! Ale zaraz po starcie uniosła się w powietrze eskorta złożona z trzech samolotów bojowych Typ 32, które miały bardzo duży zasięg i były również przystosowane do przewożenia oddziału piechoty kosmicznej lub grupy pracowników Psychlo. Eskorta leciała tuż za nim. Jonnie zdążał na północny wschód nad Afryką, Morzem Czerwonym, Bliskim Wschodem i wreszcie wleciał nad Rosję, utrzymując wysokość dwustu tysięcy stóp i patrząc z góry na mozaikę jezior i rzek, które pułkownik Iwan rysował mu kiedyś palcem na piasku. Spodziewał się, że będzie tam już śnieg, ale choć była późna jesień, śnieg było widać jedynie na szczytach położonych na wschodzie gór. Zorientował się w terenie, odszukał zaplanowane miejsce lądowania i nagle znalazł się wśród rozkołysanego morza ludzi! Pułkownik Iwan, przy pomocy tuzina kawalerzystów na koniach, chciał zapewnić mu miejsce do lądowania. Tłum musiał liczyć około pięciuset osób.

Jonnie otworzył drzwi kabiny i prawie został ogłuszony. Wiwatowali na jego cześć! Nad tłumem przewalały się tak hałaśliwe fale dźwięków, że nie mógł nic zrozumieć. Gdy Jonnie wyszedł z kabiny samolotu, pułkownik Iwan zsiadł z konia. Pułkownik był trochę sztywny, sądził prawdopodobnie, że Jonnie obwiniał go za śmierć Bittie'ego - wokół ramienia miał owiniętą czarną opaskę. Ale Jonnie objął go ramieniem i wszystko zdawało się być w porządku.

Podprowadzili mu konia z siodłem z owczej skóry. Tłum wiwatował. Jonnie znał tylko jedno rosyjskie słowo: "zdrastwujtie", czyli "witajcie". Wykrzyknął je zatem jak mógł najgłośniej i tłum znów wiwatował.

Jonnie rozejrzał się dookoła. Znajdowali się blisko podnóża gór, naprawdę wysokich gór... czternaście tysięcy stóp? Na ich szczytach leżał śnieg. Starodawna baza Rosjan musi być gdzieś w pobliżu. Pomyślał, że zaraz powinien udać się wprost do niej, by zobaczyć, jak wygląda i do czego się może przydać. Ale nie, wszyscy - jak się zdawało - mieli zupełnie inne pomysły. Były tam jakieś namioty ze skóry i wojłoku, ogniska, z których unosił się dym, i nagle Jonnie uzmysłowił sobie, że wszyscy w tłumie mieli na sobie swoje najlepsze ubrania. To było święto! I ze sposobu, w jaki go witano, wynikało, że wydano je na jego cześć. Zastanawiał się, czy Thor był już tu kiedyś, bo jeśli był, to wówczas wielu z tych ludzi będzie myślało, że ich już zna. No cóż, jego znajomość jedynego słowa rosyjskiego jakoś mu w tym pomoże.

Kawalerzyści pułkownika torowali mu drogę. Za każdym razem, gdy Jonnie podnosił rękę i kiwał nią, zrywał się nowy ogłuszający wybuch wiwatów. Kolory, twarze! Na tyle znał dźwięk mowy rosyjskiej, by wiedzieć, że krzyczeli po rosyjsku, ale słyszał także pojedyncze słowa, jak "Brawo!"", Bueno!" i "Viva!". Brzmiały tak, jakby wołali je Lianerowie. Tak! Były tam płaskie kapelusze z czarnej skóry. Kilka takich kapeluszy. I jakieś olbrzymie kapelusze ze słomy.

W powietrzu unosił się zapach smażonego mięsa pomieszany ze specyficznym zapachem palonego w ogniskach łajna. Zespół bałałajek, hiszpańskich gitar, andyjskich fletów oraz mongolskich bębnów rozdzierał powietrze swymi dźwiękami.

Pułkownik doprowadził go do skórzanego namiotu, który specjalnie dla niego postawiono i Jonnie z pożegnalnym kiwnięciem ręką wszedł do wnętrza.

Wszedł tam również i Koordynator i Jonnie chciał się od niego dowiedzieć, czy nie mogliby teraz udać się do bary?

Pułkownik był skonsternowany. Niet, niet, mieli na to jeszcze czas. Trzeba było mieć wzgląd na ludzi. Wielu z nich, a faktycznie to większość z nich, nigdy przedtem nie widziała Jonnie'ego.

Jonnie powiedział, że cały czas myśli o ludziach! Jak uchronić ich przed możliwym nieszczęściem?

Jonnie z radością zdjął z siebie ciężki kombinezon lotniczy, ponieważ było tu znacznie cieplej niż sądził. Pułkownik przyniósł jego rzeczy, ale Jonnie nie zwracał na nie uwagi. Pułkownik podarował mu też ubiór z prawie białej skóry jeleniej, który kazał dla niego uszyć - niezupełnie taki sam, jak na banknocie jednokredytowym - te kieszenie po obu stronach piersi służyły do noszenia nabojów. Dziewczęta ze wsi uszyły go bardzo starannie. Mokasyny powinny pasować, ale jeśli wolałby coś innego, to tu były jakieś buty wojskowe i czerwone bufiaste spodnie. Ten złoty hełm? No cóż, w rzeczywistości nie był on złoty. Był to lekki hełm rosyjski, pancerne aluminium. Ktoś go zawiózł do starej bazy górniczej w Groznym, gdzie pokryto go berylem. Widzisz? Nie ma na nim żadnej gwiazdy lub jakiegoś ornamentu, ale ten pasek na podbródek ze szczelnymi zasłonami na uszy i pokrywające je kolorowe paciorki zostały zrobione przez jedno z syberyjskich plemion. Czyż nie jest to miłe? A poza tym doktor MacKendrick powiedział Jonnie'emu, aby dbał o głowę. Więc noś go! Jonnie odparł, że nic nie będzie słyszał, gdy zawiąże pasek pod brodą.

- Noś go! - upierał się Iwan.

Jonnie obmył twarz, ubrał się i powiedział pułkownikowi, że jest tyranem, a pułkownik wyznał mu, że czasem jest jeszcze gorszy niż tyran.

Sprawy przedstawiały się następująco: jego oryginalny plan, by tę bazę obsadzili Amerykanie, został przyjęty przez starą Radę kiedy jeszcze uznawano jej decyzje. Zwerbowali więc paru południowych Amerykanów i wysłali ich tu. Ale w Arktyce żyło plemię złożone z potomków syberyjskich więźniów politycznych, którzy przez większą część swego życia głodowali, więc zaczęli teraz masowo tu napływać z całym swoim dobytkiem. Byli to Sybiracy, właśnie ci w białych skórach niedźwiedzich. I jeszcze odkryli małe plemię na Kaukazie, któremu udało się przeżyć, i które takie tu było. Tak więc baza była właściwie obsadzona głównie przez Rosjan. Ale mieli tu jednego prawdziwego Amerykanina. Tak! Chcesz go zobaczyć? Jest na zewnątrz.

Wprowadzono do namiotu Amerykanina, który ciągnął za sobą młodą dziewczynę. Stanął i wyszczerzył zęby w uśmiechu. Był to chłopak z rodzinnego miasteczka Jonnie'ego! Tom Smiley Townsen. Spotkanie to sprawiło im ogromną przyjemność. Tom Smiley był wielkim chłopakiem, o rok młodszym od Jonnie'ego i prawie dorównywał mu wzrostem. Powiedział, że skończył szkołę operatorów maszyn i słyszał, że mają tu niewystarczającą liczbę fachowców, więc wsiadł w samolot i już od ponad miesiąca pracuje na spychaczach górniczych, uczy innych oraz naprawia uszkodzony sprzęt.

To była jego dziewczyna, Margarita.

- Margarita, permiteme presentarte al Gran Senor Jonnie. - Dziewczyna była bardzo ładna, bardzo nieśmiała i bardzo przestraszona. Jonnie pochylił się w ukłonie. Widział, jak robił to Sir Robert. Ona też się pochyliła.

Tom Smiley powiedział, że za parę tygodni mają zamiar się pobrać. A Jonnie rzekł, iż spodziewa się, że będą mieli mnóstwo dzieci. Margarita zarumieniła się, gdy Tom Smiley przetłumaczył jej słowa Jonnie'ego, ale z entuzjazmem pokiwała potakująco głową.

Po raz pierwszy Jonnie dowiedział się, że jego miasteczko zostało przeniesione. Tom Smiley był odpowiednio przeszkolony, więc za pomocą spychacza dbał o to, by wszystkie przełęcze były przejezdne, dlatego też nie zagrażał im głód zimą, ale tam, gdzie się przenieśli, było znacznie mniej śniegu. Przenieśli się do tego miasta, które Jonnie im kiedyś zarekomendował. Zostali do tego zmuszeni przez oddziały wojskowe przysłane przez Browna Kulasa. Musieli nawet zostawić wszystkie swoje rzeczy, ale sądził, że do tego czasu pozostali chłopcy - jeszcze dwóch z nich było operatorami maszyn, a dwóch innych pilotami - zdołali je stamtąd zabrać.

Pułkownik wypchnął ich w końcu na zewnątrz i poczęstował Jonnie'ego łykiem "najlepszej wódki, jaką kiedykolwiek pędzono", który prawie natychmiast uderzył mu do głowy. Co za lekarstwo na zmęczenie lotem! Musiała to być nalewka na zębach niedźwiedzia! Pułkownik powiedział, że Jonnie ma absolutną rację i zapytał, jak to odgadł, a potem wyprowadził go na zewnątrz. Większość ludzi zajmowała się swoimi sprawami, przygotowując się do wielkiego przyjęcia z tańcami, ale wszyscy przechodząc obok Jonnie'ego, uśmiechali się do niego.

Dwóch niemieckich pilotów z bazy afrykańskiej siedziało przy ognisku i coś popijało. Trzeci pilot odbywał lot patrolowy na bardzo dużej wysokości, więc do ziemi dochodził tylko słaby szum jego silników. Jonnie powiedział im w psychlo, że powinni odpocząć i zabawić się trochę, a oni tylko popatrzyli na niego z szacunkiem. Jonnie zdawał sobie sprawę, że wydano im całkiem odmienne rozkazy: dwóch z nich miało być w stałej gotowości bojowej do alarmowego startu, spać w samolotach i mieć stale włączone radio, a trzeci samolot powinien być zawsze w powietrzu. Jonnie uświadomił sobie, że atmosferę święta zakłócał fakt, że byli w stanie wojny z potężnymi siłami.

Pułkownik zaprowadził go na niewielki pagórek i szerokim ruchem ręki pokazał, jak wielki był jego kraj. Rosła tam dzika bawełna i było jej dosyć, by zrobić z niej tysiące ubrań; rosła pszenica i owies oraz były stada owiec i bydła wystarczające do wyżywienia tysięcy ludzi. Te dalekie ruiny były kiedyś miastem pełnym fabryk i chociaż maszyny w nich już nie pracują, gdyż ich silniki są niesprawne, Tom Smiley sądzi, że uda mu się uruchomić niektóre warsztaty tkackie. Czy Jonnie wie, że bardzo daleko stąd na południowy-wschód znajduje się grobowiec, w którym został pochowany władca świata? Mongoł zwany Timur Leng. Przed blisko dwoma tysiącami lat on właśnie rządził całym światem. To prawda. Będzie musiał pokazać mu ten grobowiec. Tak jest na nim napisane.

Jonnie już dosyć się nasłuchał o różnych Hitlerach, Napoleonach. Często się zastanawiał, czy gdyby ci i im podobni zbrodniarze nie byli tak uparci w dążeniu do rządzenia światem, to czy świat osiągnąłby aż tak wysoki poziom rozwoju, by potrafił odeprzeć inwazję Psychlosów. Słyszał o teoriach mówiących, że do rozwoju techniki potrzebna jest wojna, ale myślał, że jest to maksyma Psychlosów. Nie powiedział tego jednak pułkownikowi Iwanowi. Podziwiał naprawdę piękny widok.

Baza? Pułkownik odpowiedział na pytanie Jonnie'ego. Znajdowała się tam w górze, niezbyt daleko stąd. Oprowadzi go po całej bazie jutro.

Gdy zaczęli schodzić w dół, spotkał ich wysoki, sympatyczny Szkot i jego dwóch pomocników. Był to Andrew MacNulty, dyrektor federacji i szef wszystkich Koordynatorów. Doszły do niego słuchy, że Jonnie tu jest, więc wsiadł w samolot i przyleciał. Miał bardzo miły sposób bycia i zawsze wesoły uśmiech na twarzy. Jonnie był bardzo zadowolony ze spotkania. Czekała go tu wielka praca związana z przenoszeniem wielu plemion w inne rejony i wiedział, że z tym człowiekiem będzie mu się wspaniale pracowało. Świetnie. Sir Andrew podziękował Jonnie'emu za uratowanie życia dwóm Szkotom w Afryce.

O zachodzie słońca rozpoczęto zabawy i wielka kwadratowa konstelacja gwiezdna była już nisko na niebie, gdy je zakończono. Tańce i muzyka. Tańce hiszpańskie, taniec przedstawiający polowanie na niedźwiedzia z Syberii, dzikie, pełne skoków tańce z Kaukazu. Płomienie ognisk i śmiech. Dobre jedzenie i picie. Ponieważ - jak się zdawało - każdy chciał wypić z honorowym gościem, a Jonnie nigdy nie pił za wiele, więc następnego ranka miał nieco ciężką głowę, gdy pułkownik - cały kipiący energią wyrwał go ze snu.

Po skromnym śniadaniu odjechali całą grupą, by obejrzeć starożytną bazę obronną. Pułkownik powiedział, że wszyscy porządkowali bazę i będą się starali robić nadal wszystko tak, żeby się to Jonnie'emu podobało. Nie mieli już na sobie odświętnych ubrań, ponieważ wracali do pracy.

Do starożytnej bazy wchodziło się przez tunel, który był zamaskowany nawisami skalnymi. Baza była usytuowana głęboko pod ziemią. Ponieważ służyła jako stanowisko dowodzenia, więc musiała być odporna na bombardowanie nuklearne. Ze względu na zdarzające się czasem w tym rejonie trzęsienia ziemi, zbudowana była masywnie. Brakowało jej połysku i wykończenia bazy amerykańskiej, ale była od niej nawet większa. Zainstalowano w niej oświetlenie z lamp górniczych Psychlosów. Bardzo wielu zabitych pochowano ze wszystkimi honorami. Wyczyścili całe wnętrze za pomocą sprowadzonych z Groznego spychaczy górniczych Psychlosów. Tom Simley doprowadził wodociągi do stanu używalności. Pułkownik powiedział, że właściwie to nie zamierzał ze swymi ludźmi pomagać zbyt wiele przy jej urządzaniu, gdyż miała to być baza amerykańska, ale ponieważ mieli już w tej dziedzinie sporo doświadczenia, więc wzięli się energicznie do roboty.

Było tam bardzo dużo magazynów. Mundury nie były tak dobrze zapakowane i uszczelnione jak w bazie amerykańskiej, ale wciąż jeszcze większość rzeczy w magazynach nadawała się do użytku. Ich jakość chyba była nawet lepsza. Popatrz na te przenośne miotacze płomieni. Wciąż jeszcze działają!

Znaleziono tu sto tysięcy świetnie zakonserwowanych karabinów szturmowych nazywanych AK-47 i przerobiono ich amunicję na radiacyjną i bezradiacyjną. Wręczono Jonnie'emu taki karabin, który w Groznym pokryto molekularnym chromem, wraz z magazynkami zawierającymi pięć tysięcy sztuk gwarantowanej, niezawodnej amunicji.

Rosyjski premier nie zdołał tu jeszcze dotrzeć, ale jego stanowisko dowodzenia było gotowe. Jonnie myślał, że ten wielki obraz na ścianie przedstawiał jego podobiznę, ale powiedziano mu, że była to fotografia dawnego cara rosyjskiego, który nazywał się Lenin. Panował on prawdopodobnie w czasach Timura Lenga, ale nie byli pewni. Widać jednak, że był to bardzo ważny obraz, więc go tu zostawili. Poziom po poziomie, korytarz po korytarzu szli gromadnie przez rozległą bazę, przystając od czasu do czasu, by coś Jonnie'emu pokazać i uśmiechając się, gdy coś pochwalił. Byli bardzo szczęśliwi, że Jonnie był z bazy zadowolony.

Jonnie zaś był najbardziej zadowolony z podziemnych hangarów. Było tu dość miejsca dla tysięcy samolotów. O to właśnie chodziło. Miejsce do przechowywania. Dokładnie to, czego się spodziewał. Używali tu spychaczy do usunięcia pogruchotanych wraków jakichś "migów" i innych samolotów. Jonnie nie potrafił czytać cyrylicy. Objaśnili mu więc, że "mig" po rosyjsku oznacza "samolot". Pokazali mu podręcznik taktycznej broni jądrowej oraz inne podręczniki na tematy jądrowe. Wszystkie były wydrukowane po rosyjsku. Z północnej strony bazy znajdowało się mnóstwo magazynów broni jądrowej, ale nie zamierzali zbliżać się do nich, zanim nie przeczytają podręczników. Było tam również mnóstwo "silosów", w których znajdowały się rakiety napędzane prochem, ale proch ten był już bezużyteczny, ponieważ był zwietrzały. Wprawdzie małe grudki wciąż jeszcze wybuchały, gdy się je mocno uderzyło młotkiem, ale nie nadawał się do użycia. Pokazali mu także pobliską kopalnię węgla, gdzie paliły się czarne skały. Ogrzewanie i paliwo było więc pod ręką. Zamierzali właśnie rozpocząć masowe wydobywanie tych czarnych skał. Chcieli też zebrać z pól dziką pszenicę. Mieli mnóstwo planów. Jonnie powiedział, że są to wspaniałe plany i zrobili tyle dobrych rzecz, że sami też byli wspaniali. Był z nich bardzo zadowolony. Ściskał ręce setek ludzi.

Dopiero o świcie następnego dnia mógł wylecieć do Tybetu. To, co planowano jako dwugodzinną inspekcję bazy, zamieniło się w jej dwudniowe zwiedzanie. Jonnie był zaskoczony, jak wiele potrafią zrobić ludzie, jeśli się im tylko na to pozwoli i bez wtrącania się rządu do ich spraw. W chwili odlotu miał na głowie nowy hełm. Pułkownik już o to zadbał. Paski pod brodą były też zapięte! Pułkownika nie obchodziło, czy Jonnie będzie coś słyszał, czy nie. Huk silników szkodzi uszom, a poza tym na dużych wysokościach uszy mogły mu zmarznąć. Jonnie śmiał się z niego, ale hełm założył.

3

Jako doświadczony, choć nie zawsze szczęśliwy hazardzista, pułkownik Rogodeter Snowl, należący do elity floty kosmicznej Tolnepów, uważał za pewne tylko to, co sam zobaczył, mimo iż ostatnio wzrok mu się bardzo pogorszył.

Przed tygodniem odkrył pasmo planetarnych fal radiowych, o którym pozostali członkowie "połączonych sił" nie mieli pojęcia - a on nie miał zamiaru ich o tym informować. Było ono nazywane "Kanałem Federacyjnym" przez jakichś "Koordynatorów", którzy przekazywali przez niego informacje, polecenia oraz raporty dotyczące plemion. Jako oficer floty, którego premie pieniężne zależały głównie od liczby sprzedanych niewolników, uważał, że wszystko, co dotyczyło znajdujących się tam w dole ludzi, było niezmiernie interesujące. Był to fach, w którym Tolnepowie byli dobrze wyszkoleni, mieli dobre wyposażenie oraz byli szczęśliwi, gdy się mogli wykazać w pracy. Oświadczył pozostałym dowódcom statków, że leci sprawdzić, czy nie ma jakiegoś posterunku po przeciwnej stronie planety, a potem się od nich odłączył i zajął pozycję na orbicie poza polem ich bezpośredniej obserwacji. Przed dwoma dniami zaskoczył go fakt braku jakiegokolwiek zabezpieczenia transmisji u tych potencjalnych niewolników. Paplali beztrosko w języku "angielskim" - do którego już od całych wieków miał obwody w swym wokoderze - i robili ostatnie przygotowania do wizyty jakiegoś notabla.

Było już za późno, by zrobić cokolwiek podczas wizyty, jaką ten notabl złożył na płaskiej równinie na północy, ale nie za późno, by ją obserwować. Był bardzo zdumiony, gdy zobaczył, że był to ten sam człowiek, którego widział na jednokredytowym banknocie. I nawet łatwiejszy do zidentyfikowania przez ten złoty hełm.

Radiowa sieć Federacji paplała o zamierzonej przez niego następnej wizycie do starożytnego miasta w górach, które nazywano "hasa". Koordynatorzy mieli zgromadzić tam jakieś plemiona na jego powitanie. Od tego momentu wszystko już było łatwe. Dokładna obserwacja olbrzymich gór w dole ujawniła ruch ludzi w kierunku jednego tylko miasta. Było ono ze wszystkich stron otoczone górami i samo też było położone na dużej wysokości. Lhasa!

Pułkownik Snowl szybko opracował doskonały plan. Bez informowania pozostałych, pochwyci owego notabla i przesłucha go tak, jak tylko Tolnepowie - lub być może i Psychlosi potrafili przesłuchiwać. Wydobędzie z niego bezcenne informacje, wykorzysta je imając zakładnika, zmusi do poddania się planetę i do diabła wtedy z dzieleniem się czymkolwiek z resztą. Załadować ludność na statek, popłacić hazardowe długi i przejść na emeryturę! Miał czas, miejsce i sposobność. A więc do dzieła!

Na mostku w kształcie rombu Snowl zaczął przeglądać listę aktywnych oficerów okrętu Vulcor i znalazł tam nazwisko oficera, do którego przegrał 2021 kredytów - i które wciąż jeszcze był mu winien. Był tu podchorąży Slitheter Pliss. Gdyby akcja się nie powiodła, byłby to jeden z hazardowych długów, którego nie musiałby zwracać. Wezwał na mostek podchorążego Plissa, wytłumaczył mu dokładnie, o co chodzi, polecił obudzić z hibernacji dwóch żołnierzy piechoty kosmicznej, zezwolił na użycie małej szalupy szturmowej i rozpoczął akcję pochwycenia notabla.

Był piękny, bezchmurny dzień i Jonnie przekazał stery niemieckiemu kopilotowi. Jonnie zachwycał się górami widocznymi daleko w dole. Nigdy przedtem nie widział Himalajów. Śnieg i lodowce, i kłębiący się wiatr, głębokie doliny i zamarznięte rzeki: były to imponujące góry! I tak strasznie rozległe.

Lecieli bardzo wysoko, utrzymując ogólny kurs na południowy wschód. Utrzymywali tylko niewiele większą niż naddźwiękowi prędkość, ponieważ mieli dużo czasu do planowanej godziny lądowania.

Nauszniki hełmu były całkowicie dźwiękoszczelne, znacznie lepsze niż w zwyczajnych hełmach lotniczych. Lot bez żadnego dźwięku wywoływał dziwne uczucia. Może pułkownik miał rację, że hałas rzeczywiście jest niebezpieczny dla uszu. Kopilot spostrzegł strzelający w niebo szczyt po ich prawej stronie. Byli dokładnie na kursie. Jonnie odprężył się - co to była za wizyta! Po chwili zainteresował się podarowanym mu karabinem szturmowym; położono go na płytach podłogi pod jego nogami. Karabin całkowicie pokryty chromem! Zastanawiał się, czy czasem z rozpędu nie pochromowali i wnętrza lufy - mogło to być niebezpieczne przy strzelaniu. Przećwiczył polowe rozkładanie i składanie karabinu, a potem zajrzał do lufy. Nie, nie pochromowali jej, więc wszystko było w porządku. Jeszcze raz złożył go i poćwiczył spuszczanie spustu. Potem zaś włożył do niego magazynek i ruszając tylko zamkiem, przepuścił przez komorę nabojową cały magazynek, nie oddając żadnego strzału. Wszystko działało więc znakomicie. Sprawdził w ten sposób wszystkie magazynki. Wszystkie również działały. Sprawdził wyważenie broni, celując do szczytu. Do celownika trzeba się było trochę przyzwyczaić, więc trenował to sobie.

Nie słyszał, jak kopilot usiłował powiedzieć mu, że wkrótce będą lądować, więc był zaskoczony, gdy spojrzał w dół i zobaczył Lhasę. Właśnie nad nią przelatywali.

Cóż to musiało być kiedyś za imponujące miasto! Na zboczu czerwonej góry znajdowały się ruiny monumentalnego pałacu. Pałac był tak olbrzymi, że wydawał się większy od góry. Tuż przed pałacem znajdowała się wielka otwarta przestrzeń, a wokół czegoś, co musiało kiedyś być parkiem, znajdowało się mnóstwo innych ruin. Całe miasto tworzyło coś w rodzaju misy otoczonej wysokimi górami.

Tak, był tam też tłum ludzi oczekujących go po drugiej stronie parku, większość z nich miała na sobie futra, a część żółte szaty. Było tam mnóstwo miejsca do lądowania, więc Jonnie polecił kopilotowi przelecieć nad szczytem porozwalanego gruzu, który kiedyś był budynkiem i posadzić tam samolot. Olbrzymi starożytny pałac wznosił się po ich prawej stronie, tłum był przed nimi w odległości około stu jardów od samolotu, a starożytne ruiny znajdowały się dwieście jardów za nimi. Jonnie odpiął pasy bezpieczeństwa i uchylił nieco drzwi kabiny. Tłum stał nieruchomo - dwustu, może trochę więcej - ludzi. Nie rzucili się do przodu. Nie wiwatowali. "No cóż, nie można być wszędzie jednakowo popularnym" - pomyślał Jonnie. Pas AK-47 zaczepił się o znajdującą się przed nim konsolę, więc Jonnie uniósł go do gór...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin