Aleksander Dumas(Ojciec)
Anioł Pitou
Na granicy Pikardii i Soissonnais, w tej części Francji, która pod nazwą Ile–de–France stanowiła odwieczne dziedzictwo po naszych królach, pośrodku ogromnego skrzyżowania, jakie ciągnąc się na południu i północy tworzył las, liczący około pięćdziesięciu mórg, leży zagubione niemal w cieniu przeogromnego parku, założonego jeszcze przez Franciszka I i Henryka II, niewielkie miasteczko Villers–Cotterets, słynne z tego, że tam właśnie urodził się Karol Albert Demoustier, który w okresie zbiegającym się z rozpoczęciem niniejszej opowieści napisał ku wielkiemu zadowoleniu ówczesnych pięknych pań swe Listy do Emilii o mitologii, rozchwytywane w miarę ich ukazywania się.
By uzupełnić poetycki rozgłos związany z tym niewielkim miastem, które ludzie nieżyczliwi z uporem wciąż nazywają mieściną, mimo iż znajduje się tam pałac królewski i przeszło dwa tysiące czterystu mieszkańców, zaznaczmy, że jest ono położone zaledwie o dwie mile od La Ferté–Milon, gdzie urodził się Racine, i o osiem mil od Château–Thierry, gdzie ujrzał światło dzienne La Fontaine.
Dodajmy ponadto, że matka autora Britannicusa i Athalii również pochodziła z Villers–Cotterets.
Powróćmy jednak do jego królewskiego pałacu i dwóch tysięcy czterystu jego mieszkańców.
Pałac królewski, którego budowę rozpoczął Franciszek I (nosi on jeszcze jego insygnia), a ukończył Henryk II (jego monogram, połączony z początkowymi literami Katarzyny Medycejskiej i otoczony trzema półksiężycami Diany de Poitiers, widnieje dotąd na murach) — po spełnieniu roli przystani miłosnej dla romansów rycerskiego króla z Madame d’Etampes oraz Ludwika Filipa Orleańskiego z piękną Madame de Montesson, stał od dnia jego zgonu prawie przez nikogo nie zamieszkany, aż wreszcie jego syn, Filip Orleański, zwany później „Egalite”, zdegradował tę królewską rezydencję do roli zwykłego pałacyku myśliwskiego.
Jest rzeczą powszechnie wiadomą, że zarówno pałac jak i lasy w okolicy Villers–Cotterets stanowiły część apanaży darowanych przez Ludwika XIV jego bratu, zwanemu „Monsieur”, kiedy drugi syn Anny Austriaczki ożenił się z angielską siostrą Karola II, Madame Henriette.
Co się zaś tyczy owych dwóch tysięcy czterystu mieszkańców, o których przyrzekliśmy naszym czytelnikom powiedzieć coś niecoś, to — podobnie jak się zdarza w każdej innej miejscowości, gdzie się znajduje dwa tysiące czterysta ludzi — było to skupisko złożone, po pierwsze: z kilku arystokratów, którzy lato spędzali w okolicznych pałacach, a zimę — w Paryżu, i naśladując księcia, w miasteczku posiadali jedynie swoje pied a terre. Po drugie: z dość znacznej ilości mieszczan, których — niezależnie od tego, jaka była pogoda — widziało się wychodzących z ich domów z parasolem w ręce, udających się na odbycie zawsze tego samego, codziennego, poobiedniego spaceru wzdłuż szerokiej fosy oddzielającej park od lasu, a położonej o ćwierć mili od miasteczka. Zapewne z racji okrzyku, jaki na jej widok wyrywał się z piersi astmatyków, uradowanych, że oto bez zbytniego zmęczenia udało się odbyć tak długą drogę, owa fosa nosiła nazwę: „Haha!” Po trzecie: ze sporej liczby rzemieślników, którzy pracowali cały tydzień i tylko w niedzielę mogli sobie pozwolić na spacery, dostępne każdego dnia ich rodakom bardziej przez losy uprzywilejowanym. I wreszcie po czwarte: z garstki nędzarzy, dla których nie istniała nawet niedziela, a którzy po przepracowaniu sześciu dni w tygodniu na służbie bądź u arystokratów, bądź u mieszczan, a nawet i u rzemieślników, siódmego dnia rozłazili się po lesie, zbierając chrust, który burza — ów żniwiarz leśny — porozrzucała na cienistym i wilgotnym poszyciu lasu, stanowiącego wspaniałą własność książęcą.
Ba, gdyby Villers–Cotterets (Villerii ad Cotiam–Retioe) ku własnemu utrapieniu było miastem odgrywającym dość ważną rolę w dziejach, to skutek byłby ten, że archeologowie zajęliby się jego dziejami i przestudiowali jego koleje, gdy z wioski stało się ono mieściną, z mieściny — miastem (którym ostatecznie pozostało), gdyby — jak się rzekło wyżej — tak było, owi uczeni niezawodnie stwierdziliby, że wioszczyna wywodzi się z podwójnego szeregu domków, wybudowanych wzdłuż drogi wiodącej z Paryża do Sbissons, dodaliby również i to, że dzięki swemu położeniu na skraju pięknego lasu ludność miejscowa stopniowo pomnożyła się, że obok głównej i jedynej uliczki powstawały inne, rozchodząc się niczym promienie gwiazdy i zmierzając ku innym miejscowościom, na utrzymaniu łączności z którymi zapewne im zależało, wreszcie, że owe uliczki zbiegały się w pewnym punkcie, który naturalną koleją rzeczy stał się ośrodkiem osady. W miastach prowincjonalnych to miejsce nosi przeważnie nazwę „placu”, dokoła którego powstają najpiękniejsze domy późniejszej osady–miasteczka. Pośrodku takiego placu zazwyczaj znajduje się wodotrysk, ozdobiony czterokątnym zegarem słonecznym.
Ci sami historycy niezawodnie ustaliliby dokładną datę, kiedy obok skromnego kościółka, który stanowił nieodłączną część mieściny, położono kamienie węgielne pod budowę rozległego zamku — ostatniej królewskiej zachcianki.
Ów zamek, będący, jak już o tym była mowa, kolejną rezydencją królewską i książęcą, dziś zamienił się w utrzymywane przez prefekturę okręgu Sekwany ponure i obmierzłe przytulisko dla żebraków.
Jednak w owym czasie, kiedy rozpoczyna się niniejsza opowieść, sprawy królewskie, choć były już wprawdzie nieco zachwiane, jeszcze nie stoczyły się tak nisko jak obecnie, i chociaż pałac już nie był zamieszkiwany przez osobę książęcego pochodzenia, nie miał jednak dotąd podobnych lokatorów — jakichś tam żebraków. Stał po prostu pusty, a jego jedynymi mieszkańcami byli ludzie potrzebni dla utrzymania w nim jakiego takiego ładu, a więc: dozorca, ekonom i kapelan. Toteż wszystkie okna tego ogromnego budynku, wychodzące bądź na park, bądź na wewnętrzny dziedziniec, który na arystokratyczną modłę nazywano „zamkowym”, były szczelnie pozamykane, co nadawało temu miejscu jeszcze smutniejszy i bardziej odludny charakter. Na skraju placyku stał niewielki domek. Sądzę, że czytelnik pozwoli, bym mu poświęcił parę słów.
Był to domek, którego widoczne były — powiedzmy — jedynie plecy. Ale podobnie jak się to niekiedy przytrafia również u ludzi, owe plecy stanowiły najistotniejszą jego część. Front domku wychodził na ulicę de Soissons, jedną z pryncypialnych w tym mieście. Prowadziły na nią sklepione, niskie drzwi, zatrzaśnięte na głucho w ciągu co najmniej osiemnastu godzin na dobę. Natomiast od tyłu domek wyglądał zgoła przyjemnie i wesoło, a to dlatego, że po przeciwnej jego stronie znajdował się ogród, ponad parkanem którego widać było wierzchołki drzew owocowych: wiśni, jabłoni i śliw. Po obu stronach niewielkiej furtki, wychodzącej na plac i stanowiącej jednocześnie wejście do ogrodu, rosły dwie prastare akacje, które na wiosnę wyciągały swe ramiona ponad ów murek, jakby chcąc pachnącym kwieciem umaić wszystko, co się znajdowało pod ich gałęziami.
Był to domek należący do kapelana pałacowego, który odprawiając w zamkowej kaplicy, pomimo nieobecności gospodarza, codzienną mszę, jednocześnie utrzymywał niewielki zakład wychowawczy, któremu, dzięki jakimś szczególnym względom, przysługiwały dwa stypendia: jedno dla wychowanków liceum w Plessis, drugie — dla kleryków z seminarium w Soissons.
Nie ma potrzeby zaznaczać, że koszty związane z utrzymywaniem obu tych stypendiów ponosiła dynastia orleańska, przy czym fundatorem stypendium przeznaczonego dla seminarzystów był syn regenta, a dla uczniów liceum — ojciec księcia. Uzyskanie jednej lub drugiej zapomogi było celem, do którego dążyli rodzice wychowanków, natomiast dla nich samych stanowiły one powód nie byle jakich utrapień, których źródłem było rozwiązywanie skomplikowanych ćwiczeń, co miało miejsce w czwartek każdego tygodnia.
Pewnego czwartku, a było to w lipcu 1789 roku, gdy dzień był dość pochmurny, zasępiony burzą przeciągającą z zachodu na wschód, owe dwie wspaniałe akacje, o których była mowa, zaczęły już tracić nieco ze swej dziewiczej i wiosennej szaty, a na ziemię spadły pierwsze pożółkłe na letnim skwarze liście. Po dłuższej chwili milczenia, zakłócanego jedynie szelestem rozdygotanych liści i świergotaniem jaskółki, przemykającej tuż nad ziemią w pogoni za muszką, na spiczastej miejskiej wieży krytej czerwoną dachówką rozległo się jedenaście uderzeń zegara.
Tuż za nimi, niczym okrzyk całego pułku ułanów, zabrzmiała donośnie; „Hura!” Wrzaskowi odpowiedział po chwili tupot, przypominający łoskot lawiny przewalającej się po skałach, a w ślad za tym furtka pomiędzy akacjami rozwarła się, a właściwie mówiąc: rozpadła, po placyku zaś rozlał się wartki potok dziatwy, która rozdzieliwszy się na pięć lub sześć rozbrykanych i hałaśliwych gromadek jęła się bawić w różne gry.
Obok owych rozbawionych młodzików, obdarzonych przez okolicznych mieszkańców, których nieliczne okna wychodziły na placyk, epitetami „nicponiów”, a przyodzianych przeważnie w podarte porcięta i kurtki z powycieranymi na łokciach rękawami, widać było również i tych, których nazywano „wzorowymi” uczniami, a więc takich, co to zgodnie z opinią miejscowych kumoszek mogli stanowić dla ich rodziców przedmiot radości i dumy. Ci właśnie powolnym krokiem, nie mogącym ukryć pożerającego ich żalu, podążali z koszyczkami w rękach w stronę ojcowskich domów, gdzie czekały na nich pajdy chleba posmarowanego masłem i konfiturami, mające na celu wynagrodzić im przyjemność zabaw, z których owi „grzeczni” chłopcy musieli zrezygnować. Byli przeważnie poubierani w dość schludne kurtki i niemal nieposzlakowane spodnie, co — wraz z cechującym ich rozsądkiem — sprawiało, że owi młodzieńcy byli przedmiotem nie tylko pośmiewiska, lecz nawet nienawiści, okazywanej im przez gorzej odzianych i gorzej wychowanych kolegów.
Prócz tych dwóch odmian uczniów, z których jedną nazwaliśmy „nicponiami”, a drugą „wzorowymi”, istniała jeszcze jedna a mianowicie: „leniuchów”, którzy nigdy prawie nie wychodzili wraz z innymi, by pobawić się na pałacowym dziedzińcu lub grzecznie udać się do domów rodzicielskich — ten bowiem gatunek uczniów niemal zawsze odbywał karę i pozostawał w szkole po skończonych lekcjach. Rezultat był taki, że podczas gdy ich koledzy po odrobieniu zadanych lekcji mogli uprawiać różne gry lub objadać się grubo nasmarowanymi kromkami chleba, oni musieli ślęczeć na swych ławkach i odrabiać podczas przerw ćwiczenia i lekcje, których nie zdążyli skończyć w czasie zajęć szkolnych. Zdarzało się jednak, że popełnione przez nich wykroczenia pociągały za sobą wyższy wymiar kary, do czego służyła dyscyplina lub kańczug.
Gdyby chcąc wrócić do klasy pragnęło się odbyć drogę, którą przebywali uczniowie opuszczając szkołę, czyli mówiąc inaczej: gdyby się szło uliczką zrazu biegnącą wzdłuż owocowego ogrodu, a następnie wychodzącą na duży dziedziniec, na który wybiegała dziatwa szkolna podczas przerw pomiędzy lekcjami, można by było w tej samej chwili usłyszeć czyjś stentorowy głos rozbrzmiewający na schodach, a jednocześnie ujrzałoby się pewnego uczniaka, którego z całą bezstronnością zaliczyłoby się do owej trzeciej, „próżniaczej” kategorii. Chłopiec szybko zbiegał schodami wykonując plecami ruchy, jakie robią osły pragnące zrzucić ze swego grzbietu jeźdźca lub uczniacy pod wpływem spadających na nich dotkliwych razów dyscypliny.
— Ach, ty poganinie! Ty wyrodku! — wołał ów głos. — Ty gadzino, wynoś mi się! Vade! Vade! Przypomnij sobie, że w ciągu trzech lat potrafiłem się zdobyć na cierpliwość, ale samemu Bogu Ojcu zabrakłoby jej dla takiego jak ty nicponia! Skończyło się! Dziś skończyło się i basta! Zabieraj swoje wiewiórki, swoje żaby, jaszczurki, jedwabniki i chrabąszcze, i — idź sobie do twojej ciotki, do twego stryja, jeżeli masz takiego, idź, gdzie chcesz, bodaj do diabła, byłem cię więcej nie oglądał! Vade! Vade!…
— O! Drogi ojczulku Fortier, niech mi ojczulek daruje! — odpowiedział mu na schodach błagalny głosik. — Czy to warto tak bardzo się gniewać z powodu jednego marnego błędu gramatycznego i paru byków, które pan profesor nazywa solecyzmami?
— Co? Trzy błędy gramatyczne i siedem solecyzmów w wypracowaniu, które ma zaledwie dwadzieścia pięć wierszy! — odparł wciąż jeszcze srodze rozsierdzony głos.
— To prawda, proszę ojczulka, tak mi się dziś przytrafiło, ale czwartek to feralny dzień dla mnie… A jeżeli przypadkiem moje jutrzejsze wypracowanie będzie zrobione bez błędu, czy mi ojczulek nie daruje dzisiejszej winy? No, niech mi ojczulek powie…
— Od trzech lat, ilekroć mamy dzień przeznaczony na wypracowania, powtarzasz mi, leniuchu jeden, wciąż to samo! Egzamin jest wyznaczony na pierwszego listopada. Tymczasem ja, ulegając prośbom twojej ciotki Angeliki, wpisałem ciebie jako kandydata na wakujące stypendium do seminarium w Soissons — i co? Jakiż to będzie wstyd dla mnie, kiedy mojego ucznia spotka odmowa i będę musiał wysłuchiwać, jak wszyscy dokoła będą mówili: „Anioł Pitou — to, osioł! Angelus Pitovius asinus est!”
Wypada w tym miejscu czym prędzej poinformować łaskawego czytelnika, że bohaterem tej oto opowieści jest ów Anioł Pitou, którego imię tak zabawnie przetłumaczył na łacinę proboszcz „Fortier.
— Drogi ojczulku, kochany mistrzu! — zawołał zrozpaczony wychowanek.
— Co takiego? Ja miałbym być twoim mistrzem? — odparł proboszcz głęboko urażony podobnym tytułem. — Chwalić Pana Boga, nie jestem już twoim nauczycielem, a ty — moim uczniem. Wyrzekam się ciebie, nie znam cię i nie chcę nigdy więcej widzieć. Zabraniam ci wymieniać moje nazwisko, a nawet kłaniać mi się! Retro! Nieszczęsny, retro!
— Ależ ojczulku! — upierał się biedaczysko Pitou, któremu najwidoczniej ogromnie zależało na tym, by udobruchać proboszcza. — Drogi ojczulku! Błagam, niechże mi ojczulek nie odmawia swojej opieki dla jakiegoś tam marnego błędu!…
— Co? — zawołał proboszcz wyprowadzony z równowagi tą ostatnią prośbą, przy czym zszedł w dół cztery stopnie, podczas gdy Pitou jednocześnie wycofywał się z ostatnich czterech stopni i był już właściwie na dziedzińcu.
— Będziesz mi tu jeszcze mędrkował, a tymczasem nie potrafisz napisać wypracowania! Liczysz na moją cierpliwość, a nie umiesz nawet rozróżniać przypadków!
— Drogi ojczulku! Ojczulek był zawsze taki dobry dla mnie — odrzekł sprawca największych byków gramatycznych. — Wystarczy jeżeli ojczulek powie tylko jedno słówko Jego Eminencji biskupowi, który mnie będzie egzaminował…
— Nieszczęsny! Chciałbyś, abym zadawał kłam memu własnemu sumieniu!
— Nasz dobry Pan Bóg wybaczyłby ojczulkowi, gdy chodzi o zrobienie dobrego uczynku…
— Nigdy! Przenigdy!
— A zresztą, któż to może wiedzieć? Może egzaminujący nie będą dla mnie bardziej surowi, niż byli ubiegłego roku dla mego mlecznego brata, Sebastiana Gilberta, co to się ubiegał o stypendium Paryża? Ten ci dopiero robił byki gramatyczne, a przecież miał dopiero trzynaście lat, a ja już mam siedemnaście…
— Cóż to za nonsens! — zawołał proboszcz, schodząc na dół pozostałymi schodkami i ukazując się z kolei na dziedzińcu z dyscypliną w ręce, wówczas gdy Pitou uważał raczej za rozsądniejsze trzymać się w pewnej odległości od swego nauczyciela.
— Nonsens! — powtórzył proboszcz rozkładając ręce i z oburzeniem spoglądając na swego ucznia. — Oto nagroda za moje lekcje dialektyki! Ośle jeden! To ty tak pamiętasz niezłomne prawo, które głosi: Noti minora, loqui maiora volens! Ależ to właśnie dlatego, że Gilbert był młodszy od siebie, miało się więcej pobłażliwości dla czternastoletniego chłopca, aniżeli dla takiego osiemnastoletniego bęcwała jak ty!
— Tak, ale jeszcze i dlatego, że on jest synem pana Honoriusza Gilberta, któremu sama posiadłość w Pisseleux przynosi osiemnaście tysięcy franków dochodu — odrzekł żałośnie niefortunny zwolennik logicznego rozumowania.
Ksiądz Fortier spojrzał na Pitou wydymając wargi i marszcząc brwi.
— To już nieco mniej głupie! — odburknął po chwili milczenia i przyjrzeniu się swemu pupilowi. — Jest to wszakże jedynie niczym nieuzasadnione przypuszczenie. Species, non autem corpus!
— Ba! Żebym to ja był synem kogoś takiego, co ma dziesięć tysięcy renty! — powtórzył Pitou, który zdołał stwierdzić, że jego odpowiedź zrobiła pewne wrażenie na profesorze.
— Cóż z tego, kiedy nim nie jesteś! Natomiast jesteś nieukiem jak ów prostak, o którym powiada Juvenalis. Bezbożny to, co prawda, cytat, ale słuszny! — dodał proboszcz czyniąc znak krzyża. — Arcadius iuvenis! Gotów jestem się założyć, że ty nawet nie wiesz, co to znaczy arcadius…
— A właśnie, że wiem: mieszkaniec Arkadii! — odrzekł dumny z siebie Pitou.
— I co dalej?
— Co ma być dalej?
— Arkadia była krajem osłów i zarówno u ludów starożytnych, jak i u nas, asinus znaczy tyleż co stultus.
— Miałem co innego na myśli — powiedział Pitou — zwłaszcza że nigdy bym nie przypuszczał, aby człowiek obdarzony tak statecznym umysłem, jak mój profesor, zechciał się zniżyć aż do satyry.
Ksiądz Fortier przyjrzał mu się po raz drugi z nie mniejszą uwagą niż za pierwszym razem.
— Tam do licha! — burknął nieco już udobruchany pochlebstwem swego wychowanka. — Chwilami można by sądzić, że ten bęcwał nie jest taki głupi, na jakiego wygląda.
— A więc, ojczulku — powiedział Pitou, który wprawdzie nie dosłyszał słów swego mistrza, ale dostrzegł na jego twarzy przychylniejszy dla siebie wyraz — proszę mi darować, a zobaczy ojczulek, jakie piękne wypracowanie napiszę jutro.
— Ano dobrze, zgadzam się! — odparł proboszcz wsadzając na znak rozejmu za pas dyscyplinę i podchodząc do Pitou, który zaufał pokojowym zamiarom swego mistrza i tym razem nie ruszył się z miejsca.
— O, dziękuję, dziękuję! — zawołał Pitou.
— Hola! Zaczekaj i nie dziękuj za prędko… Owszem, przebaczę ci, ale pod jednym warunkiem.
Pitou opuścił głowę i czekał ze zrezygnowaniem zdany na widzimisię proboszcza.
— Masz mi bez błędu odpowiedzieć na pytanie, które ci zadam.
— Po łacinie? — zapytał zaniepokojony uczeń.
— Po łacinie! — odparł nauczyciel.
Pitou westchnął głęboko. Zapadła chwila milczenia, podczas której do uszu Pitou dobiegły wesołe okrzyki jego kolegów, bawiących się na pałacowym dziedzińcu. Chłopak westchnął po raz drugi, jeszcze smutniej niż poprzednio.
— Quid virtus? Quid religio? — zapytał proboszcz. Słowa wypowiedziane z profesorską powagą zabrzmiały w uszach nieszczęsnego Pitou niczym fanfara archaniołów wzywająca na Sąd Ostateczny. Oczy przesłoniła mu jakaś chmura, a jego umysł wysilił się do tego stopnia, że chłopiec naraz zrozumiał, co to znaczy, kiedy się mówi, że ktoś nagle postradał rozum. Cały ten niezwykły wysiłek mózgowy okazał się jednak daremny, żądana odpowiedź nie nadchodziła. Natomiast Pitou usłyszał, jak jego bezlitosny egzaminator długo i z hałasem wciągał do nosa potężny niuch tabaki.
Pitou zdał sobie sprawę, że trzeba wreszcie z tym skończyć.
— Nescio! — odrzekł licząc na to, że nieuctwo zostanie mu darowane, skoro je wyzna po łacinie.
— Nie wiesz, co to cnota? — zawołał księżulo, przy czym aż go zatkało z wściekłości. — Nie wiesz, co to religia?
— Wiem, ale tylko po francusku — odpowiedział Pitou — nie wiem, jak to jest po łacinie.
— W takim razie marsz, smyku, do Arkadii! Wszystko między nami skończone, gamoniu!
Pitou był tak zdruzgotany, że nawet nie zrobił kroku, by się ulotnić, chociaż proboszcz Fortier sięgnął za pas po dyscyplinę ruchem nacechowanym taką godnością, jak gdyby był wodzem, który w chwili rozpoczęcia bitwy dobywa swego pałasza z pochwy.
— I co ja teraz pocznę? — zawołał biedny chłopiec bezsilnie opuszczając ręce. — Co się ze mną stanie, jeżeli stracę nadzieję dostania się do seminarium?
— A rób, co ci się podoba, nic mnie to nie obchodzi! Zacny proboszcz był tak rozgniewany, że już prawie gotów był miotać przekleństwa.
— Przecież moja ciotka jest przekonana, że już niedługo zostanę księdzem.
— Nic nie szkodzi! Dowie się, że nie potrafisz być nawet zakrystianem…
— Ależ drogi ojczulku!
— Powiedziałem: masz się wynosić! Limina linquae!
— Ha! W takim razie dobrze! — odrzekł Pitou tonem człowieka, który wreszcie powziął decyzję, choć mu ona sprawia niemały ból.
— Czy mogę zabrać ze sobą mój pulpit? — zapytał Pitou, licząc skrycie na to, że może uczucie litości znajdzie jeszcze dostęp do serca księdza Fortiera.
— Owszem. Możesz go sobie zabrać wraz ze wszystkim, co się w nim znajduje.
Pitou w przygnębieniu szedł w górę po schodach (jego klasa mieściła się na pierwszym piętrze). Wszedł do sali, gdzie około czterdziestu uczniów, udając, że są czymś zajęci, zgromadziło się dokoła dużej tablicy. Pitou ostrożnie podniósł wieko swego pulpitu, sprawdził, czy wszystkie należące do niego utensylia szkolne są na miejscu, poskładał je starannie, co doskonale świadczyło o jego schludności, po czym powolnym i równym krokiem, ruszył wzdłuż korytarza.
Na górze przy stopniach stał ksiądz Fortier i wyciągniętą ręką, w której tkwiła dyscyplina, wskazywał na schody.
Trzeba się było jednak jakoś wydobyć z tej matni. Wobec tego Pitou skulił się, ile tylko się dało. Nie uchroniło go to jednak przed tym, że po drodze został porządnie zdzielony, owym przyrządem, któremu ksiądz Fortier zawdzięczał w niemałym stopniu postępy swych najlepszych pupilów, a który tak często, choć — jak mogliśmy to stwierdzić — z dość mizernym rezultatem, gościł na plecach naszego bohatera, Anioła Pitou.
Skorzystajmy więc z tego, że wspomniany Pitou, ocierając ostatnie łzy, maszeruje ze swym pulpitem na głowie w stronę Pleux, gdzie mieszkała jego ciotka, by w paru bodaj słowach opisać jego wygląd zewnętrzny i coś niecoś powiedzieć o jego życiu.
Ludwik Anioł Pitou, jak to sam wyznał w rozmowie prowadzonej z proboszczem Fortierem, liczył sobie w owym czasie siedemnaście i pół latek. Był to dość wysoki i szczupły wyrostek, o rudawych włosach, rumianych policzkach i jasnobłękitnych oczach. Na jego szerokich ustach kwitła młodość pełna świeżości i niewinności, a spoza grubych i niekiedy ponad miarę rozchylonych warg wyzierały dwa rzędy zdrowych, dużych zębów, zwłaszcza widocznych dla tych, którzy zasiadali z nim do wspólnego stołu. Po obu stronach krępego tułowia zwisały duże łapska, nogi miał z lekka pałąkowate, kolana wielkie, niczym dziecięce głowy, niemal rozsadzały wąskie, czarne spodnie. Ogromne stopy były obute w obszerne trzewiki z surowej skóry, już zrudziałe od ciągłego noszenia. Wygląd zewnętrzny byłego pupila księdza Fortiera uzupełniało wreszcie coś w rodzaju kamizelki z brunatnego perkalu, widocznej pomiędzy koszulą a kurtką.
Pozostaje nam jeszcze dodać coś niecoś o duchowym obliczu bohatera niniejszej opowieści.
Anioł Pitou został zupełnym sierotą mając dwanaście lat. Zły los sprawił, że stracił wówczas matkę, której był jedynym synem. Należy to rozumieć w ten sposób, że od czasu śmierci ojca, co miało miejsce, kiedy chłopiec niewiele jeszcze rozumiał z tego, co się dokoła niego dzieje, Anioł Pitou, bezgranicznie ubóstwiany przez nieszczęśliwą kobietę, robił, co mu się żywnie podobało. Wpłynęło to co prawda dodatnio na jego rozwój fizyczny, jednak odbiło się fatalnie na rozwoju duchowym.
Przyszedłszy na świat w prześlicznej wiosce Haramont, położonej o milę od miasta, wśród lasów, chłopiec właśnie do nich skierował swe pierwsze kroki, dokonując wszelakich odkryć i czyniąc pierwszy użytek z wrodzonych zdolności prowadzenia — wojny ze zwierzyną leśną. Wynikiem tej nieco jednostronnie ćwiczonej inteligencji było to, że mając zaledwie dziesięć lat Pitou był już wytrawnym kłusownikiem, pierwszorzędnym łowcą ptaków, przy czym te umiejętności zdobył bez wysiłku, przeważnie jako samouk, zawdzięczając je wyłącznie instynktowi stanowiącemu nieodłączne właściwości, jakimi przyroda obdarza ludzi urodzonych w lesie, a którymi odznaczają się zwierzęta.
Toteż żadna zajęcza czy królicza kryjówka nie była mu obca. Żadne — w zasięgu trzech mil — źródełko, w którym ptaki gasiły swe pragnienie, nie uszło jego uwagi, a wszędzie na okolicznych drzewach, nadających się na zastawianie sideł, można było znaleźć ślady jego kozika. Dzięki tym ustawicznym a różnorodnym ćwiczeniom, Pitou wyróżniał się pomiędzy swymi rówieśnikami niezwykłą siłą fizyczną.
Dzięki zaś długim ramionom i krzepkim kolanom, które mu pozwalały objąć nawet najgrubsze konary, Pitou wdrapywał się na drzewa, by wybierać jak najwyżej wiszące gniazda, ze zręcznością i wprawą budzącą podziw wszystkich kolegów, co w szerokości geograficznej bardziej zbliżonej do równika niezawodnie zaskarbiłoby mu również uznanie małp.
Koledzy Pitou za pomocą sideł posługiwali się przy tych łowach bądź prawdziwą sówką, bądź też jakąś szczególną trawką, która pomagała, lepiej czy gorzej, naśladować kwilenie takiej czy innej ptaszyny. Pitou natomiast gardził wszystkimi tymi przygotowaniami i oszukańczymi sposobami. Walczył posługując się własnymi umiejętnościami, zwabiając do zasadzki uczciwymi środkami. Potrafił własnymi ustami tak zręcznie naśladować wrzaskliwe i nie zawsze miłe dla ucha dźwięki, że zwabiały one nie tylko obce ptaki, ale nawet należące do tego samego gatunku. Tak dalece były łudzące.
O ile zaś chodzi o polowania na moczarach, stanowiły one dla Pitou zaiste dziecinną igraszkę. Byłby je sobie nawet lekceważył, gdyby nie to, że się bardzo opłacały, a chociaż czuł pewną pogardę dla tego rodzaju łatwych polowań, jednak żaden spośród najbardziej doświadczonych myśliwych nie potrafił tak szczelnie jak on nakryć zbyt dużej kałuży paprocią, żaden nie umiał nachylić wysmarowanych lepem nitek tak sprytnie jak Pitou.
Żaden wreszcie z jego kompanów nie miał tak pewnej ręki, tak nieomylnego oka, co było przecież niezbędne przy preparowaniu z nierównych cząstek ż...
RenjiR