PRZERWANA LEKCJA MUZYKI.docx

(136 KB) Pobierz

Ku topografii wszechświata równoległego

Ludzie pytają: jak tam trafiłaś? W rzeczywistości chcą wiedzieć, czy ich może spotkać to samo. Nie potrafię dać odpowiedzi na to ukryte pytanie. Mogę powiedzieć jedno: to nie jest trudne.

Tak jak nietrudno jest ześlizgnąć się w objęcia wszechświata równoległego. Tyle ich jest wokół nas: świat obłąkańców, świat przestępców, świat niepełnosprawnych, świat konających, a może i świat zmarłych. Te światy istnieją równolegle obok naszego i są do niego podobne, ale nie są jego częścią.

Georgina, przyjaciółka, z którą dzieliłam szpitalny pokój, ześlizgnęła się błyskawicznie i absolutnie - jeszcze kiedy chodziła do trzeciej klasy ogólniaka. Siedziała w kinie, oglądając film, gdy nagle przez jej głowę przetoczyła się potężna fala ciemności. Cały świat zniknął jej z oczu na kilka minut. Wiedziała, że zwariowała. Rozejrzała się, chcąc sprawdzić, czy pozostałych widzów spotkało to samo, ale nie, wszyscy siedzieli spokojnie, pogrążeni w toczącej się na ekranie akcji. Wybiegła z kina, gdyż ciemność panująca w kinie połączona z ciemnością, jaka zapadła w jej głowie, była nie do zniesienia.

- I co potem? - zapytałam ją.

- Potem dużo ciemności - odpowiedziała. Jednak większość ludzi przekracza granicę stopniowo, robiąc w delikatnej membranie rozpostartej pomiędzy tu i tam szereg nakłuć, zanim wreszcie ukaże się duże otwarcie. A któż potrafi oprzeć się, widząc otwarcie?

We wszechświecie równoległym prawa fizyki zostają zawieszone. Co leci w górę, niekoniecznie musi upaść, ciało w spoczynku wcale nie musi w spoczynku pozostawać, nie każda akcja wyzwala równorzędną i odwrotną reakcję. Również czas nie jest ten sam.

Może pędzić w kółko, może płynąć wstecz, może też niepostrzeżenie przemknąć od teraz do kiedyś. Sama struktura molekularna ciała stałego jest bardzo płynna: stoły mogą się stać zegarami, twarzami albo kwiatami.

Jednak o tym wszystkim dowiadujesz się później.

Jeszcze jedną przedziwną cechą wszechświata równoległego jest to, że choć z zewnątrz pozostaje niewidzialny, to kiedy już trafi się do jego wnętrza, ciągle widać świat, z którego się przybyło. Świat ten niekiedy wygląda groźnie i potężnie, trzęsie się jak olbrzymia góra gęstej galarety, ale czasami jest zminiaturyzowany i maleńki, kusząco błyszczy i wiruje po swojej orbicie. Jednak w żadnym z obu tych przypadków nie sposób go nie zauważać.

Z każdej celi na Alcatraz widać przez okno San Francisco.

taksówka

- Masz pryszcz - powiedział lekarz. Miałam nadzieję, że nikt nie zauważy.

- Wyciskałaś go - ciągnął dalej. Kiedy obudziłam się tamtego ranka - odpowiednio wcześnie, by nie spóźnić się na umówione spotkanie - mój pryszcz osiągnął ten stan uzasadnionej nadziei, w którym błagał wręcz o wyciśnięcie; wołał i wzdychał tęsknie do wolności. Oswobadzając go spod małej, białej kopułki, wyłuskując go do pierwszej krwistej kropelki, poczułam, że należycie spełniłam swój obowiązek. Zrobiłam wszystko, co dla pryszcza można było w tej sytuacji zrobić.

- Wyciskałaś, bo coś ci się w sobie nie spodobało - mówił dalej lekarz. Przytaknęłam. Wyglądało na to, że będzie o tym mówił, dopóki nie przyznam mu racji, więc przytaknęłam.

- Masz chłopaka? Znowu przytaknęłam.

- Sprawia ci kłopoty? - Tak naprawdę to nie było pytanie, właściwie tym razem on przytaknął za mnie. - Coś ci się w sobie nie spodobało - powtórzył. Uniósł się nagle zza biurka i ruszył w moim kierunku. Był ciemnym, dość tęgim mężczyzną postawnym, z widocznym już brzuszkiem, pod którym zaciskał się pasek od spodni.

- Potrzebny ci odpoczynek - oświadczył. Rzeczywiście, przydałby mi się odpoczynek, tym bardziej że musiałam bardzo wcześnie wstać, aby przybyć punktualnie na spotkanie (lekarz mieszkał daleko na przedmieściach), w dodatku dwa razy musiałam się przesiadać z pociągu na pociąg. Na domiar złego wkrótce miałam całą tę drogę odbyć z powrotem, jadąc do pracy. Już sama myśl o tym była bardzo męcząca.

- Nie sądzisz - pytał, stojąc ciągle nade mną - nie sądzisz, że potrzebny ci odpoczynek?

- Tak - odparłam.

Wyszedł wielkimi krokami do sąsiedniego pokoju, skąd po chwili usłyszałam rozmowę telefoniczną. Później często myślałam o tych następnych dziesięciu minutach - moich ostatnich dziesięciu minutach.

Coś podpowiadało mi, by wstać i wyjść - minąć drzwi, przez które tu weszłam, przejść kilka ulic do stacji kolejowej i poczekać na pociąg, który zabierze mnie do mojego ogarniętego problemami chłopaka, do pracy i sklepu ze sprzętem gospodarstwa domowego. Ale byłam zbyt zmęczona.

Lekarz wrócił wyraźnie zadowolony z siebie i bardzo czymś zaabsorbowany. Z jego oczu biła duma.

- Jest łóżko - obwieścił głośno. - Będziesz miała odpoczynek. Tylko parę tygodni, pasuje? - W jego głosie zabrzmiała pojednawcza, prosząca nuta. Odczułam lekki strach.

- Pójdę - powiedziałam. - W piątek. Był wtorek. Pomyślałam, że do piątku może zdążę zmienić zdanie. On jednak zniżył się nade mną z tym swoim brzuszyskiem i rzucił dobitnie:

- Nie w piątek. Teraz. Wydało mi się to trochę nierozsądne.

- Jestem umówiona na lunch - broniłam się.

- Zapomnij o tym. Nie pójdziesz na żaden lunch. Pójdziesz do szpitala - triumfował. Na tych dalekich przedmieściach, przed ósmą rano, panował jakiś obezwładniający spokój. Żadne z nas nie miało już nic więcej do powiedzenia. Usłyszałam, jak pod dom doktora zajeżdża taksówka.

Ujął mnie pod łokieć - zaciskając wokół niego swoje grube, silne palce niczym kleszcze - i zdecydowanym krokiem wyprowadził z gabinetu. Nie wypuszczając mojej ręki, otworzył tylne drzwi samochodu i lekko popchnął mnie do środka. Przez chwilę jego wielka głowa znajdowała się razem ze mną w tylnej części taksówki. Zaraz jednak się cofnął i zatrzasnął drzwi.

Kierowca spuścił do połowy szybę.

- Dokąd?

- Szpital McLean - polecił lekarz, wskazując na mnie palcem. Stał pewnie na nogach, wyprostowany, na tle wjazdu do swego pięknego domu, bez kurtki, ani nawet marynarki, w ten chłodny poranek.

- I proszę nie pozwolić jej wysiąść po drodze - dodał. Oparłam głowę o podgłówek i zamknęłam oczy. Cieszyłam się, że nie muszę czekać na pociąg, że wracam do miasta taksówką.

 

OGIEŃ

 

Jedna z dziewcząt kiedyś się podpaliła. Użyła do tego benzyny. Zawsze zastanawiało mnie, skąd wytrzasnęła benzynę. Była jeszcze za młoda, by posiadać prawo jazdy i samochód. Czy poszła do sąsiada i po prostu nagadała mu, że tato stoi gdzieś na drodze bez kropli paliwa w samochodzie? Nie umiałam patrzeć na nią, nie zadając sobie tego pytania.

Prawdopodobnie rozlana benzyna osadziła się w nieckach obojczyków po obu stronach szyi, ponieważ właśnie jej szyja i oba policzki były miejscami najbardziej poparzonymi. Od szyi pięły się ku górze grube bruzdy jasnoróżowych i białych blizn. Były tak twarde i grube, że nie pozwalały jej na swobodny obrót głową; kiedy chciała spojrzeć na osobę stojącą z boku, musiała obrócić się cała.

Tkanka blizny nie ma własnego charakteru. Nie jest tym samym, co tkanka zdrowej skóry. Nie nosi znamion choroby ani wieku, nie widać na niej bladości czy opalenizny. Blizna nie ma owłosienia, por ani zmarszczek. Jest jak ciężki pokrowiec. Osłania i kryje to, co pozostało jeszcze pod spodem. Dlatego człowiek nauczył się ją wytwarzać; żeby coś ukryć.

Dziewczyna miała na imię Polly. Z pewnością w dniach - czy miesiącach - kiedy myślała o samospaleniu, takie imię brzmiało w jej uszach ironicznie, ale ostatecznie jakoś pasowało do jej ocalonego życia „pod pokrowcem”. Nigdy nie była osobą smutną ani nieszczęśliwą. Umiała za to być oparciem dla tych, którzy czuli się nieszczęśliwie. Nigdy nie skarżyła się, za to zawsze miała czas, by wysłuchać skarg innych osób. W swej ciasnej, nieprzepuszczalnej, różowo - białej otulinie była nienaganna. Cokolwiek pchnęło ją do tamtego kroku, cokolwiek szepnęło jej w to niegdyś idealne, a teraz zabliźnione ucho: „Umrzeć!” - już to unicestwiła.

Dlaczego to zrobiła? Nikt nie wiedział. I nikt nie ważył się pytać. Bo też - co za odwaga! Kto ma w sobie tyle odwagi, by podpalić samego siebie? Dwadzieścia tabletek aspiryny, lekkie nacięcie wzdłuż nabrzmiałej żyły, czy choćby złe pół godziny nad krawędzią dachu... każda z nas miała za sobą coś w tym stylu. A często niebezpieczniejsze wypadki, jak choćby wpakowanie sobie w usta lufy pistoletu. Ale cóż to jest, wkładasz lufę w usta, smakujesz ją, czujesz, że jest tłusta i zimna, kładziesz palec na spust i nagle przed oczami staje ci wielki świat, rozpościerający się między tym właśnie momentem a momentem, w którym pociągniesz za spust. I ten świat cię pokonuje. Wysuwasz lufę z ust i odkładasz pistolet z powrotem do szuflady. Musisz wymyślić coś innego.

Jaki był dla niej ten moment? Moment, w którym zapaliła zapałkę? Czy przedtem próbowała już i krawędzi dachu, i pistoletu, i aspiryny? Czy też był to może nagły... przypływ inspiracji?

Sama miałam kiedyś taki przypływ inspiracji. Obudziłam się któregoś ranka i od razu wiedziałam, że muszę połknąć pięćdziesiąt tabletek aspiryny. To było moje zadanie, mój plan do zrealizowania w ciągu dnia. Ułożyłam je sobie rzędem na biurku i licząc każdą skrupulatnie, łykałam jedną po drugiej. Ale tonie to samo, co zrobiła ona. Ja przecież mogłam zatrzymać się przy dziesiątej albo trzydziestej tabletce. Mogłam też wyjść z domu i zemdleć - co rzeczywiście wtedy zrobiłam. Pięćdziesiąt aspiryn to bardzo dużo, ale wyjście z domu i zasłabnięcie w sklepie było tym samym, co odłożenie pistoletu z powrotem do szuflady.

Ona zapaliła zapałkę.

Gdzie? W domu, w garażu - gdzie wszystko mogło spłonąć? W polu? W szkolnej sali gimnastycznej? W pustym basenie kąpielowym?

Ktoś ją odnalazł, ale nie tak od razu. Kto pocałuje kogoś takiego? Kogoś bez skóry? Miała osiemnaście lat, gdy wpadła na ten pomysł. Następny rok spędziła razem z nami. Wszyscy inni buntowali się, krzyczeli, płakali, bali się, a Polly spoglądała na nich i uśmiechała się. Siadała przy wystraszonych i uspokajała ich swoją obecnością. Jej uśmiech nie był cierpki ani zjadliwy, był pełen zrozumienia. Życie to piekło - wiedziała o tym. Jednak jej uśmiech zdawał się mówić, że ona już to z siebie wypaliła. W tym uśmiechu kryła się także pewnego rodzaju wyższość: my nie miałyśmy dość odwagi, by z siebie to wypalić. Ale ona rozumiała nawet to. Ludzie są różni. Każdy robi to, na co go stać.

Któregoś poranka ktoś płakał. Poranki zawsze były najbardziej hałaśliwą porą dnia, z każdego kąta dobiegały odgłosy nawoływań, głośnych utarczek o punktualne wstanie z łóżka albo płaczliwych skarg na senne koszmary. Polly była osobą tak cichą i nie narzucającą się, że żadna z nas nawet nie zauważyła jej nieobecności przy stole podczas śniadania. Po posiłku nadal słyszałyśmy płacz.

- Kto to płacze? Nikt nie wiedział. Minęło południe, w czasie lunchu płacz trwał nadal.

- To płacze Polly - orzekła Lisa, która wszystko wiedziała najlepiej.

- Dlaczego? Ale tego nawet Lisa nie wiedziała.

O zmierzchu płacz przemienił się w wycie i krzyki. Zmierzch to zawsze niebezpieczna pora. Najpierw było wycie: „aaaaa!” i "eeee!”, potem pojawiły się słowa:

- Moja twarz! Moja twarz! Moja twarz! Słyszałyśmy też uspokajające szepty, wypowiadane półgłosem pocieszenia, ale Polly krzyczała nadal, aż do późnej nocy, wyłącznie te dwa słowa.

- Tego można się było spodziewać - powiedziała Lisa.

I wtedy, jak sądzę, do wszystkich nas dotarło, jak bardzo byłyśmy głupie. My kiedyś stąd wyjdziemy. Ona do końca pozostanie w swej ciężkiej skorupie.

 

WOLNOŚĆ

Lisa uciekła. Natychmiast zrobiło się smutno, ponieważ ona zawsze podtrzymywała nas na duchu. Była taka zabawna. Lisa! Nie potrafię o niej myśleć bez uśmiechu, nawet dzisiaj.

Najgorsze było to, że ilekroć uciekała, zawsze ją łapano i przywlekano z powrotem na oddział, zmęczoną, zabrudzoną, z dziko wybałuszonymi oczami, które przed chwilą oglądały wolność. Tak niezwyczajnie przeklinała swoich łowców, że nawet starzy, szpitalni wyjadacze, zaśmiewali się z przezwisk, które wymyślała pod ich adresem.

- Pierdołek - świrołek! - krzyczała ni stąd, ni zowąd, albo: - ty schizofreniczny nietoperzu!

Zazwyczaj chwytano ją jeszcze tego samego dnia. Nie mogła uciec daleko - pieszo i bez pieniędzy. Jednak tym razem szczęście jakby jej dopisało. Trzeciego dnia przypadkowo usłyszałam, jak pielęgniarka dyżurna mówi do słuchawki: RKP - „regulamin w każdym punkcie” - co oznaczało sięgnięcie do wszystkich regulaminowych środków.

Z pewnością Lisę można było łatwo rozpoznać. Nigdy nie spała i bardzo rzadko jadła, toteż była chuda jak wiór, a jej skóra nabrała żółtego odcienia, typowego dla ludzi, którzy niemal się nie odżywiają. Poza tym pod oczami miała ciężkie worki. Ciemne, długie i spłowiałe włosy spinała srebrną spinką. Miała najdłuższe palce, jakie kiedykolwiek w życiu widziałam.

Tym razem pielęgniarze, którzy przyprowadzili ją z powrotem na oddział, byli niemal tak samo wściekli jak ona. Dwóch rosłych mężczyzn trzymało ją pod ramiona, a trzeci ciągnął ją z przodu za włosy tak mocno, że wytrzeszczyła oczy. Każdy z nich milczał. Lisa także. Zabrali ją na koniec korytarza, do izolatki, a myśmy przyglądały się całej tej scenie.

Przyglądałyśmy się już niejednemu.

Przyglądałyśmy się Cynthii, kiedy mokra od łez wracała z elektrowstrząsów. Przyglądałyśmy się dygocącej z zimna Polly po zaaplikowaniu jej mokrego zawijania z lodowatych prześcieradeł. Ale jedną z najokropniejszych rzeczy, jakie przyszło nam oglądać, było wyjście Lisy z izolatki dwa dni później.

Zacznijmy od tego, że obcięto jej paznokcie, do samych opuszków. Lisa miała długie palce i piękne paznokcie. Bardzo o nie dbała, czyściła je, przycinała i polerowała. Stwierdzono jednak, że paznokcie Lisy są „za ostre”.

No i zabrali jej ten pasek. Lisa nosiła tani, ozdobiony paciorkami pasek, jeden z tych, które na przydrożnych straganach sprzedają w swoich rezerwatach Indianie. Pasek był zielony, z niebieskimi, trójkątnymi naszywkami, i należał do jej brata Jonasza, jedynej osoby w rodzinie, która utrzymywała z nią kontakt. Jej matka i ojciec nie odwiedzali jej, ponieważ - jak tłumaczyła nam Lisa - mieli ją za socjopatkę czy coś w tym rodzaju. No więc, zabrali jej ten pasek, żeby nie mogła się powiesić.

Nie rozumieli, że Lisa nigdy by się nie powiesiła.

Po dwóch dniach wypuścili ją z izolatki, oddali pasek, a jej paznokcie znowu zaczęły rosnąć. Lisa jednak już do nas nie wróciła. Całymi dniami przesiadywała przed telewizorem i gapiła się w ekran, podobnie jak inne najcięższe przypadki spośród nas.

Do tej pory Lisa nigdy nie oglądała telewizji, a dla tych, którzy tak spędzali czas, nie miała nic poza szyderstwem. „To gówno” - krzyczała, wsadzając głowę do świetlicy. „Już bez tego jesteście tępymi robotami, a telewizja jeszcze bardziej was przytępia”. Czasami wyłączała odbiornik i stawała przed ekranem strzegąc, by nikt nie ważył się go włączyć. Jednak telewizję oglądali głównie katatonicy i pacjenci dotknięci głęboką depresją, którzy i tak niechętnie ruszali się z miejsca. Po jakichś pięciu minutach - mniej więcej tyle potrafiła spokojnie wystać - Lisa miała już w głowie jakiś nowy pomysł i wystarczyło, że w zasięgu wzroku pojawiła się dyżurna, by na powrót włączyła telewizor.

Ponieważ w ciągu dwóch lat, które spędziła tu z nami, Lisa w ogóle nie spała, pielęgniarki dawno już przestały nakłaniać ją do położenia się wieczorem do łóżka. Miała za to własne krzesło na korytarzu - takie samo, jakie wystawiano dla pielęgniarki z nocnej zmiany. Siedziała na nim całą noc, pielęgnując swoje długie paznokcie. Lisa umiała przyrządzić wspaniałe kakao. O trzeciej nad ranem robiła je dla dyżurujących pielęgniarek i każdego, kto nie mógł spać. Nocą była spokojniejsza. Kiedyś zapytałam ją:

- Lisa, jak to się dzieje, że nocą nie biegasz i nie krzyczysz?

- Ja też potrzebuję odpoczynku - odpowiedziała. - To, że nie śpię, wcale nie oznacza, że nie odpoczywam.

Lisa zawsze wiedziała, czego jej trzeba. Mówiła na przykład: „Potrzebny mi odpoczynek od tego miejsca” i krótko potem uciekała ze szpitala. Kiedy była już z powrotem, pytałyśmy ją, jak jest na zewnątrz.

- To paskudny świat - mówiła, zazwyczaj cieszyła się z powrotu do szpitala. - Nikt tam nie kiwnie nawet palcem w twoim interesie.

Tym razem nie mówiła nic. Cały swój wolny czas spędzała przed telewizorem. W ciągu dnia oglądała programy religijne i konkursy, wieczorem i w nocy długie talk showy, a nad ranem wiadomości. Jej krzesło stało w korytarzu puste i nikt już nie dostawał swojej filiżanki kakao.

- Czy coś jej podajecie? - zapytałam któregoś dnia dyżurną.

- Wiesz, że nie możemy rozmawiać z pacjentami na temat lekarstw - usłyszałam w odpowiedzi. Zapytałam więc pielęgniarkę oddziałową. Znałam ją trochę jeszcze z czasów, kiedy nie była oddziałową.

Ale ona zachowała się tak, jakby była oddziałową przez całe życie.

- Nie rozmawiamy o lekarstwach, wiesz o tym.

- Po co w ogóle pytać - żachnęła się kiedyś Georgina. - Lisa jest zapruta w pestkę, to widać gołym okiem. Jasne, że coś jej dają.

Cynthia była innego zdania.

- Chodzi całkiem w porządku - upierała się.

- A ja nie - wtrącała Polly. Rzeczywiście, chodzenie Polly nie odbiegało od normy. Polly chodziła z rękami wysuniętymi sztywno do przodu, jej czerwono - - białe dłonie zwisały dziwnie z nadgarstków, a stopy jakby włóczyły się za nią po podłodze. Od czasu tamtego wybuchu płaczu nic nie pomagało. Nie pomagało nawet zawijanie w lodowate prześcieradła. Polly ciągle krzyczała nocami. W końcu dostała jakieś leki.

- Trochę to jednak trwało - pocieszałam ją. - Na początku nowej kuracji chodziłaś całkiem w porządku.

- Ale teraz nie - odpowiedziała, patrząc na swoje dłonie. Zapytałam Lisę, czy dostaje jakieś leki, ale ona nie chciała odpowiedzieć.

I tak minął nam miesiąc, potem drugi, potem cała zima. Lisa siedziała z katatonikami przed telewizorem, Polly poruszała się jak sztucznie ożywione cielsko, Cynthia płakała po elektrowstrząsach („Nie jestem smutna - tłumaczyła - po prostu nie mogę powstrzymać się od płaczu”), a Georgina i ja przesiadywałyśmy w naszym dwuosobowym pokoiku. Byłyśmy uznawane za najzdrowsze.

Z nadejściem wiosny Lisa zaczęła spędzać trochę więcej czasu poza świetlicą. Mówiąc dokładniej, zaczęła przebywać w łazience, no, ale zawsze była to jakaś zmiana.

- Co ona robi w tej łazience? - zapytałam kiedyś dyżurną. Była to nowa pielęgniarka.

- Czy mam sprawdzać, co kto robi w łazience? - odpowiedziała pytaniem. Wtedy zrobiłam to, co często i z wielkim upodobaniem robiliśmy wobec nowych pracowników. Natarłam na nią.

- Przecież w niecałą minutę ktoś może się tam powiesić! Jak ci się zdaje, gdzie ty w ogóle jesteś! W szkolnym internacie?! - rzuciłam i zbliżyłam twarz do jej nosa. Nie lubią tego, nie lubią nas dotykać.

Zaobserwowałam, że za każdym razem Lisa wchodzi do innej łazienki. Były cztery, każdego dnia Lisa obchodziła je wszystkie. Nie wyglądała dobrze. Pasek zwisał luźno z jej bioder, a skóra zdawała się bardziej żółta niż kiedykolwiek.

- Może ma biegunkę - podzieliłam się kiedyś tą myślą z Georginą. Georgina jednak uparcie twierdziła, że Lisa jest zapruta i nie wie, co się wokół niej dzieje. Kiedy któregoś majowego poranka jadłyśmy śniadanie, trzasnęły nagle drzwi i w kuchni pojawiła się Lisa.

- Telewizja później - powiedziała tylko. Napełniła sobie filiżankę kawą tak, jak robiła to zawsze każdego ranka, i usiadła obok nas przy stole.

Uśmiechała się do nas, a my odwzajemniłyśmy ten uśmiech.

- Czekajcie - powiedziała tajemniczo. Usłyszałyśmy na korytarzu jakąś bieganinę i podniesione głosy powtarzające: „Jakim cudem...”, „Co u diabła...” Potem do kuchni weszła pielęgniarka i od razu zwróciła się do Lisy:

- To twoja sprawka. Wybiegłyśmy zobaczyć, co się stało. Lisa owinęła wszystkie meble w świetlicy (wraz z siedzącymi na niektórych z nich katatonikami),

telewizor i wszystkie spryskiwacze systemu przeciwpożarowego w suficie... papierem toaletowym. Długie metry papierowych zwojów ciągnęły się w dół lub w górę, zwisały, pięły się, dyndały, gdzieniegdzie pęczniały i wybrzuszały się, tworząc niezwykłe, szeleszczące draperie. To było niesamowite i wspaniałe.

- Wcale nie była zapruta - zawyrokowała Georgina. - Knuła spisek. Miałyśmy bardzo przyjemne lato, a Lisa wiele opowiadała nam o tym, co robiła przez tamte trzy dni na wolności.

 

SEKRET ŻYCIA

Ktoś mnie odwiedził. Siedziałam w świetlicy i obserwowałam Lisę, jak gapi się w telewizor, kiedy weszła pielęgniarka i powiedziała do mnie:

- Masz gościa. To mężczyzna.

Oczywiście nie był to mój ogarnięty problemami chłopak, przede wszystkim dlatego, że nie był już moim chłopakiem. Czy dziewczyna zamknięta w domu wariatów może w ogóle mieć chłopaka? Zresztą on nie czuł się na siłach, by tu przychodzić. Jak się okazało, jego matka także spędziła kiedyś trochę czasu u czubków i nie było go stać na odświeżanie wspomnień.

Nie był to mój ojciec. On zawsze był bardzo zajęty.

Nie był to też mój nauczyciel języka angielskiego ze szkoły średniej. Stracił posadę i został przeniesiony do szkoły w Północnej Karolinie.

Poszłam więc zobaczyć, kto to był.

Mężczyzna stał przy oknie w pokoju gościnnym, patrząc na świat za szybą; wysoki niczym żyrafa, z ramionami obwisłymi jak u jakiegoś akademickiego intelektualisty, z dłońmi wystającymi z przykrótkich rękawów marynarki i z rzadkimi włosami, które uformowały dookoła głowy białą koronkę. Kiedy usłyszał, że wchodzę, odwrócił się w moją stronę.

Był to Jim Watson. Bardzo ucieszyłam się z jego wizyty, ponieważ w latach pięćdziesiątych odkrył on sekret życia i miałam nadzieję, że teraz być może mi go wyjawi.

- Jim!...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin