Crowley John - Śnieg.doc

(107 KB) Pobierz

 

John Crowley

ŚNIEG

 

Nie sądzę, żeby Georgie w ogóle ją sobie kiedykolwiek kupiła; była pozbawiona sentymentalizmu, a jednocześnie trochę zafascynowana śmiercią. Nie, to jej pierwszy mąż, ogromnie bogaty i (to słowa Georgie) dziwnie płaksiwy facet, kupił ją dla niej. Albo dla siebie. No jasne, oczywiście. To on miał być beneficjantem, tylko umarł tuż po instalacji. Jeśli „instalacja” to właściwe słowo. Po jego śmierci Georgie pozbyła się prawie całego spadku, zlikwidowała wszystko. I tak w tym małżeństwie najbardziej podobały jej się pieniądze. Ale Osy nie można się pozbyć. Więc przestała zwracać na nią uwagę.

To coś naprawdę ma rozmiary największej z żyjących os i lata tak samo jak one, leniwie i bezrozumnie. I oczywiście to nie owad, tylko pluskwa, taka do podsłuchu. Więc nazwa pasuje pod każdym względem; przypadkowy genialny wynalazek, jeden z tych, które świat tworzy bezmyślnie. O Śmierci, gdzie twoje żądło?

Georgie przestała zwracać na nią uwagę, ale było to trudne; trzeba się było z nią obchodzić dość ostrożnie. Osa podążała za Georgie raz bliżej, raz dalej, zależnie od jej ruchów, od ludzi w otoczeniu, natężenia światła i tonu jej głosu. I zawsze trzeba było uważać, żeby jej nie przytrzasnąć drzwiami albo nie strącić rakietą do tenisa.

Kosztowała fortunę (wliczając prawo dostępu i stały serwis, wszystko płatne z góry) i choć tak naprawdę trudno było ją uszkodzić, irytowała.

Nie nagrywała przez cały czas. Musiała mieć odpowiednie, choć niezbyt silne oświetlenie. W ciemności się wyłączała. A czasami też się gubiła. Przez jakiś czas jej nie widzieliśmy, a potem, kiedy otworzyłem drzwi szafy, wyfrunęła ze środka taka jak zawsze i z cichym brzękiem ruszyła na poszukiwanie Georgie. Pewnie przesiedziała w zamknięciu parę dni.

W końcu zepsuła się albo może wyczerpała. W takich małych obwodach kontrolujących tyle funkcji pewnie dużo może się zepsuć. Zaczęła obijać się miękko o sufit sypialni, nieustannie niczym zimowa mucha, aż pewnego dnia pokojówka wymiotła ją spod biurka - suchy korpusik. Do tego czasu zdążyła zarejestrować co najmniej osiem tysięcy godzin (osiem tysięcy to gwarantowane minimum) z życia Georgie; jej dni i godzin, jej czynności i bezczynności, jej słów i czynów, jej samej - wszystko nagrane i zaksięgowane w Parku. Potem, kiedy nadejdzie pora, można tam będzie pójść, powiedzmy w niedzielę po południu, i w spokojnym, malowniczym otoczeniu (jak zachwala Park) znaleźć jej osobistą salę spoczynku i na osobności, a dzięki cudowi nowoczesnego gromadzenia danych i metod odzysku otworzy się dostęp do niej, żywej, pod każdym względem takiej, jaka była, nigdy innej, nigdy starszej, świeższej nawet (jak czytamy w broszurze Parku) niż wiecznie zielone wspomnienia.

 

Ożeniłem się z Georgie dla pieniędzy, czyli z tego samego powodu, dla którego ona wyszła za swojego pierwszego męża, tego, który zawarł w jej imieniu kontrakt z Parkiem. Ona poślubiła mnie chyba dla mojej urody; zawsze miała sentyment do urodziwych mężczyzn. Chciałem pisać. Przeprowadziłem kalkulację, której częściej dokonują kobiety niż mężczyźni, i doszedłem do wniosku, że dzięki finansowemu wsparciu bogatej żony będę mógł to robić bez przeszkód, będę mógł się swobodnie rozwijać. I wyszedłem na tej kalkulacji nie lepiej niż większość dokonujących jej kobiet. Woziłem się z maszyną do pisania i walizą papierzysk z Ibizy do Gstaad i z Bial do Londynu, pisałem na plażach i uczyłem się jeździć na nartach. Georgie lubiła mnie w stroju narciarskim.

Teraz, kiedy moja uroda już niemal zupełnie przeminęła, patrzę na tamtego mnie, młodego byczka, i widzę, że w pewnym sensie byłem osobliwością, typem spotykanym znacznie częściej wśród kobiet - mężczyzną pięknym, który nie wie, że jest piękny, ma świadomość swojego ogromnego i niemal piorunującego wpływu na kobiety, lecz nie rozumie jego przyczyn, któremu wydaje się, że kobiety go słuchają i rozumieją, że widzą jego duszę, podczas gdy one tymczasem patrzą tylko na oczy okolone długimi rzęsami i mocne, kwadratowe, opalone nadgarstki, poruszające się w ślicznym geście zgniatania niedopałka. To prowadzi do nieporozumień. Zanim dotarło do mnie, dlaczego od dawna spotykam się z takim pobłażaniem, troską i uwagą, dlaczego jestem interesujący - przestałem już być interesujący. Mniej więcej w tym samym czasie dotarło do mnie również to, że wcale nie jestem pisarzem, Georgie przestała uważać mnie za dobrą inwestycję, a moja kalkulacja przestała się kalkulować. Ale w tym czasie całkiem niespodziewanie okazało się, że cholernie kocham Georgie, a ona równie niespodziewanie przekonała się, że też mnie kocha i potrzebuje, tak jak potrzebowała innych. Kiedy zmarła, uświadomiłem sobie, że nigdy tak naprawdę się nie rozstaliśmy, choć wiele lat się nie widzieliśmy - telefony o świcie, o czwartej nad ranem, bo nigdy, pomimo tych wszystkich podróży, nie połapała się, że kula ziemska się obraca, a pora koktajlu zmienia się wraz z tym ruchem. Była szalona, rozrzutna, szczęśliwa, nie wiedziała, co to złośliwość, stałość czy ambicja. Łatwo ją było zadowolić i łatwo znudzić, a ona, pomimo tego szalonego tempa, zachowywała dziwny spokój. Rozkoszowała się, traciła i zapominała wszystko: rzeczy, dni, ludzi. Ale potrafiła się bawić, a ja bawiłem się razem z nią. Na tym polegał jej talent i przeznaczenie, nie zawsze łatwe. Raz, gdzieś na wysokim piętrze w nowojorskim hotelu, przyglądając się przez ogromne okno nagłej zadymce, powiedziała do mnie:

- Charlie, ta zabawa mnie zabije.

I tak się stało. Podczas bezkrwawego polowania w Austrii jej pierwszej właśnie trafił się irbis, jedna z tych cichych bestii, szybkich jak ślizgacze. Alfredo zadzwonił do Kalifornii, żeby mnie powiadomić, ale z powodu tej odległości, jego akcentu i gorączkowego pragnienia, żeby mnie zapewnić, że to nie jego wina, nigdy nie poznałem szczegółów. Wciąż byłem jej mężem, najbliższym krewnym, spadkobiercą tej resztki, która jej została, a także beneficjantem dostępu do Parku. Na szczęście w zestawie usług Parku znalazło się także odebranie jej z kostnicy w Gstaad i zainstalowanie w komorze kalifornijskiej filii Parku. Oprócz podpisania dokumentów i przyjęcia przesyłki, gdy Georgie przybyła samolotem towarowym na Van Nuys, nie miałem nic do roboty. Przedstawiciel Parku był bardzo usłużny, upewniał się, czy rozumiem, w jaki sposób uzyskać dostęp do Georgie, ale nie słuchałem go. Jestem dzieckiem swoich czasów. Wszystko, co dotyczy śmierci - sam jej fakt, los zwłok i konieczność zetknięcia się z nimi - wydaje mi się groteskowe, krępujące i niczemu niesłużące. A wszystko, co się z nimi robi, tylko potęguje poczucie groteskowości. Ktoś, kogo kochałem, nie żyje - dlatego mam się przebrać w strój błazna, mówić na opak i kupić drogi sprzęt, żeby to sobie jakoś wynagrodzić. Wróciłem do Los Angeles.

Po roku albo i później z kancelarii prawniczej przysłali mi zawartość niektórych skrytek depozytowych Georgie: jakieś akcje, papiery oraz małą metalową kasetkę wyłożoną aksamitem, na którym spoczywał klucz. Klucz z głębokimi nacięciami po obu stronach, oprawny w gładki plastik, jak od drogiego samochodu.

 

Dlaczego po raz pierwszy poszedłem do Parku? Głównie dlatego, że po prostu o nim zapomniałem. Klucz był niczym odkrycie sterty starych fotek, które się zlekceważyło, kiedy były nowe, ale po czasie okazuje się, że odzwierciedlają przeszłość, choć nie odzwierciedlały teraźniejszości. Byłem ciekawy.

Bardzo dobrze rozumiałem, że Park i sama idea dostępu to prawdopodobnie kolejny okrutny żart spłatany bogaczom - iluzja, że mogą kupić to, czego kupić się nie da. Coś takiego jak moda na hibernację sprzed trzydziestu lat. Raz na Ibizie Georgie i ja spotkaliśmy parę Niemców, którzy także podpisali umowę z Parkiem; Osy wisiały nad nimi jak dwa Duchy Święte, a oni zachowywali się niemożliwie sztucznie - wydawało się, że odgrywają niekończącą się sztukę dla potomnych. Ich życiem rządziła śmierć, jakby byli faraonami. Georgie zastanawiała się nawet, czy wyrzucają Osy z sypialni. A może ich obecność pobudza ich do większych wyczynów, dowodów wiecznej miłości i godnego podziwu wigoru, przeznaczonych dla jeszcze nienarodzonych?

Nie, śmierci nie da się w ten sposób oszukać, tak jak nie udało się z piramidami. Nie znajdę Georgie ocalonej przed śmiercią, ale znajdę osiem tysięcy godzin jej życia ze mną. Prawdziwych godzin, przechowanych staranniej niż w mojej dziurawej pamięci. Georgie nie zamykała przed Osą drzwi naszej sypialni, a będąc osobą, która nigdy i przed nikim niczego nie udawała, nie udawałaby także przed Osą. Wśród tych tysięcy godzin będą także setki godzin ze mną, a ja właśnie zacząłem być dla siebie problemem, który należało rozwiązać, w sprawie którego należało zebrać i rozważyć dowody. Miałem trzydzieści osiem lat.

Tego lata pożyczyłem od znajomego prawnika Autostradową Kartę (obowiązujące w tamtych czasach stare zezwolenie AutoKar) i pojechałem autostradą wzdłuż brzegu morza do siedziby Parku na końcu ładnej, nadmorskiej uliczki, na wysokim, samotnym klifie. Z zewnątrz wyglądało to jak najlepszy, najspokojniejszy, wiejski włoski cmentarzyk: niski, zwieńczony urnami murek, wokół cyprysy, a na środku półkolista brama. Na bramie mała mosiężna tabliczka: OTWIERANIE WŁASNYM KLUCZEM. Brama rozchyliła się, a za nią ukazały się nie ocienione nagrobki, lecz schodzący w dół korytarz: cmentarny mur to była zmyłka, sedno sprawy spoczywało pod ziemią. Cisza lub bezdźwięk anonimowej mechanicznej muzyczki, pustka - pracownicy techniczni byli ukryci lub niepotrzebni. Sam dostęp okazał się idealnie prosty, przynajmniej od strony praktycznej. Nawet ja, idiota w sprawach techniki, mogę o tym zaświadczyć. Osa stanowiła autentyczne dzieło sztuki, ale żałobnicy otrzymywali zwyczajne domowe wideo, jakby stare, przewiązane wstążeczką listy.

Na ekranie w pobliżu drzwi sprawdziłem, gdzie mogę znaleźć Georgie. Klucz otworzył mi drzwi małego pokoju projekcyjnego ze średniej wielkości telewizorem, dwoma wygodnymi krzesłami i ciemnymi ścianami wybitymi czekoladową wykładziną. Słodko-smutna muzyczka. Samej Georgie najwyraźniej nie było w pobliżu - ani na ścianie, ani pod podłogą, widać nie chcieli tu urządzać kostnicy. Na tablicy rozdzielczej przed telewizorem znajdował się otwór pasujący do mojego klucza oraz dwa przyciski: DOSTĘP oraz RESET.

Usiadłem, czując się trochę jak idiota, a trochę się też bojąc. Niepokoiło mnie, że te neutralne meble i surowe przyrządy mają mnie w tak ewidentny sposób uspokoić. Wyobraziłem sobie, że wszędzie wokół mnie, na innych korytarzach, w innych pomieszczeniach, inni ludzie łączą się ze swymi zmarłymi tak jak i ja miałem się połączyć, że zmarli szemrzą do nich przez szmer tej syntetycznej muzyczki, że żywi płaczą, mogąc ich ujrzeć i usłyszeć, tak jak ja za chwilę... Ale niczego nie słyszałem. Włożyłem klucz w szczelinę i ekran rozbłysł. Przytłumione światło przygasło jeszcze bardziej, a muzyczka przycichła. Wcisnąłem DOSTĘP - najwyraźniej był to kolejny krok. Bez wątpienia wyjaśniono mi te wszystkie procedury już dawno temu, w porcie, kiedy wyładowywano Georgie w aluminiowym opakowaniu, a ja nie słuchałem. Na ekranie odwróciła się i spojrzała na mnie - tyle że nie na mnie, choć i tak drgnąłem i wstrzymałem oddech - obserwowana przez Osę. W pół zdania, w pół gestu. Gdzie? Kiedy? „Albo umieść na tej samej karcie co pozostałe” powiedziała, odwracając się. Ktoś coś odpowiedział, Georgie znowu odpowiedziała i wstała, a Osa pospieszyła za nią chwiejnie jakby z amatorską kamerą. Biały pokój, słońce, wiklina. Ibiza. Georgie w bawełnianej rozpiętej bluzce; wzięła ze stołu balsam, wylała trochę na dłoń i roztarła na piegowatej klatce piersiowej. Nieistotna rozmowa o umieszczaniu czegoś na karcie ciągnęła się i zamierała; patrzyłem na pokój, zastanawiałem się, w który rok, w jaki sezon wpadłem. Georgie zdjęła bluzkę - jej małe, okrągłe piersi zakończone dużymi, dziecinnymi sutkami, te nawet po czterdziestce dziecięce wciąż piersi delikatnie się zakołysały. Wyszła na balkon, Osa za nią, słońce ją oślepiło, zmieniła przysłonę. „Jeśli chcesz, to zrób tak”, powiedział ktoś. Ten ktoś przeszedł przez ekran, brązowa smuga, naga. Ja. Georgie powiedziała: „Och, patrz, kolibry”.

Przyglądała się im w zachwycie. Osa podkradła się blisko jej krótkowłosej jasnej głowy, także zachwycona, a ja obserwowałem jej obserwację. Georgie odwróciła się, oparła łokcie na balustradzie. Nie potrafiłem sobie przypomnieć tego dnia. Zresztą jak? Jeden z setek, tysięcy... Z tą swoją miną lunatyczki, z rozchylonymi ustami spoglądała na roziskrzone morze i w roztargnieniu gładziła pierś. To metaliczne migotanie wśród kwiatów musiało oznaczać kolibra.

Nie zdając sobie w pełni sprawy z tego, co robię - nagle poczułem głód, głód przeszłości - dotknąłem klawisza RESET. Balkon na Ibizie zniknął, ekran błysnął pustką. Wcisnąłem DOSTĘP.

Początkowo była ciemność, szmer; potem ciemne plecy odsunęły się sprzed oka Osy i wyłoniło się mroczne ludzkie zbiorowisko. Cięcie. I znów ci sami ludzie. Impreza? Cięcie. Najwyraźniej Osa włączała się i wyłączała, zależnie od zmiany oświetlenia w pomieszczeniu, gdziekolwiek się ono znajdowało. Georgie w ciemnej sukience, ktoś zapala jej papierosa; krótki rozbłysk zapalniczki. Powiedziała „dzięki”. Cięcie. Hotelowe lobby. Paryż? Osa gwałtownie szuka jej pomiędzy wchodzącymi i wychodzącymi ludźmi; nie był to film, ujęcia, plany - Osa jak zazdrosny mąż na oślep szukała Georgie, nie widząc nic innego. To było męczące. Wcisnąłem RESET, DOSTĘP Georgie myła zęby... gdzieś, kiedyś.

Po paru takich strasznych skokach zrozumiałem. Projekcja scen następowała na chybił trafił. Nie można było wybrać roku, dnia, sceny. Park nie dostarczał programu; nikt nie uporządkował tych ośmiu tysięcy godzin, były pomieszane, jak wspomnienia szaleńca, jak talia potasowanych kart. Bezmyślnie założyłem, że zaczną się na początku i będą wyświetlane aż do końca. Dlaczego tak nie było?

Ale zrozumiałem także coś innego. Jeśli projekcja następowała naprawdę na chybił trafił, jeśli naprawdę nie miałem nad tym żadnej kontroli, to obejrzane sceny właściwie już utraciłem. Miałem szansę jak osiem tysięcy do jednego (więcej?, dużo więcej?, rachunek prawdopodobieństwa jest dla mnie tajemnicą), że nigdy więcej nie trafię na nie po naciśnięciu klawisza. Zabolała mnie utrata tego popołudnia na Ibizie. Teraz utraciłem je podwójnie. Siedziałem przed pustym ekranem, bojąc się znowu dotknąć klawisza DOSTĘP, bojąc się tego, co mogę stracić.

Wyłączyłem urządzenie (w pokoju zrobiło się jaśniej, muzyczka znowu łagodnie powróciła) i wyszedłem na korytarz, do ekranu przy wejściu. Zielona lista nazwisk sunęła powoli, jak lista odlotów na lotnisku; przy wielu nie było kodów, co być może oznaczało, że miejsce jeszcze nie jest zajęte, dopiero czeka. Pod literą D trzy nazwiska oraz DYREKTOR - ukryty wśród nich, jakby także należał do świata zmarłych. Numer pokoju. Odszukałem go i wszedłem. Dyrektor bardziej przypominał nocnego stróża albo woźnego, taki podstarzały typ, który często pilnuje mało uczęszczanych budynków. Miał na sobie brązowy fartuch, coś w rodzaju habitu, i akurat robił sobie kawę w kącie małego gabinetu, najwyraźniej dla zabicia czasu. Podniósł głowę i drgnął, zaskoczony moim wejściem.

- Przepraszam - powiedziałem - ale chyba nie rozumiem tego systemu.

- Problem? - spytał. - Nie powinno być problemu. - Patrzył na mnie wielkimi oczami, nieśmiało, w nadziei że nie chodzi o nic trudnego. - Sprzęt działa?

- Nie wiem. Nie wydaje mi się, żeby to było normalne. - Opisałem swój pogląd na dostęp do nagrań. - To chyba nie powinno tak być, prawda? Kompletnie przypadkowa projekcja...

Kiwał głową, nadal z wielkimi oczami, bardzo uważny.

- Prawda? - powtórzyłem.

- Co prawda?

- Przypadkowa.

- A, tak. Tak, jasne. Jeśli wszystko działa.

Przez chwilę nie znajdowałem słów. Patrzyłem, jak pokrzepiająco kiwa głową.

- Dlaczego? - spytałem w końcu. - Dlaczego nie można tego, no, zorganizować, otrzymać jakiś zorganizowany dostęp do materiału? - Zacząłem znowu odczuwać to groteskowe zażenowanie w obliczu śmierci, jakbym się wykłócał o spadek po Georgie. - To jakieś głupie, pan wybaczy.

- Och, nie, och, nie. Przeczytał pan literaturę? Przeczytał pan całą instrukcję?

- No, prawdę mówiąc...

- Jest tak, jak napisali - powiedział dyrektor. - Mogę to zagwarantować. Jeśli będą jakieś problemy...

- Czy mógłbym usiąść?

Uśmiechnąłem się. Wyraźnie bał się mnie i mojego niezadowolenia - mnie, żałobnika, prawdopodobnie oszalałego z rozpaczy i niemogącego pojąć jego ograniczonej odpowiedzialności - że sam wymagał pocieszenia.

- Na pewno wszystko jest w porządku - dodałem. - Tylko chyba czegoś nie rozumiem. W tych sprawach jestem trochę przygłupi.

- Jasne. Jasne. Jasne. - Z żalem porzucił przygotowywanie kawy i usiadł za biurkiem, splatając palce niczym doradca. - Ludzie czerpią ogromną satysfakcję z naszych projekcji - oznajmił. - Ogromną pociechę, jeśli się dobrze nastroją. - Usiłował się uśmiechnąć. Zacząłem się zastanawiać, jakie ma kwalifikacje do tej pracy. - Randomizacja. No, wszystko jest w instrukcji. Aspekt prawny - pan nie jest prawnikiem, prawda? Oczywiście że nie, bez urazy. Widzi pan, ten materiał nie służy do niczego z wyjątkiem, no, z wyjątkiem kontaktu ze zmarłym. Ale przypuśćmy, że poddano by go programowaniu, uporządkowano. Przypuśćmy, że wystąpiłby problem z podatkami, dziedziczeniem i tak dalej. Byłyby wezwania, wszędzie prawnicy, kompletne zniszczenie projekcji wspomnień.

O tym nie pomyślałem. Przypadkowość ocalała minione życie przed jakimkolwiek systematycznym przeszukiwaniem. I niewątpliwie oszczędzała Parkowi konieczności rejestracji i występowania po niewłaściwej stronie w sądzie.

- Musielibyście przejrzeć osiem tysięcy godzin - powiedziałem - i nawet gdybyście znaleźli to, czego szukaliście, nie moglibyście tego jeszcze raz odtworzyć. Wszystko by przepadło.

Znikłoby w chaosie przeszłości w chwili oglądania, tak jak tamto popołudnie na Ibizie, to przyjęcie w Paryżu. Utracone. On uśmiechnął się i pokiwał głową. Ja uśmiechnąłem się i pokiwałem głową.

- Coś panu powiem - odezwał się. - Nikt tego nie przewidział. Przypadkowości. To był efekt uboczny, efekt procesu archiwizacji. Zrządzenie losu. - Jego uśmiech zniknął, brwi zbiegły się surowo. - Widzi pan, archiwizujemy na poziomie molekularnym. Ze względu na przestrzeń. To znaczy gwarancję ośmiu tysięcy godzin. Gdybyśmy nagrywali konwencjonalnie, na taśmę, ile miejsca by to zajęło? Gdyby pomysł chwycił. Mnóstwo miejsca. Więc poszliśmy w kondensację i nieskończoną liczbę ścieżek. Rozmiaru mojego paznokcia. Wszystko jest w instrukcji.

Spojrzał na mnie dziwnie. I nagle odniosłem przemożne wrażenie, że mnie oszukuje, że to podstęp, że ten człowiek w fartuchu nie jest żadnym ekspertem, żadnym technikiem; to szarlatan albo może szaleniec udający dyrektora i wcale niezwiązany z tym miejscem. Poczułem, jak zjeżyły mi się włosy na karku. I nagle uczucie minęło.

- Stąd przypadkowość - mówił. - Efekt poziomu molekularnego. Ruchy Browna. Trzeba tylko przez mikrosekundę zatrzymać nieustanny ruch i otrzymuje się zmianę na poziomie molekularnym. To nie my randomizujemy. Tylko molekuły.

Przypomniałem sobie co nieco ruchy Browna - ale ledwie ledwie, z lekcji fizyki. Przypadkowy ruch cząsteczek, powiedział nauczyciel, był także matematyczny opis. Jak ruch pyłków kurzu, które tańczą w promieniu słońca, jak wir płatków śniegu w szklanej kuli z chatką wśród zamieci.

- Rozumiem - powiedziałem. - Chyba.

- Czy jest jeszcze jakiś problem? - spytał. Powiedział to, jakby mógł być, a on go znał i modlił się, żebym go nie odkrył. - Rozumie pan system, zamek na klucz, dwa przyciski, DOSTĘP, RESET...

- Tak - powiedziałem. - Już rozumiem.

- Połączenie - oznajmił, wstając z ulgą, pewien, że teraz już sobie pójdę. - Rozumiem. Trzeba chwili, żeby pogodzić się z ideą połączenia.

- Tak - powiedziałem. - Trzeba.

Nie dowiedziałem się tego, czego chciałem się dowiedzieć, cokolwiek to było. Osa jednak nie okazała się dobrym rejestratorem, nie lepszym od mojej młodej duszy. Jej maleńkie oczko przegapiło całe dni i tygodnie. W dodatku nie widziało dobrze, a kiedy już coś widziało, nie lepiej od mojego potrafiło odróżnić rzeczy zasługujące na zapomnienie od niezapomnianych. Nie lepiej ani nie gorzej - tak samo.

A jednak - wstała na Ibizie i smarowała piersi balsamem, i powiedziała do mnie: „Och, patrz, kolibry”. Ja o tym zapomniałem, a Osa nie. I odzyskałem to, o czego stracie nie wiedziałem i nie wiedziałem, że tak to będę cenić.

O zachodzie słońca opuściłem Park; atłasowe morze pieniło się delikatnie i przypadkowo wokół skał.

Przez całe życie na coś czekałem, nie wiedząc na co, nie wiedząc nawet, że czekam. Zabijałem czas. Nadal czekałem. Ale nagle ukazało mi się to, co było powodem mojego oczekiwania: przeszłość.

Od śmierci Georgie minęły prawie dwa lata. Dwa lata zanim - po raz pierwszy i ostatni - zacząłem płakać za nią, nad nią i nad sobą.

 

Oczywiście wróciłem. W wyniku dużego wysiłku i słusznie zainwestowanych dolarów zdobyłem własne zezwolenie AutoKar. Miałem dużo wolnego czasu, jak wówczas mnóstwo osób, i podczas tych pustych popołudni (nigdy w niedzielę) często wyjeżdżałem na pełną dziur i zarośniętą chwastami autostradę, którą mknąłem aż nad morze. Park był zawsze otwarty. Pogodziłem się z ideą połączenia.

Teraz, po jakiejś setce godzin spędzonych tam, pod ziemią, kiedy od dawna przestałem otwierać te drzwi (chyba zgubiłem klucz; w każdym razie nie wiem, gdzie go szukać), wiem już, że ta samotność, którą odczułem, była autentyczna. Obserwatorzy dokoła mnie, słuchacze, których obecność w innych pokojach wyczuwałem, byli na ogół wytworem mojej wyobraźni. Rzadko ktoś tam przychodził.

Te grobowce były tak samo zaniedbane jak zwykle wszystkie groby. Albo żywym przestało zależeć na odwiedzaniu zmarłych - czy kiedykolwiek im zależało? - albo pełni nadziei nabywcy kontraktów odkryli w końcu skazę w idei dostępu, tak jak w końcu i ja ją odkryłem.

DOSTĘP i bierze sukienkę za sukienką z jednej z szaf, przykłada je do siebie, bada efekt w wysokim lustrze i odwiesza je na miejsce. Ma śmieszną minę, którą przybierała, jedynie patrząc na siebie w lustrze, minę przeznaczoną tylko dla niej, właściwie zupełnie do niej niepasującą. Lustrzana Georgie.

RESET.

DOSTĘP. Dziwacznym zbiegiem okoliczności znowu wpatruje się w inne lustro. Chyba lustra dezorientowały Osę. Odwraca się, Osa nadąża za nią. Ktoś śpi, zamotany w pościel wielkiego hotelowego łoża, jest ranek, wózek ze śniadaniem. A, to Hotel Algonquin, a to ja. Zima. Za wysokim oknem pada śnieg. Ona przeszukuje swoją torebkę, wyjmuje małą fiolkę, popija pigułkę kawą, trzymając filiżankę za czarkę, nie za uszko. Poruszam się, wynurzam rozczochraną głowę. Rozmowa, niezrozumiała. Szary pokój, białawe światło przefiltrowane przez śnieg, stłumione kolory. Czy teraz wyciągnę rękę (myślę, przyglądając się nam), żeby ją dotknąć? Czy teraz ją wezmę albo ona mnie, czy odrzucę pościel, rozchylę jej jasną piżamę? Ona wychodzi do łazienki, zatrzaskuje drzwi. Osa gapi się głupio, odtrącona, transmituje obraz drzwi.

RESET, ostatecznie.

A gdybym (myślę) był cierpliwy, gdybym patrzył i czekał?

Czas, jak się okazuje, zawsze ma czas. Te dłużyzny, zastoje - to nie jest widowiskowy sport. Jeśli siedzenie, gapienie się na nicość i smakowanie własnego bytowania przez całe popołudnie ma jakiś urok, to ponowna projekcja wcale go nie ma. Czekanie jest straszne. Jak często przez pięć lat w czasie tych ośmiu tysięcy godzin światła dziennego lub elektrycznego mogliśmy odbywać stosunki, ile czasu zajęło nam uprawianie miłości? Tysiąc godzin, dwa tysiące? Małe szanse, żebym trafił na taką scenę; większość pożarły ciemności, inne zaginęły pomiędzy niezliczonymi godzinami zakupów, czytania, siedzenia w samolotach i samochodach, snu, rozłąki. To beznadziejne.

DOSTĘP. Włączyła lampkę przy łóżku. Jest sama. Myszkuje wśród chusteczek i gazet na nocnym stoliku, znajduje zegarek, patrzy na niego nieprzytomnie, odwraca, znowu spogląda i odkłada. Zimno. Zakopuje się w koce, ziewa, rozgląda się, wyciąga rękę do telefonu, ale tylko opiera na nim dłoń, rozmyśla. Rozmyśla o czwartej nad ranem. Cofa rękę, wzdryga się mocno, sennie jak dziecko, i wyłącza światło. Zły sen. Chwilę potem jest ranek, świt; Osa też zasnęła. Georgie śpi mocno, bez ruchu, nad kołdrą widać tylko czubek jej blond głowy - i bez wątpienia będzie tak spać godzinami, obserwowana uważniej, z większym natężeniem niż przez podglądacza.

RESET.

DOSTĘP

- Nie słyszę już tak dobrze jak kiedyś - powiadomiłem dyrektora. - I obraz robi się nieostry.

- O, jasne - odpowiedział. - To naprawdę jest w instrukcji. Musieliśmy to starannie wyjaśnić. To może sprawiać problemy.

- Czy to nie kwestia monitora? - spytałem. - Myślałem, że to może monitor.

- Nie, nie, właściwie nie - powiedział. Poczęstował mnie kawą. Przez te miesiące się zaprzyjaźniliśmy. Myślę, że chociaż bał się mnie, cieszyło go, że od czasu do czasu wpadam; przynajmniej zjawiał się tu ktoś żywy, ktoś w końcu korzystał z usług. - To nieznaczna degeneracja, która istotnie występuje.

- Wszystko szarzeje.

Jego twarz ułożyła się w wyraz intensywnej troski, żadnego bagatelizowania problemu.

- Mmm - hmm, mmm - hmm, na poziomie molekularnym, na którym to działa, jest to degeneracja. To kwestia fizyczna. Pojawia się w przypadkowych miejscach. Dlatego traci się... nie traci się ani minuty, ale traci się odrobinę ostrości. Trochę koloru. Ale to się wyrówna.

- Naprawdę?

- Tak sądzimy. Oczywiście że tak, obiecujemy. Przewidujemy to.

- Ale pewności nie macie.

- No, no, widzi pan, zajmujemy się tym dopiero od niedawna. To nowe pojęcie. Istnieją rzeczy, o których nie możemy wiedzieć. - Nadal na mnie patrzył, ale jednocześnie jakby o mnie zapomniał. Zmęczony. Sam ostatnio jakby zszarzał, stracił ostrość. - Możliwe, że zaczęło panu śnieżyć - powiedział cicho.

DOSTĘP RESET DOSTĘP

Szary plac z płytek ułożonych w jodełkę, szare, szeleszczące palmy. Ona stawia kołnierz swetra, mruży oczy na ostrym wietrze. Kupuje w kiosku gazety: „Vogue”, „Harper’s Bazaar”, „La Mode”. „Zimno”, mówi do dziewczyny z kiosku. „Frio”. Młodzieniec, którym byłem, bierze ją pod rękę; idą po plaży, opuszczonej i zaśmieconej wyrzuconymi z morza wodorostami, obmywanej brudną wodą. Zima na Ibizie. Rozmawiamy, ale Osa tego nie słyszy, ogłusza ją szum morza; wydaje się, że jest znudzona swoimi obowiązkami i ledwie się za nami wlecze.

RESET.

DOSTĘP. Hotel Algonquin, straszliwie znajomy poranek, zima. Ona odwraca się od śniegu za oknem. Ja jestem w łóżku i oglądając to, przez chwilę czułem się, jakbym się znalazł między dwoma lustrami, odbijającymi się nawzajem w nieskończoność. Już to raz widziałem, już to raz przeżyłem, odświeżyłem to wspomnienie, a oto znowu ono albo podobne. Ale nie. Odwraca się od okna, wyjmuje fiolkę pigułek, podnosi filiżankę, trzymając ją za czarkę. Już widziałem tę chwilę, nie przed miesiącami, przed tygodniami, tu, w tym pokoju. Dwa razy trafiłem na tę samą scenę.

Jakie jest prawdopodobieństwo, pomyślałem, jakie jest prawdopodobieństwo trafienia na te same minuty, na te minuty.

Poruszam się wśród pościeli.

Tym razem pochylam się, by usłyszeć, co mówię. Brzmi to jak „ale zawsze to zabawa” czy podobnie.

„Zabawa”, mówi ona ze śmiechem, udręczona. Kiepski dźwięk brzmi jak upiorne ćwierkanie. „Charlie, pewnego dnia ta zabawa mnie zabije”.

Bierze pigułkę. Osa podąża za nią do łazienki i widzi zatrzaskujące się przed nią drzwi.

Dlaczego tu jestem, myślę, a serce bije mi mocno i powoli. Po co się tu znalazłem? Po co? RESET. DOSTĘP.

Osrebrzone lodowate ulice, Nowy Jork, Piąta Aleja. Ona się wychyla, krzyczy z mrocznego wnętrza taksówki. „Nie krzycz na mnie”, krzyczy na kogoś; na matkę, której nigdy nie poznałem, na smoczycę. Wysiada i biegnie po śniegowej brei na ulicach, z pakunkami, z Osą nad ramieniem. Chciałbym wyciągnąć rękę, dotknąć jej ramienia, żeby się odwróciła i poszła za mną. Odchodzi, zaginiona w bezbarwnej gęstwinie samochodów i ludzi, niemożliwa do rozróżnienia w zamglonym śnieżącym obrazie.

 

Coś jest tu bardzo nie w porządku.

Georgie nie znosiła zimy, na ogół, kiedy byliśmy razem, uciekała przed nią, na początku nowego roku zaczynała tęsknić za słońcem, które odeszło w inne strony; Austria sprawdzała się przez parę tygodni, zabawkowe wioseczki, cukrowy śnieg i smukli, śmigli narciarze to nie była ta zima, której się bała, choć nawet w ogrzewanych ogniem na kominku chatach trudno było ją rozebrać. Od razu dostawała gęsiej skórki i dreszczy, podobno z powodu przeciągów, które czuła tylko ona. W zimie żyliśmy cnotliwie. Więc Georgie przed nią uciekała; Antigua, Bali i dwa miesiące na Ibizie w porze kwitnienia migdałowców. Nieustanna, sztuczna, pozbawiona smaku wiosna przez całą zimę.

Jak często padał śnieg w czasach, gdy Osa ją obserwowała?

Nieczęsto; dałoby się policzyć na palcach. Sam mógłbym to policzyć, gdybym miał taką pamięć jak Osa. Nieczęsto. Nie zawsze.

- Mamy problem - powiadomiłem dyrektora.

- Pogłębił się, tak? Ten problem z ostrością?

- Prawdę mówiąc, jest gorzej.

Siedział za biurkiem, z rękami rozłożonymi szeroko na oparciu fotela, ze sztucznym, różowawym rumieńcem na policzkach jak pogrzebowy makijaż. Pił.

- Nie pogłębił się, tak?

- Nie w tym rzecz - powiedziałem. - Chodzi o dostęp. Nie jest przypadkowy, tak jak pan mówił.

- Poziom molekularny - odparł. - To fizyka.

- Pan nie rozumie. Nie staje się bardziej przypadkowy. Staje się mniej przypadkowy. Staje się selektywny. Powtarza się.

- Nie, nie, nie - powiedział sennie. - Dostęp jest przypadkowy. Życie nie całe składa się ze słonecznych dni i zabawy, wie pan. Zawsze musi być deszcz.

Zaplątałem się, usiłując wytłumaczyć.

- Alealeale...

- Wie pan - powiedział. - Myślałem o staniu się niedostępnym. - Otworzył szufladę biurka; wydawała pusty dźwięk. Przez chwilę wpatrywał się w nią tępo, potem zatrzasnął ją. - W Parku było mi dobrze, ale nie jestem do tego przyzwyczajony. Bywało, myślałem, że mogę się przydać, wie pan? No a co, wie pan, było zabawnie, no to czemu nie?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin