Sigaloff Jane - Imię i nazwisko zastrzeżone.pdf

(784 KB) Pobierz
352510828 UNPDF
Jane Sigaloff
Imię i nazwisko zastrzeżone
(Name & address withheld)
1
Dlaczego zawsze jest tak, że najbardziej nam zależy na tym, czego nie mamy? Nieważne,
co nas kręci: torebka Prądy, obuwie treningowe z najnowszej kolekcji Nike, fryzura Jennifer
Aniston albo jej mąż, George Clooney albo szkolna sympatia z klasy maturalnej; są w życiu
takie chwile, gdy sądzimy... nie, jesteśmy pewni, że będziemy żyć pełnią życia dopiero
wówczas, gdy zdobędziemy tę upragnioną osobę lub rzecz. Kolejna typowa ludzka słabość:
nie przywiązujemy wagi do tego, co mamy, póki nie zostanie nam odebrane, jedno i drugie
przytrafiło mi się tyle razy, że aż trudno spamiętać jako piętnasto- i szesnastolatka chciałam
tylko Marka. Na marginesach szkolnych zeszytów bazgrałam jego imię, w czasie podwójnych
lekcji angielskiego stęskniona rysowałam serca ozdobione naszymi inicjałami, wyliczyłam
pracowicie, że współczynnik naszego wzajemnego dopasowania wynosi osiemdziesiąt cztery
procent. Niestety, pomyliłam się w rachunkach. Powinnam bardziej przykładać się do matmy.
Gdy tydzień po moich siedemnastych urodzinach zaprosił mnie na randkę (pewnie dlatego, że
byłam ostatnią dziewczynę, z którą się jeszcze nie umówił), myślałam, że oszaleję z radości.
Przecież byliśmy sobie przeznaczeni, a moje cudowne marzenia stanowiły najlepszy dowód.
Pięć tygodni trzymaliśmy się za rączki i trwała sielanka. Moje prowadzone miesiącami
supertajne badania teraz procentowały, bo znałam właściwą odpowiedź na każde jego
pytanie i kolekcjonowałam odpowiednie kasety. Byłam zakochana! Wkrótce straciłam cnotę z
obiektem mego niefortunnego uwielbienia, a ten popapraniec rzucił mnie przed końcem
semestru. Cudowne życie skończyło się równie nagle, jak się rozpoczęło. Płakałam i nie
mogłam nic przełknąć, ryczałam i chudłam. Potem odzyskałam apetyt i zaczęłam się obżerać,
jak nigdy przedtem. Gdyby nie ten drań, miałabym szczęśliwsze młodość, ale przed laty
wyśmiałabym każdego, kto próbowałby mi to uświadomić. Taki był mój pierwszy krok w
dorosłe życie. Bolesna lekcja...
– Jesteśmy na miejscu, moja śliczna. Miłej zabawy.
Lizzie podniosła wzrok znad kolorowego czasopisma. Tak ją pochłonęła lektura własnej
cotygodniowej rubryki, że miała wrażenie, jakby znów była nastolatką. Żołądek ścisnął jej się
ze zdenerwowania, gdy pojęła, że dotarła na miejsce.
Czterysta osób miało się razem bawić z okazji zbliżających się świąt Bożego Narodzenia,
obchodząc zarazem pierwsze urodziny radia City FM, które szybko zyskało sympatię
słuchaczy. Richard Drakę, szef stacji, był łaskaw oznajmić Lizzie, że jako ich najnowszy
nabytek, rzecz jasna, ma swój udział w tym sukcesie. Teraz chętnie znów usłyszałaby te
słowa, bo nagle straciła pewność siebie i poczuła silną pokusę, żeby wmieszać się w tłum
idący ulicami Soho i zniknąć.
Lepiej byłoby nie traktować imprezy integracyjnej dla radiowców oraz ich
współpracowników jako przykrego obowiązku, Lizzie nie mogła jednak oprzeć się wrażeniu,
że śmiało mogłaby sobie darować tego rodzaju powinności. Chętnie udałaby, że dopadł ją
wirus, więc powinna dobę poleżeć w łóżku, żeby jak najszybciej dojść do siebie. Z drugiej
strony jednak wiedziała z doświadczenia, że warto pomęczyć się parę godzin na służbowej
imprezie i wypić kilka piw, ponieważ to opłacalna inwestycja na cały rok.
Ledwie taksówkarz odjechał, zostawiając na chodniku wyperfumowaną pasażerkę, ta
usłyszała znajomy dzwonek. Uratowana przez telefonię komórkową? Lizzie miała nadzieję,
że sprawa jest pilna i wymaga natychmiastowej interwencji. Nikomu źle nie życzyła, ale
potrzebowała wymówki, żeby wykręcić się od imprezowania. Nerwowo szukała telefonu,
który dzwonił raz po raz, uparcie wymykając się mimo skromnych rozmiarów torebki.
– Halo?
– Na miłość boską, jest za kwadrans dziesiąta. O tej porze powinnaś już być porządnie
wstawiona.
Na twarzy Lizzie pojawił się uśmiech. Dzwoniła Clare, jej najlepsza przyjaciółka,
współlokatorka i najważniejsza doradczyni w sprawach mody.
– Przed chwilą wysiadłam z taksówki.
– W takim razie ruszaj prosto do baru. Niewielkie spóźnienie jest w porządku, ale dłuższa
zwłoka oznacza, że wszyscy będą pijani w trzy dupy i w ogóle nie zapamiętają, że jednak się
pojawiłaś. Pamiętaj, że jesteś wspaniała, dowcipna, inteligentna, śliczna i trzeźwa... no,
względnie. Atut nie do przecenienia na tym etapie imprezy. Powalisz wszystkich na kolana,
bo w przeciwieństwie do nich, zamiast odpowiadać monosylabami, będziesz mogła
wypowiedzieć całe zdanie. Wyluzuj, zapomnij o nerwach i kup sobie drinka.
– Dzięki. Tak zrobię. – Wystarczyło parę krzepiących słów i nastawienie Lizzie zmieniło
się, jakby wykonała zwrot o sto osiemdziesiąt stopni. – Dzięki za rady dotyczące stroju. Jakie
to szczęście, że Najwyższy zesłał mi ciebie i twoją szafę.
W latach poprzedzających znajomość z Clare zdarzało jej się popełniać kardynalne błędy.
Teraz wyglądała całkiem znośnie, chociaż jej wejście raczej nie budziło sensacji.
– Zawsze do usług. Nie mogę pozwolić, żebyś paradowała w pasiastych, opiętych
dżinsach z prostymi nogawkami!
– Słuchaj! Tamta fotka została zrobiona w osiemdziesiątym czwartym roku. Wtedy każdy
miał takie portki. Pewnie nawet Madonna je nosiła.
Clare pominęła milczeniem te protesty. Zrobiła, co do niej należało, a poza tym jako
właścicielka restauracji musiała pilnować interesu.
– Całuski, kochanie. Rano pogadamy. Zdasz mi relację. Lizzie schowała ładną, małą
komórkę. Z promiennym uśmiechem wyprostowała się, efektownie wypinając biust. Mimo że
miała na nogach nowe buty, posuwistym krokiem pokonała dwadzieścia metrów dzielących ją
od wejścia. Nabierając pewności siebie, energicznie pracowała łokciami.
– Lizzie Ford.
Bramkarz z ponurą miną sprawdził, czy jej nazwisko jest na liście zaproszonych gości, i
leniwym ruchem zdjął z haczyka sznur zagradzający wejście do sali, gdzie trwała zabawa.
Jakby czerwona plecionka, służąca zwykle do podtrzymywania zasłon, umieszczona na
wysokości kolan, mogła kogokolwiek zatrzymać... może z wyjątkiem zabłąkanej owcy.
Zdeterminowany osobnik i tak wlezie, jeśli zechce. I to ma być zamknięte przyjęcie.
Uśmiechnęła się przyjaźnie do paru gości, których twarze wydały się znajome. Pomknęła,
a właściwie poczłapała do sali. Impreza już się rozkręciła. Lizzie wolałaby znaleźć się wśród
ludzi, którzy nic o niej nie wiedzą, których nigdy więcej nie zobaczy i którzy nie mają
pojęcia, gdzie jej szukać. Miała teraz w radio własny sygnał i stały program, straciła jednak
prawo do anonimowości.
Matt z wielu powodów nie znosił imprez dla pracowników. Trzeba dobrze wyglądać.
Trzeba brylować i sypać dowcipami, nawet jeśli człowiek, z którym rozmawiasz, jest
kompletnym nudziarzem. Trzeba nawiązywać kontakty... Nic dziwnego, że goście piją na
umór, jakby zmówili się, aby zaprzepaścić własne kariery. Kopią sobie grób, odrzucając
poczucie taktu oraz zasady dyplomacji, i bratają się z ludźmi, których na co dzień – zresztą
słusznie – bardzo się boją.
Matt spostrzegł Lizzie, gdy tylko podeszła do oblężonego baru. Wiedział, kim jest.
Badania słuchalności wykazały, że przebojem wdarła się do grona najpopularniejszych
prezenterów. Dowiodła, że osoba wszystkowiedząca, która prowadzi dział porad, może być
urocza i atrakcyjna. Jej program zatytułowany „Udręka i ekstaza” cieszył się powodzeniem
większym niż inne tego rodzaju audycje, bo wniosła do niego wyjątkową empatię i przyjazne
zrozumienie połączone z łagodną stanowczością okazywaną słuchaczom. Chodziły słuchy, że
zapowiada się na wielką gwiazdę. Gdy myślał o jej dotychczasowych sukcesach, nie wątpił,
że te prognozy się sprawdzą.
Doskonale wiedział, czego mu teraz potrzeba: odpoczynku w domowym zaciszu, puszki
ulubionego piwka, porządnej kolacji i fajnego filmu na wideo, a tymczasem wlewał w siebie
kolejną butelkę drogiego piwska i żuł kanapki, zapychając byle czym swój przewód
pokarmowy, odporny na wszelkie paskudztwa. Co gorsza, facet siedzący naprzeciwko od
dziesięciu minut okropnie przynudzał.
Oto niedawny absolwent z wielkimi nadziejami, którego parę lat przepracowanych w
branży reklamowej jeszcze nie pozbawiło złudzeń. Matt Baker wiedział, że jawne uwielbienie
młodszego kolegi powinno mu pochlebiać. Ten gość chciał tylko lepiej poznać tak zwanego
czarodzieja reklamy. Całkiem nowe określenie. Może pora odżałować trochę kasy na
spiczasty kapelusz albo przynajmniej przykleić kilka gwiazdek na koszuli. Matt uśmiechnął
się, co przez jego rozmówcę zostało uznane za zachętę do dalszych wynurzeń. Słuchał z
roztargnieniem, patrząc na niego niewidzącym wzrokiem.
W pracy miał dobry rok. W domu coraz łatwiej było mu zapomnieć, że nie jest do
wzięcia. Po pięciu latach małżeństwa dzielił z żoną kredyt na zakup domu, łazienkę i
właściwie nic więcej. Zawsze miał świadomość, że jest spragniona sukcesu. Między innymi
dzięki ogromnej ambicji tak bardzo mu się spodobała. Od początku cechowała ją szalona
determinacja i świadomość własnej wartości, co zdaniem Matta onieśmielało zapewne
wszystkich, którzy mieli z nią do czynienia: urzędnika bankowego, szefa, nawet męża. Teraz
jednak odnosił wrażenie, że całkiem zobojętniał. Przesądziły o tym ostatnie święta. Wypił łyk
piwa w nadziei, że gdy jeszcze trochę zatankuje, lekki szmerek przejdzie w bezmyślne
zadowolenie. Pijacka introspekcja nie pasowała do świątecznego nastroju.
Lizzie poczuła się jak ryba w wodzie, a wszelkie zahamowania utopiła w pełnym
kieliszku. Krążyła po sali, rozdając markowane całusy, ściskając dłonie i radośnie kiwając
głową. Natknęła się na Richarda Drake’a, zamieniła parę słów z resztą szefostwa, udając
zainteresowanie, wysłuchała, co mają do powiedzenia najważniejsze szychy z radiowego
działu reklamy. Skupiła się na tym, żeby mówić, co trzeba, komu i kiedy trzeba. Gdy miała to
z głowy, poszukała wzrokiem swego producenta Bena i przyłączyła się do kolegów
realizujących jej audycję, którzy najwyraźniej postanowili przetańczyć całą noc.
Po pewnym czasie opadła z sił, czemu trudno się dziwić, ponieważ obiadu właściwie nie
zjadła, a taniec w butach na wysokich obcasach jest bardzo męczący. Odetchnęła z ulgą, gdy
dostrzegła, że w pobliżu jest wolna skórzana kanapa. Opadła na poduszki wygrzane przez
gości, którzy rozpierali się na nich przed chwilą, zsunęła buty i poruszała bolącą stopą.
Przy barze kłębił się tłum ludzi w różnych fazach alkoholowego i narkotycznego
zamroczenia. Tu i ówdzie widziało się wylewne demonstracje uczuć, które miały miejsce w
ciemnych rzekomo kątach klubu stanowiącego miejsce akcji. Dzięki błyskom
stroboskopowych lamp owe poufałości były widoczne jak na dłoni, choć fragmentarycznie,
więc bardzo przypominały popowe teledyski. Rytmiczna muzyka podgrzewała atmosferę i
brzmiała tak głośno, że wszyscy musieli niemal krzyczeć, żeby ich słyszano. Ogólnie rzecz
biorąc, panował spory luz, więc zapewne w poniedziałkowej poczcie elektronicznej impreza
będzie określana jako fajna, a ci, którym film się urwie, posuną się nawet do stwierdzenia, że
było fantastycznie.
Lizzie błądziła myślami daleko od zatłoczonej sali, gdy przysiadł się do niej Danny
Vincent, didżej puszczający muzykę w czasie antenowym, gdy miasto się korkuje. Poczuła za
plecami jego ramię spoczywające na oparciu kanapy, w głowie odezwał jej się natychmiast
wbudowany na stałe niezawodny alarm ostrzegający przed niebezpieczeństwem. Był chyba
równie przymilny jak głos, którym uspokajał rozsierdzonych kierowców stojących w korkach.
Siedział zbyt blisko, więc Lizzie zorientowała się, że jego zęby, przesadnie lśniące i białe,
zapewne nie są własne, a połyskliwe, markowe dżinsy wydawały się co najmniej o numer za
małe.
– Dlaczego taka piękna, młoda i popularna dziewczyna siedzi samotnie w kącie?
Głos był naprawdę wyjątkowy; coś jakby koci pomruk. Ale to jedyny liczący się atut
Danny’ego. Lizzie żałowała okropnie, że nie wyszła, nim się do niej przyczepił.
– Obserwuję ludzi, odpoczywam, regeneruję siły... w samotności. – Dwa ostatnie słowa
poprzedziła dłuższa pauza dla ich podkreślenia. Ten sygnał oznaczał, że Danny powinien się
zmyć, ale był zbyt ograniczony, żeby odebrać komunikat.
– Jesteśmy na imprezie – mruczał, a głoski wibrowały. – Masz szansę poznać fajnych
ludzi, zbliżyć się do paru kolegów, wejść na dobre do naszej radiowej rodzinki.
Sytuacja pogarszała się z każdą chwilą. Lizzie, zepchnięta do narożnika przez didżeja
sugerującego zbliżenie z kolegami, poczuła nieprzyjemny skurcz żołądka, ale Danny,
samorodny talent radiowy i ulubieniec słuchaczy, zajmował w hierarchii dziobania znacznie
wyższą pozycję niż ona, więc póki ograniczał się do perorowania, wolała dyplomatycznie
tolerować jego umizgi.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin