King Stephen - Szkoła przetrwania.doc

(107 KB) Pobierz
SZKOŁA PRZETRWANIA

SZKOŁA PRZETRWANIA

 

Wcześniej czy później każdy student medycyny staje wobec pytania: jak wielki szok traumatyczny jest w stanie znieść pacjent? Rozmaite autorytety udzielają rozmaitych odpowiedzi, lecz na najbardziej podstawowym poziomie odpowiedź sprowadza się do innego pytania: jak bardzo pacjentowi zależy na tym, żeby przeżyć?

 

26 stycznia

Dwa dni, odkąd morze wyrzuciło mnie na brzeg. Dziś dokładnie wymierzyłem wyspę. Ładna mi wyspa! Sto dziewięćdziesiąt kroków w najszerszym miejscu i dwieście sześćdziesiąt siedem w najdłuższym.

Wszystko wskazuje na to, że nie ma na niej nic do jedzenia.

Nazywam się Richard Pine, a to jest mój dziennik. Jeśli (kiedy) ktoś mnie tu odnajdzie, łatwo zdołam go zniszczyć. Zapałek mi nie brakuje. Zapałek i heroiny. Mam tego całe mnóstwo, tyle że tutaj niewiele jest warte, cha, cha. Będę więc pisał, żeby jakoś zabić czas.

Jeżeli mam mówić prawdę (a czemu niby nie? Czasu na pewno mi nie zabraknie!), to zacznę od tego, że urodziłem się we włoskiej dzielnicy Nowego Jorku i początkowo nazywałem się Richard Pinzetti. Mój ojciec był nierobem, ja chciałem zostać chirurgiem. Ojciec śmiał się ze mnie, wyzywał od głupców, po czym kazał sobie nalewać kolejną szklaneczkę wina. W wieku czterdziestu sześciu lat umarł na raka. Ku mojemu zadowoleniu.

W szkole średniej grałem w futbol. Byłem najlepszym cholernym futbolistą, jaki kiedykolwiek uczęszczał do naszej budy. Quarterbackiem. Przez dwa lata wybierano mnie do reprezentacji miasta. Nienawidziłem futbolu, ale jeśli jesteś ubogim italiańcem i chcesz się kształcić, sport to twoja jedyna szansa. Grałem więc i wywalczyłem sportowe stypendium.

W college'u wziąłem rozbrat z piłką natychmiast, jak tylko zacząłem uzyskiwać wystarczająco wysokie oceny, żeby dostać stypendium naukowe. Ojciec umarł sześć tygodni przed uroczystością wręczenia dyplomów. I bardzo dobrze. Chyba nie myślicie, że chciałbym wyjść na podium, odebrać dyplom, odwrócić się i ujrzeć tę kupę tłuszczu? Wstąpiłem też do klubu - oczywiście nie do żadnego z tych najlepszych, nie z takim nazwiskiem, ale jednak.

Dlaczego o tym wszystkim piszę? Przecież to niemal śmieszne... Chwileczkę, cofam: to jest śmieszne. Znakomity doktor Pine siedzi na kamieniu w spodniach od piżamy i podkoszulku, na wysepce tak małej, że prawie można napluć do morza po drugiej stronie, i spisuje historię swego życia. Ależ jestem głodny! Nieważne, napiszę tę cholerną historię. Kiedy piszę, przynajmniej nie myślę o pustym żołądku. No, prawie.

Jeszcze przed rozpoczęciem studiów zmieniłem nazwisko na Pine. Matka rozpaczała, że łamię jej serce. Jakie serce? Dzień po tym, jak stary poszedł do piachu, zabawiała się z tym żydowskim sklepikarzem zza rogu. Jak na kogoś, kto był tak bardzo przywiązany do nazwiska, cholernie jej się spieszyło, żeby je zmienić na Steinbrunner.

Zawsze chciałem być chirurgiem. Jeszcze w szkole średniej. Przed każdym meczem starannie bandażowałem sobie ręce, a po meczu nacierałem je kremem i masowałem. Jeśli marzy ci się zostać chirurgiem, musisz dbać o dłonie. Niektóre chłopaki naśmiewały się ze mnie i wyzywały od tchórzów; nie biłem się z nimi. Wystarczająco ryzykowałem na boisku. Ale miałem swoje sposoby. Najgłośniej pyskował Howie Plotsky, wielki głupi koł z krostowatą gębą. Dorabiałem sobie wtedy, roznosząc po domach gazety, a przy okazji zabawiałem się w bukmachera. Znałem mnóstwo ludzi, rozmawiałem z nimi, słyszałem to i owo, a czego nie słyszałem, to się domyślałem. Wiecie, jak to jest: każdy głupek potrafi umrzeć, sztuką jest nauczyć się przeżyć. Zapłaciłem najsilniejszemu chłopakowi w szkole, niejakiemu Ricky'emu Brazzi, dziesięć dolców za to, żeby Howie Plotsky połamał na mnie zęby. Całkiem dosłownie. Obiecałem mu dodatkowo dolara za każdy ząb Howiego, który mi przyniesie; przyniósł trzy, zawinięte w papierowy ręcznik. Wykonując zlecenie, uszkodził sobie knykcie w dwóch palcach, sami więc widzicie, jakich mogłem narobić sobie kłopotów.

Podczas studiów, kiedy moi koledzy, te nieszczęsne palanty, zaharowywali się na śmierć, pracując nocami w knajpach, szorując podłogi albo sprzedając krawaty, ja rozwijałem swój biznes. Zakłady futbolowe, koszykówka, od czasu do czasu trochę polityki... No i utrzymywałem dobre stosunki z chłopcami z sąsiedztwa. Studia minęły jak z bicza trząsł.

Kombinować "w zawodzie" zacząłem dopiero na stażu. Pracowałem w jednym z największych nowojorskich szpitali. Początkowo były to tylko recepty in blanco. Sprzedawałem bloczek jednemu z chłopców z sąsiedztwa, a on fałszował podpisy kilkudziesięciu lekarzy, w czym pomagały mu dostarczone również przeze mnie próbki pisma. Takie podpisane, puste recepty "chodziły" na ulicy po dziesięć, dwadzieścia dolarów za sztukę. Ćpuny dosłownie biły się o nie.

Nieco później odkryłem, jaki gigantyczny bałagan panuje w szpitalnej aptece. Nikt niczego tam nie kontrolował. Ludzie wynosili towar całymi garściami, ale nie ja. Zawsze byłem ostrożny. W kłopoty wpadłem dopiero teraz, kiedy stałem się nieostrożny, no i kiedy opuściło mnie szczęście. Ale i tak spadnę na cztery łapy. Jak zwykle.

Już nie mogę pisać. Boli mnie nadgarstek i zdrętwiały mi palce. Poza tym naprawdę nie wiem, po co to robię. Przecież niedługo ktoś mnie tutaj znajdzie.

 

27 stycznia

W nocy odpływ zabrał łódkę, która następnie zatonęła na głębokości jakichś trzech metrów przy północnym brzegu wysepki. Bez znaczenia. Po uderzeniu w rafę dno i tak było dziurawe jak sito, a poza tym od razu zabrałem z niej wszystko, co miało jakąkolwiek wartość. Piętnaście litrów wody. Przybory do szycia. Zestaw pierwszej pomocy. Zeszyt, w którym piszę - zdaje się, że miał służyć odnotowywaniu kolejnych przeglądów. Dobre sobie! Czy ktoś słyszał o SZALUPIE RATUNKOWEJ, w której nie byłoby żadnych zapasów żywności?! Ostatni przegląd odbył się 8 sierpnia 1970. Aha, jeszcze dwa noże, tępy i całkiem ostry, a do tego łyżka połączona z widelcem. Skorzystam z nich wieczorem, kiedy będę jadł kolację. Dzisiaj są kamienie z rusztu. Cha, cha. Przynajmniej udało mi się naostrzyć ołówek.

Jak tylko zdejmą mnie z tej obsranej przez ptaki skały, podam do sądu te cholerne Paradise Lines; choćby po to warto żyć. A ja przeżyję. Wyjdę z tego. Możecie być pewni. Wyjdę z tego z życiem.

 

(później)

Wyliczając swój dobytek, zapomniałem o drobnostce: o dwóch kilogramach czystej heroiny wartości rynkowej 350 tysięcy dolarów. Tutaj jest warta zero. Zabawne, co? Cha, cha!

 

28 stycznia

Wreszcie coś zjadłem, naturalnie jeśli można nazwać to jedzeniem. Na jednej ze skał wznoszących się pośrodku wyspy usiadła mewa. Skały tworzą tam coś w rodzaju miniaturowej góry, oczywiście również dokładnie obsranej. Znalazłem kamień, który dobrze leżał mi w dłoni, i podkradłem się najbliżej, jak to było możliwe. Mewa stała nieruchomo jak posąg i przyglądała mi się lśniącymi czarnymi oczami. Dziwne, że nie spłoszyło jej burczenie w moim brzuchu.

Cisnąłem kamień z całej siły; o dziwo trafiłem. Wrzasnęła przeraźliwie i usiłowała zerwać się do lotu, ale złamałem jej skrzydło, zaczęła więc niezdarnie uciekać na piechotę, a ja pognałem za nią, przeskakując z kamienia na kamień. Dziwka dała mi nieźle popalić; po drugiej stronie "szczytu" stopa uwięzła mi w skalnej szczelinie i niewiele brakowało, a złamałbym sobie nogę w kostce.

Dopadłem ją dopiero na wschodnim brzegu wyspy. Usiłowała wleźć do wody i odpłynąć. Chwyciłem ją za ogon, a ona wygięła szyję i dziobnęła mnie boleśnie. Zaraz potem złapałem ją jedną ręką za nogi, a drugą skręciłem kark. Odgłos, jaki temu towarzyszył, sprawił mi sporo satysfakcji - wiecie, coś w rodzaju: "Obiad na stole!". Cha, cha!

Zaniosłem ją z powrotem do "obozu", ale zanim przystąpiłem do skubania i patroszenia, zdezynfekowałem jodyną ranę na ręce. Ptaki są nosicielami mnóstwa mikroorganizmów, a ostatnią rzeczą, jakiej jeszcze potrzebowałem, było zakażenie.

Z oprawieniem mewy nie miałem żadnych problemów - niestety, nie mogłem jej ugotować. Wyspa jest całkowicie pozbawiona roślinności, łódź zaś zatonęła. Pożarłem ją więc na surowo. Mój żołądek usiłował natychmiast się jej pozbyć; wcale mu się nie dziwiłem, lecz nie mogłem na to pozwolić. Skupiłem się na liczeniu wstecz i po jakimś czasie mdłości ustąpiły. To prawie niezawodny sposób.

Pomyślcie tylko: przez to obrzydliwe ptaszysko mało nie złamałem sobie nogi, a kiedy je wreszcie złapałem, zraniło mnie! Jeśli jutro uda mi się jakieś upolować, poddam je wyrafinowanym torturom. To wykpiło się stanowczo zbyt małym kosztem. Pisząc te słowa, widzę głowę mewy, która leży na piasku. Wydaje mi się, że w czarnych, szklistych oczach migoczą szydercze iskierki.

Czy mewy mają mózgi jakiejś sensownej wielkości? A jeśli tak, to czy te mózgi są jadalne?

 

29 stycznia

Dzisiaj bez żarcia. Co prawda jedna mewa wylądowała w pobliżu "szczytu", ale odleciała, zanim zdołałem się zbliżyć na odległość celnego rzutu. Zapuszczam brodę. Swędzi jak diabli. Jeśli ta mewa przyleci jeszcze raz i uda mi się ją schwytać, wydłubię jej oczy.

Byłem cholernie dobrym chirurgiem, ale wystawili mnie na odstrzał, na dodatek robiąc wokół tego mnóstwo zamieszania. Śmiechu warte; każdy kręci coś na boku, ale kiedy ktoś wpadnie, wszyscy udają świętych. Zgodnie z przysięgą Hipokratesa i Hipokryta.

Podczas stażu i później, kiedy pracowałem jako internista, udało mi się odłożyć tyle, żeby otworzyć prywatny gabinet przy Park Avenue. Musiałem jakoś sobie radzić, bo w przeciwieństwie do większości moich "kolegów" nie miałem bogatego tatusia ani ustosunkowanego sponsora. Kiedy zawieszałem przy drzwiach tabliczkę, mój stary od dziewięciu lat leżał w grobie. Matka umarła rok przed tym, jak cofnięto mi zezwolenie na prowadzenie prywatnej praktyki.

To działało jak sprzężenie zwrotne. Współpracowałem z kilkoma aptekarzami z East Side, z dworna hurtowniami leków i co najmniej z dwudziestoma lekarzami. Oni kierowali pacjentów do mnie, ja do nich. Wykonywałem operacje i przepisywałem leki niezbędne podczas rekonwalescencji. Co prawda nie wszystkie operacje były nieodzowne, żadnej jednak nie przeprowadziłem wbrew woli pacjenta i żaden pacjent nie odmówił przyjmowania leków, które mu zleciłem. Ludzie już tacy są; nawet pięć albo dziesięć lat po operacji chętnie wciąż przyjmowaliby środki przeciwbólowe. Czasem im to ułatwiałem, ale niech wam się nie wydaje, że byłem jedyny. Poza tym mogli sobie na to pozwolić. A niekiedy pacjent miał kłopoty z zaśnięciem po jakiejś drobnej operacji. Albo narzekał, że nigdzie nie może dostać ulubionych pastylek odchudzających. Albo środków uspokajających. Wszystko da się załatwić. Gdyby nie przyszli z tym do mnie, trafiliby do kogoś innego.

A potem faceci z Urzędu Skarbowego dobrali się Lowenthalowi do skóry, nastraszyli go pięcioma latami odsiadki, a on od razu wypluł parę nazwisk, w tym i moje. Obserwowali mnie przez jakiś czas, a kiedy wreszcie zastukali do drzwi, byłem wart znacznie więcej niż nędzne pięć latek. Nigdy na przykład nie zrezygnowałem z handlowania czystymi receptami. Najzabawniejsze, że na dobrą sprawę do niczego nie było mi to już potrzebne, ale taka jest siła przyzwyczajenia.

Cóż, na szczęście znałem paru ludzi, pociągnąłem za właściwe sznurki, paru innych rzuciłem lwom na pożarcie. Ale tylko tych, których nie lubiłem. Samych cholernych sukinsynów.

Jezu, ależ jestem głodny!

 

30 stycznia

Całkowity brak mew. Przypomniały mi się wywieszki, które czasem widywałem na wózkach z warzywami w mojej dzielnicy: POMIDORÓW BRAK. Wszedłem po pas w wodę z ostrym nożem w ręce i przez cztery godziny stałem nieruchomo jak posąg. Słońce prażyło tak mocno, że dwa razy mało nie zemdlałem, ale policzyłem wstecz i jakoś to minęło. Ani jednej ryby. Ani jednej.

 

31 stycznia

Zabiłem drugą mewę w taki sam sposób jak pierwszą. Byłem zbyt głodny, żeby ją torturować, jak sobie obiecywałem. Wypatroszyłem ją i od razu zjadłem, a potem wycisnąłem zawartość z wnętrzności i też je zjadłem. To przedziwne wrażenie czuć, jak odzyskujesz siły żywotne. Szczerze mówiąc, zacząłem się już trochę bać. Leżałem w cieniu skały i wydawało mi się, że słyszę głosy: matki, ojca, byłej żony i wielkiego Chinola, z którym handlowałem heroiną w Sajgonie. Ten był najgorszy. Trochę seplenił, przypuszczalnie z powodu częściowo rozszczepionego podniebienia.

- No, dalej! - odzywał się znikąd. - No, dalej, possiągnij ssobie! Psesstaniess mysslecss o głodssie. Będssie ssi dobsse...

Ja jednak nie skorzystałem nawet z pastylek nasennych.

Czy mówiłem wam, że Lowenthal się zabił? Baran. Powiesił się tam, gdzie kiedyś miał gabinet. Moim zdaniem wyświadczył światu wielką przysługę.

Chciałem odzyskać prawo wykonywania zawodu. Paru spośród ludzi, z którymi rozmawiałem, twierdziło, że to się da zrobić, ale będzie kosztowało kupę forsy. Więcej, niż kiedykolwiek mi się śniło. Miałem w bankowej skrytce czterdzieści tysięcy dolarów w gotówce; postanowiłem postawić wszystko na jedną kartę w nadziei, że karta się odwróci i zarobię dwa albo trzy razy więcej.

Zwróciłem się do Ronniego Hanelli. W college'u występowaliśmy w jednej drużynie, a kiedy jego młodszy brat skończył medycynę, pomogłem mu załatwić staż w renomowanej klinice. Ronnie natomiast skończył prawo - czy to nie zabawne? Na naszej ulicy nazywaliśmy go Ronnie szeryf, bo sędziował we wszystkich meczach i pojedynkach bokserskich. Jeśli komuś nie podobały się jego decyzje, miał do wyboru dwie możliwości: trzymać gębę na kłódkę albo dostać po mordzie. Portorykańczycy przezywali go Ronniepizza. Jedno słowo: Ronniepizza. Nabijali się z niego. I pomyśleć, że taki gość z wyróżnieniem skończył college, poszedł na prawo, bez trudu zdał egzaminy końcowe, po czym otworzył interes w sąsiedztwie, nad barem rybnym. Wystarczy, że zamknę oczy, a widzę go w tym jego białym continentalu. Największy pieprzony lichwiarz w mieście.

Wiedziałem, że Ronnie coś mi znajdzie.

- To niebezpieczne - powiedział - ale ty zawsze potrafiłeś się o siebie zatroszczyć. Jeżeli się dobrze spiszesz, przedstawię cię paru ludziom. Jeden z nich jest kongresmanem.

Podał mi wtedy dwa nazwiska: Henry Li-Tsu był ogromnym Chinolem, Sołom Ngo był Wietnamczykiem. A do tego chemikiem. Za odpowiednią opłatą miał sprawdzać jakość towaru dostarczanego przez Chińczyka, który od czasu do czasu lubił żartować. Jego "żarty" przybierały postać małych foliowych torebek wypełnionych talkiem zmieszanym z wybielaczem i skrobią kukurydzianą. Ronnie uważał, że prędzej czy później Li-Tsu przypłaci swoje żarty życiem.

 

1 lutego

Nad wyspą przeleciał samolot. Usiłowałem wspiąć się na "szczyt" skały, żeby stamtąd wymachiwać rękami, ale stopa uwięzła mi w szczelinie - chyba tej samej co tego dnia, kiedy zabiłem pierwszą mewę. Złamałem sobie nogę w kostce. Trzask był prawie tak głośny jak wystrzał. Okropnie zabolało. Wrzasnąłem, zachwiałem się, przez chwilę jak wariat młóciłem powietrze rękami, straciłem równowagę i runąłem ze skały. Grzmotnąłem głową w kamień i wszystko zgasło. Oprzytomniałem dopiero o zmierzchu. Straciłem trochę krwi, kostka urosła do rozmiarów opony, a na dodatek poparzyło mnie słońce. Jeszcze godzina i na pewno nie obeszłoby się bez bąbli.

Jakoś się tu dowlokłem, przez całą noc trząsłem się i płakałem z wściekłości. Zdezynfekowałem ranę na głowie i opatrzyłem najlepiej, jak mogłem. To właściwie tylko zadrapanie, ale za to noga... Paskudna sprawa. Kość złamana w dwóch albo trzech miejscach.

Jak teraz będę polował na ptaki?

Ten samolot na pewno szukał rozbitków z "Callas". Sztorm zagnał moją szalupę wiele kilometrów od miejsca, w którym zatonął statek. Wątpię, żeby ktoś jeszcze tu się zjawił.

Boże, jak boli!

 

2 lutego

Ułożyłem napis na niewielkiej piaszczystej plaży na południowym brzegu wyspy, tam gdzie wyrzuciło szalupę. Pracowałem cały dzień, często odpoczywając w cieniu, a i tak zemdlałem dwa razy. Wydaje mi się, że schudłem co najmniej dziesięć kilogramów, w większości z powodu odwodnienia. Teraz jednak, z miejsca, w którym siedzę, mogę podziwiać swoje dzieło: ułożone z czarnych kamieni na białym piasku litery ponadmetrowej wysokości, tworzące napis POMOCY. Następny samolot już mnie nie ominie.

O ile będzie jakiś następny samolot.

Ból wciąż pulsuje w stopie, opuchlizna złowróżbnie zmieniła kolor. Przebarwienie skóry wyraźnie się rozszerza. Jeśli mocno obwiążę stopę koszulą, ból na chwilę staje się prawie do zniesienia, wkrótce jednak ponownie przybiera na sile, tak że wolałbym zemdleć, niż zasnąć.

Zaczynam podejrzewać, że może nie obejść się bez amputacji.

 

3 lutego

Opuchlizna wciąż się powiększa, przebarwienie staje się coraz intensywniejsze. Zaczekam do jutra. Jeżeli operacja okaże się niezbędna, powinienem jakoś dać sobie radę. Mam zapałki, żeby zdezynfekować ostrzejszy nóż, mam igłę i nici. Mam też koszulę, z której zrobię bandaże.

Dysponuję nawet dwoma kilogramami "środka przeciwbólowego", chociaż takiego nigdy nikomu nie przepisałem. Gdybym przepisał, braliby z przyjemnością. Jestem tego pewien. Te wiekowe paniusie z ufarbowanymi na niebiesko włosami zażywałyby nawet odświeżacze powietrza, gdyby ktoś im powiedział, że to da im kopa. Możecie mi wierzyć.

 

4 lutego

Postanowiłem amputować stopę. Nie jem od czterech dni. Jeśli zaczekam jeszcze trochę, mogę zemdleć podczas operacji i wykrwawić się na śmierć, a ja, mimo wszystko, wciąż chcę żyć. Pamiętam, co na zajęciach z anatomii mówił Mockridge - Stary Mockie, tak go nazywaliśmy. "Wcześniej czy później każdy student medycyny staje wobec pytania: jak wielki szok traumatyczny jest w stanie znieść pacjent?". Odwracał się do wielkiej tablicy, stukał wskaźnikiem w wątrobę, nerki, serce, śledzionę, jelita, i dodawał: "Na najbardziej podstawowym poziomie odpowiedź sprowadza się do innego pytania: jak bardzo pacjentowi zależy na tym, żeby przeżyć?".

Myślę, że mnie się uda.

Naprawdę.

Piszę chyba tylko po to, żeby odwlec to, co nieuchronne, ale właśnie sobie przypomniałem, że nie wyjaśniłem do końca, skąd się tutaj wziąłem. Chyba powinienem dokończyć opowieść na wypadek, gdyby operacja się nie powiodła. Potrzebuję na to najwyżej kilku minut, a że dzień ledwie się zaczął, na pewno zdążę przeprowadzić zabieg. Mój pulsar wskazuje dopiero dziewięć po dziewiątej.

Poleciałem do Sajgonu w charakterze turysty. Czy to dziwnie brzmi? Nie powinno. Pomimo prowadzonej przez Nixona wojny co roku latają tam tysiące ludzi. To ci sami ludzie, którzy oglądają wraki samochodów i pasjonują się walkami kogutów.

Mój chiński przyjaciel wręczył mi towar, który zawiozłem Ngo, a ten stwierdził, że dostawa jest najwyższej jakości. Dowiedziałem się od niego, iż Li-Tsu nie dalej jak cztery miesiące temu pozwolił sobie na kolejny "żart", w wyniku czego wkrótce potem jego żona wyleciała w powietrze po przekręceniu kluczyka w stacyjce samochodu. Od tamtej pory zupełnie stracił poczucie humoru.

Siedziałem w Sajgonie przez trzy tygodnie. Powrotną podróż do San Francisco miałem odbyć na pokładzie luksusowego liniowca "Callas". W kajucie pierwszej klasy. Wejście na pokład z towarem nie przedstawiało najmniejszych problemów, ponieważ Ngo przekupił celników, którzy pobieżnie przejrzeli zawartość walizek, mnie zaś (i przewieszonej przez moje ramię lotniczej torbie, w której miałem towar) nie poświęcili najmniejszej uwagi.

- W Stanach nie pójdzie ci tak łatwo - ostrzegł mnie Ngo. - Ale to już twój problem.

Nie miałem najmniejszego zamiaru osobiście przemycać towaru przez granicę. Ronnie Hanelli wynajął nurka, który za trzy tysiące dolarów podjął się dość ryzykownego zadania. Po jego wykonaniu miał się ze mną spotkać (dwa dni temu, jeśli się nie mylę) w domu noclegowym zwanym nie wiadomo czemu Hotelem St. Regis. Plan polegał na tym, żeby zapakować towar do solidnego wodoszczelnego pojemnika, przymocować z wierzchu zapalnik czasowy z mikroładunkiem wybuchowym, który miał rozerwać paczuszkę z silnym środkiem barwiącym, i wyrzucić całość za burtę zaraz po tym, jak statek zacumuje przy nabrzeżu. Rzecz jasna, nie ja miałem to zrobić.

Wciąż szukałem jakiegoś kucharza albo stewarda, który chętnie zarobiłby parę dolców, a jednocześnie był wystarczająco mądry (albo głupi), żeby potem trzymać gębę na kłódkę. Ale "Callas" poszła na dno.

Nie mam pojęcia, dlaczego ani w jaki sposób. Co prawda pogoda była sztormowa, lecz statek radził sobie całkiem nieźle. Około ósmej wieczorem 23 stycznia gdzieś pod pokładem rozległa się stłumiona eksplozja. Byłem wtedy w barze. "Callas" niemal natychmiast nabrała przechyłu na lewą burtę (wciąż nie wiem, czy to ster-, czy bakburta) i zaczęła się zanurzać.

Ludzie krzyczeli i miotali się w popłochu, butelki roztrzaskiwały się na podłodze, z niższego pokładu, zataczając się, wybiegł jakiś człowiek z rozległymi poparzeniami i resztkami spalonej koszuli na grzbiecie. Z głośników rozległo się wezwanie, żeby każdy udał się do tej samej szalupy co podczas próbnego alarmu na początku rejsu, ale to jedynie podsyciło panikę, ponieważ niewielu pasażerów pofatygowało się wtedy na pokład. Ja nie tylko zadałem sobie ten trud, ale nawet zjawiłem się pierwszy; chciałem stać w pierwszym rzędzie, żeby wszystkiemu dobrze się przyjrzeć. Zawsze poświęcam dużo uwagi sprawom, od których może zależeć moje życie.

Zszedłem do kajuty, poupychałem po kieszeniach woreczki z heroiną, a następnie udałem się w kierunku szalupy ratunkowej numer 8. Kiedy wspinałem się po schodkach na główny pokład, rozległy się dwie kolejne eksplozje i statek przechylił się jeszcze bardziej.

Na pokładzie panował całkowity chaos. Obok mnie przemknęła wrzeszcząca rozpaczliwie kobieta z dzieckiem na ręku, rozpędziła się na przechylonym pokładzie, z ogromną siłą uderzyła w reling, wypadła za burtę, wykonała w powietrzu dwa i pół salta, po czym znikła mi z oczu. Jakiś starszy jegomość siedział przy ścianie nadbudówki i wyrywał sobie włosy z głowy, inny mężczyzna, w stroju kucharza, z potwornie poparzoną twarzą zataczał się od ściany do ściany, krzycząc rozpaczliwie:

- Pomocy! Nic nie widzę! Pomóżcie mi! Moje oczy!

Panika, niczym jakaś rozprzestrzeniająca się błyskawicznie choroba, przeniosła się z pasażerów na załogę. Nie zapominajcie jednak, że od pierwszej eksplozji pod pokładem do zatonięcia statku upłynęło zaledwie około dwudziestu minut. Przy niektórych szalupach kłębił się tłum przerażonych pasażerów, przy innych - w tym także przy mojej, która znajdowała się na osuwającej się ku powierzchni morza burcie - było całkiem pusto. Oprócz mnie zjawił się tam tylko jeden marynarz o prostackiej, tępej twarzy.

- Szybko, spuszczamy tę dziwkę na wodę! - wykrzyknął, tocząc dokoła dzikim spojrzeniem. - Ta cholerna balia zaraz pójdzie na dno!

Spuszczanie szalupy ratunkowej na wodę jest stosunkowo proste, ale w zamieszaniu coś mu się pomyliło i poplątał liny. Łódź zawisła półtora metra poniżej poziomu pokładu, z rufą znacznie wyżej od dziobu. Właśnie zamierzałem mu pomóc, kiedy nagle wrzasnął przeraźliwie, ponieważ lina nagle ożyła, przeniknęła mu błyskawicznie między zaciśniętymi palcami, zdzierając z nich skórę, a następnie pociągnęła go za sobą. Szalupa z łoskotem runęła do wody.

Czym prędzej zsunąłem się do niej po drabince sznurowej, odepchnąłem się od kadłuba i chwyciłem wiosła. Wcześniej wiosłowałem wyłącznie dla przyjemności, podczas weekendowych wizyt w letnich domkach przyjaciół, teraz jednak walczyłem o życie. Zdawałem sobie sprawę, że jeśli nie zdołam odpłynąć na bezpieczną odległość od umierającego statku, wir po zatonięciu "Callas" wciągnie mnie pod wodę.

Poszła na dno zaledwie pięć minut później, a ja nie byłem aż tak daleko, jakbym sobie tego życzył. Musiałem pracować wiosłami jak szaleniec, żeby pozostać w miejscu. Nie trwało to długo. Kiedy tonęła, do relingu na dziobie byli jeszcze uczepieni ludzie. Wyglądali jak stado małp.

Sztorm przybrał na sile. Straciłem jedno wiosło. Noc przypominała koszmarny sen; na zmianę wylewałem wodę z szalupy i wściekle pracowałem jedynym wiosłem, żeby ustawić ją dziobem do kolejnej ogromnej fali.

Jakoś tuż przed świtem 24 stycznia fale stały się bardziej regularne i zaczęły pchać mnie przed sobą z coraz większą prędkością. Było to przerażające, ale zarazem niezwykle ekscytujące. W pewnej chwili rozległ się łoskot i część dna rozpadła się w drzazgi, zanim jednak łódź zdążyła zatonąć, następna fala wyrzuciła mnie na tę zakazaną kupę skał. Nie mam najmniejszego pojęcia, gdzie jestem. Nigdy nie byłem dobry z nawigacji. Cha, cha.

Wiem za to, co muszę zrobić. Być może to ostatni wpis do tego dziennika, ale mimo wszystko wydaje mi się, że jakoś sobie poradzę. Tak jak zawsze. A ostatnio protetyka poczyniła kolosalne postępy. Wkrótce zapomnę, że nie mam jednej stopy.

Pora sprawdzić, czy naprawdę jestem tak dobry, jak mi się wydaje. Powodzenia.

 

5 lutego

Już po wszystkim.

Najbardziej obawiałem się bólu. Nie jestem przewrażliwiony, ale w stanie skrajnego osłabienia połączone działanie bólu i głodu mogło pozbawić mnie przytomności przed końcem operacji. Na szczęście rozwiązałem ten problem za pomocą heroiny.

Otworzyłem jedną torebkę, starannie usypałem dwa równiutkie rządki na płaskim kamieniu i wciągnąłem najpierw w prawą dziurkę a potem w lewą. Poczułem się tak, jakbym zaciągnął się jakimś cudownie otępiającym lodem, który błyskawicznie zaczął zamrażać mi mózg od spodu. Zrobiłem to natychmiast po dokonaniu wczorajszego wpisu, o 9.45. Kiedy ponownie spojrzałem na zegarek, cień skały przesunął się, leżałem częściowo w słońcu i była 12.41. Zdrzemnąłem się. Nigdy nie przypuszczałem, że będzie aż tak pięknie, i nie mogłem pojąć, dlaczego do tej pory byłem taki zasadniczy. Ból, strach, cierpienie... wszystko znikło, pozostawiając po sobie kojącą euforię.

W tym stanie ducha przystąpiłem do operacji.

Bolało potwornie, szczególnie w początkowej fazie, lecz wydawało mi się, że ból jest obok mnie, zupełnie jakby cierpiała inna osoba. Owszem, przeszkadzał, ale równocześnie był całkiem interesujący. Potraficie to zrozumieć? Owszem, pod warunkiem że kiedykolwiek zażywaliście jakiś silny lek na bazie morfiny. Taki środek robi coś więcej, niż tylko uśmierza ból: daje całkowity, niewzruszony spokój. Teraz rozumiem, dlaczego ludzie tak łatwo się uzależniają, choć sam już nigdy nie nazwałbym ich "ćpunami". Tak mogą mówić tylko ci, którzy sami nigdy nie spróbowali.

Mniej więcej w połowie operacji ból się nieco spersonalizował i zaczęły mnie ogarniać kolejne fale omdlenia. Korciło mnie, żeby ponownie sięgnąć po torebkę z białym proszkiem, ale zwalczyłem pokusę. Jeżelibym znowu zasnął, wykrwawiłbym się na śmierć równie pewnie i nieodwracalnie jak wtedy, gdybym zemdlał. Zastępczo zaaplikowałem sobie liczenie wstecz od stu.

Jako chirurg doskonale zdawałem sobie sprawę, że największe ryzyko wiąże się z nadmierną utratą krwi. Podczas zabiegu każda kropla jest na wagę złota. W szpitalu można podać pacjentowi krew, ja jednak nie miałem takiej możliwości. To, co straciłem (a kiedy kończyłem zabieg, piasek był niemal czarny od krwi), przepadło; mój organizm musiał samodzielnie zregenerować ubytki.

Rozpocząłem operację punktualnie o 12.45, zakończyłem o 13.50, po czym natychmiast zażyłem jeszcze większą niż poprzednio dawkę heroiny. Na trzy godziny odszedłem w szary, bezbolesny świat. Kiedy się ocknąłem, złocista ścieżka biegnąca po błękitnej powierzchni Pacyfiku łączyła mnie ze słońcem zawieszonym nisko nad zachodnim horyzontem. W życiu nie widziałem czegoś tak pięknego. Ta chwila wynagrodziła mi wszystkie cierpienia. Godzinę później zażyłem jeszcze trochę białego proszku, żeby móc w pełni rozkoszować się zachodem słońca.

Wkrótce po zapadnięciu ciemności...

Wkrótce potem...

Chwileczkę. Chyba już mówiłem, że od czterech dni nic nie miałem w ustach? I że moje ciało musiało samodzielnie i bez żadnej pomocy odzyskać siły po operacji? I co najważniejsze, że przeżycie zależy przede wszystkim od silnej woli? Nie będę usprawiedliwiał się, twierdząc, że na moim miejscu postąpilibyście tak samo. Przede wszystkim zapewne mało kto z was jest chirurgiem. Nawet gdybyście wiedzieli co nieco o amputacjach, przypuszczalnie i tak wykrwawilibyście się na śmierć, a nawet gdybyście przeżyli, taki pomysł nigdy nie zaświtałby w waszych wypełnionych przesądami głowach. Zresztą nieważne. Nikt nie musi o tym wiedzieć. Tuż przed opuszczeniem wyspy zniszczę ten zeszyt.

Byłem bardzo ostrożny.

Przed zjedzeniem starannie ją umyłem.

 

7 lutego

Ból był bardzo silny, chwilami trudny do zniesienia, ale chyba jeszcze gorsze okazało się swędzenie, świadczące o rozpoczęciu procesu gojenia. Przez całe popołudnie myślałem o tych wszystkich pacjentach, którzy skamleli, że nie wytrzymają, że za chwilę oszaleją, a ja uśmiechałem się protekcjonalnie i powtarzałem, że najdalej jutro poczują się znacznie lepiej, wyzywając ich jednocześnie w myślach od mazgajów, maminsynków i niewdzięczników. Teraz rozumiem, co przeżywali. Parę razy niewiele brakowało, żebym zerwał opatrunek ze strzępów koszuli, wbił palce w świeżą ranę, zerwał szwy i pozwolił, żeby krew obfitym strumieniem trysnęła na piasek. Byłem gotów zrobić wszystko, byle tylko uwolnić się od tego przeklętego swędzenia.

Liczyłem wtedy wstecz od stu i wciągałem heroinę.

Nie mam pojęcia, ile w sumie zażyłem, ale zdaję sobie sprawę, że od operacji jestem cały czas na haju. Przynajmniej nie czuję głodu, tylko niewyraźne, przytłumione ssanie w żołądku, które łatwo zignorować; ale nie wolno mi ulec pokusie. Heroina nie ma żadnej wartości odżywczej. Przekonałem się o tym, pełzając po piasku. Opadam z sił.

Boże, mam nadzieję, że do tego nie dojdzie, ale... Możliwe, że będzie konieczna jeszcze jedna operacja.

 

(później)

Przeleciał kolejny samolot. Za wysoko. Widziałem tylko jasną smugę na niebie, ale i tak wymachiwałem rękami i wołałem. Kiedy znikł, rozpłakałem się.

Tak ciemno, że prawie nic nie widać. Jedzenie. Myślę tylko o jedzeniu. Lasagna, którą piekła matka. Pieczywo czosnkowe. Eskalopki. Homary. Żeberka. Melba brzoskwiniowa. Ogromna porcja tortu śmietankowego i góra lodów waniliowych domowej roboty, takich jak u "Chrupiącej Mamuśki" na First Avenue. Gorące precelki z ananasem. Chipsy cebulowe z frytkami, które można maczać w keczupie i wpychać, zajadać, wysysać, połykać, aż tłuszcz ścieka po brodzie.

100... 99... 98... 97... 96... 95... 94...

Boże Boże Boże.

 

8 lutego

Rano na szczycie skały usiadła mewa, wielka i tłusta. Leżałem w cieniu - nazywam to miejsce "obozem" - z kikutem opartym na kamieniu. Na widok ptaka dostałem ślinotoku, zupełnie jak pies Pawłowa. Śliniłem się niczym małe dziecko.

Znalazłem gdzieś blisko kamień, który doskonale wypełnił mi dłoń, i zacząłem się czołgać. Czwarta kwarta. Po trzech przegrywamy. Długie podanie na środek pola. Pinzetti rusza naprzód (nie Pinzetti, oczywiście Pine!). Nie miałem prawie żadnej nadziei. Byłem pewien, że odleci, ale musiałem spróbować. Gdybym dorwał to bezczelne, spasione ptaszysko, odsunąłbym od siebie widmo drugiej operacji. Pełzłem powoli, zawadzając kikutem o kamienie (za każdym razem w głowie eksplodowały mi fajerwerki bólu) i czekałem, aż zerwie się do lotu.

Nie zrobiła tego. Maszerowała sobie tam i z powrotem, zupełnie jak jakiś skrzydlaty generał dokonujący przeglądu wojsk. Od czasu do czasu zerkała na mnie małymi, paskudnymi czarnymi oczkami, a ja wtedy zamierałem w bezruchu i liczyłem wstecz od stu aż do chwili, kiedy znowu zaczynała się przechadzać. Za każdym razem, kiedy rozpościerała skrzydła, żołądek podchodził mi do gardła. Ślina wciąż ciekła mi z ust. Nic nie mogłem na to poradzić.

Nie mam pojęcia, jak długo się skradałem. Godzinę? Dwie? Im bardziej się zbliżałem, tym mocniej waliło mi serce i tym apetyczniej wyglądała mewa. Miało się wrażenie, że ze mnie drwi; byłem przekonany, że zerwie się do lotu, jak tylko dotrę na odległość celnego rzutu kamieniem. Drżały mi nogi i ręce, w ustach zaschło, kikut potwornie bolał. Podejrzewam, że głód narkotykowy też robił swoje, choć nigdy nie przypuszczałem, że pojawi się tak szybko. Przecież zażywam to świństwo dopiero od tygodnia.

Nieważne. Bez tego nie dałbym rady. Na szczęście mam ogromny zapas. Jeśli później, po powrocie do Stanów, będę musiał się poddać leczeniu odwykowemu, zrobię to z uśmiechem na ustach, w najlepszej klinice w Kalifornii, na razie mam zupełnie inne problemy.

Byłem coraz bliżej, ale wciąż bałem się rzucić. Ogarnęło mnie obłąkańcze przekonanie, że na pewno chybię, co najmniej o pół metra. Musiałem jeszcze się przysunąć, pełzłem więc w górę po skałach z odchyloną do tyłu głową, a pot płynął strumieniami po moim wyniszczonym, przypominającym stracha na wróble ciele. Mówiłem już, że zaczęły mi się psuć zęby? Gdybym był przesądny, podejrzewałbym, że to dlatego, że zjadłem...

Ha! Na szczęście wiemy lepiej, prawda?

Znowu się zatrzymałem. Dotarłem już bliżej niż do dwóch poprzednich mew, ale nadal nie mogłem się zdecydować na rzut. Ściskałem kamień tak mocno, aż rozbolały mnie palce, wciąż jednak nie podejmowałem próby. Zbyt dobrze zdawałem sobie sprawę, co to będzie oznaczać, jeżeli chybię.

Nie obchodzi mnie, co się stanie, jeśli zużyję cały towar! Wydam ich wszystkich w sądzie! Wystąpię jako świadek koronny oskarżenia, a potem resztę życia spędzę gdzieś w ukryciu! Resztę cholernie długiego życia!

Chyba podpełzłbym jeszcze bliżej, gdyby nie to, że wreszcie poderwała się do lotu. Podpełzłbym i skręcił jej kark! Ona jednak rozpostarła skrzydła, ja zaś wrzasnąłem przeraźliwie, dźwignąłem się na kolana i z całej siły cisnąłem kamień. I trafiłem!

Ptak zaskrzeczał, po czym runął na ziemię po drugiej stronie skały. Bełkocąc coś radośnie i zupełnie nie przejmując się tym, że mogę uszkodzić niezabliźnioną jeszcze ranę i wykrwawić się na śmierć, wczołgałem się na szczyt, przewaliłem się przez ostrą skalną krawędź i mocno uderzyłem się w głowę. Wtedy w ogóle nie zwróciłem na to uwagi, choć teraz mam potężnego guza. Myślałem tylko o tym, że trafiłem! Trafiłem ptaka w locie! Co za fantastyczne szczęście!

Zbroczony krwią uciekał na piechotę w kierunku plaży, wlokąc za sobą złamane skrzydło. Pełzłem najszybciej, jak mogłem, ale on był szybszy. Wyścig kalek! Cha, cha! Mimo wszystko dopadłbym go, gdyby nie moje ręce. Muszę je oszczędzać. Mogę ich jeszcze potrzebować. Chociaż przez cały czas o tym pamiętałem, to kiedy dotarłem na wąską plażę, dłonie miałem podrapane do krwi, a chwilę potem uderzyłem zegarkiem w kamień, rozbijając szkiełko.

Mewa z przeraźliwym wrzaskiem Wpadła do morza, sięgnąłem po nią, w garści zostało mi parę piór, chwilę potem zaś runąłem twarzą do wody. Krztusząc się, parskając i plując pełzłem dalej, zacząłem nawet płynąć. Opatrunek zsunął się z kikuta, zanurzyłem się raz, drugi, zawróciłem i z najwyższym trudem dotarłem z powrotem na plażę. Wyczerpany, niemal sparaliżowany bólem, szlochałem i przeklinałem mewę, która, dając słabe oznaki życia, kołysała się na falach najpierw kilka, a potem kilkanaście metrów od brzegu. W pewnej chwili chyba zacząłem ją błagać, żeby wróciła. A potem, już martwą, ocean zabrał za rafę.

To nie w porządku.

Droga powrotna do obozu zajęła mi niemal godzinę. Zażyłem potężną dawkę heroiny, lecz nadal jestem wściekły na tę mewę; skoro i tak miała uciec, to dlaczego tak długo mnie zwodziła? Dlaczego po prostu nie odleciała?

 

9 lutego

Amputowałem lewą stopę, kikut obwiązałem majtkami. Dziwne. Podczas operacji potwornie się śliniłem. Zupełnie jak wtedy, kiedy zobaczyłem mewę. Nic nie mogłem na to poradzić, ale przynajmniej zdołałem powstrzymać się do zapadnięcia zmroku. Dwadzieścia albo trzydzieści razy liczyłem wstecz od stu. Cha, cha!

A potem...

To tylko zimny befsztyk, powtarzałem w duchu. To zimny befsztyk. To zimny befsztyk.

 

11(?) lutego

Od dwóch dni pada. I wieje. Zdołałem usunąć trochę kamieni ze zbocza "góry", dzięki czemu powstała płytka grota, do której wpełzłem. Złapałem małego pajączka i zjadłem. Bardzo smaczny. Soczysty. Przyszło mi do głowy, że skały mogą zsunąć się po zboczu i pogrzebać mnie żywcem; nic mnie to nie obchodzi.

Przespałem cały sztorm. Być może trwał nie dwa, ale trzy dni, albo tylko jeden, lecz mam wrażenie, że ściemniało się dwa razy. Uwielbiam spać. Nic mnie wtedy nie boli, nic nie swędzi. Jestem pewien, że jakoś z tego wyjdę. Nie może być, żeby człowiek przeszedł przez coś takiego na próżno.

U Świętej Rodziny był pewien ksiądz, nieduży człowieczek, który uwielbiał rozprawiać o piekle i grzechach śmiertelnych. ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin