Josif Brodski
W POLTORA POKOJU
dla L.K.
l.
Półtora pokoju (jeśli takie określenie znaczy cokolwiek po angielsku), które
zamieszkiwaliśmy we troje, wyłożone było parkietem i moja matka stanowczo
sprzeciwiała się, by mężczyźni z jej rodziny, a szczególnie ja, chodzili po domu w
skarpetkach. Nalegała, byśmy zawsze nosili buty lub kapcie. Strofując mnie, powoływała
się na stary rosyjski przesąd. Powiadała, że to zły omen i sprowadza śmierć w rodzinie.
Możliwe oczywiście, że uważała to po prostu za przejaw braku manier, za zwyczajne
złe wychowanie. Męskie nogi śmierdzą, a działo się to w epoce przeddezodorantowej.
Myślę jednak, że łatwo się było pośliznąć na froterowanej podłodze i upaść, zwłaszcza
chodząc w wełnianych skarpetkach. A dla osoby starej i kruchej, skutki takiego upadku
mogłyby być fatalne. Związek podłogi z drzewem, ziemią, itp., rozciągał się w moim
pojęciu na wszelką powierzchnię pod stopami naszych bliskich i dalekich krewnych
mieszkających w tym samym mieście. Była to ta sama powierzchnia, niezależnie od
dzielącej nas odległości. Nawet przeniesienie się na przeciwny brzeg rzeki, gdzie w
późniejszych latach wynajmowałem mieszkanie czy pokój, nic nie rozwiązywało, bo w
naszym mieście dużo jest rzek i kanałów. I choć niektóre bywają wystarczająco głębokie
dla pełnomorskich statków, śmierć - myślałem - uzna je za płytkie, lub też, zgodnie ze
swymi podziemnymi obyczajami, przekradnie się pod ich korytem.
Teraz moja matka i mój ojciec nie żyją. Stoję na wybrzeżu Atlantyku i bezmiar wody
dzieli mnie od dwóch żyjących jeszcze ciotek i kuzynów. To prawdziwa przepaść, zdolna
zmylić nawet śmierć. Teraz mogę do woli chodzić po domu w skarpetkach, gdyż nie mam
na tym kontynencie krewnych. Jedyna śmierć, jaką zapewne mógłbym spowodować, to
moja własna, ale wtedy doszłoby do pomieszania nadawcy z odbiorcą. Szanse takiej
mieszanki są minimalne i na tym polega różnica między przesądami a elektroniką. A
jednak, jeśli nie chodzę w skarpetkach po podłodze z kanadyjskiego klonu, to nie na
skutek wyżej wymienionej pewności ani też z instynktu samozachowawczego. Nie robię
tego, gdyż nie podobałoby się to mojej matce. Pragnę chyba zachować zwyczaje naszej
rodziny, teraz, gdy tylko ja jeden pozostałem przy życiu
2.
Było nas troje w tym naszym półtora pokoju: ojciec, matka i ja. Na owe czasy była to
typowa rosyjska rodzina. A były to czasy powojenne i mało kto mógł sobie pozwolić na
więcej niż jedno dziecko. Niektórych nawet nie było stać na ojca - obecnego lub żywego:
wielki terror i wojna zebrały swoje żniwo w dużych miastach, a szczególnie w moim
rodzinnym mieście. Powinniśmy więc uważać się za szczęściarzy, zwłaszcza że byliśmy
Żydami. Wszyscy troje przeżyliśmy wojnę. (Mówię "wszyscy troje", bo ja również
urodziłem się przed jej wybuchem, w 1940). Rodzicom moim udało się też przeżyć lata
trzydzieste.
Przypuszczalnie uważali, że mieli szczęście, choć nigdy o tym nie mówili. W ogóle
niewiele zajmowali się sobą, aż się zestarzeli i zaczęły dokuczać im różne dolegliwości.
Nawet wtedy jednak nie mówili o sobie ani o śmierci w sposób wzbudzający przerażenie
słuchacza lub litość. Zrzędzili po prostu lub utyskiwali nie zwracając się do nikogo
konkretnego, ot, skarżąc się na swoje bolączki lub mówiąc o takim czy innym lekarstwie.
Moja matka co najwyżej nadmieniała, wskazując na komplet naczyń z wykwintnej
porcelany: " To będzie twoje, gdy się ożenisz, lub gdy. . . „ i tu urywała. Pamiętam też,
jak kiedyś rozmawiała przez telefon z jakąś daleką znajomą, o której wiedziałem, że jest
chora. Matka wyszła z budki telefonicznej na ulicę z nieznanym mi wyrazem oczu za
rogową oprawą okularów. Pochyliłem się ku niej (byłem już dużo wyższy) i spytałem, co
ta pani powiedziała. Patrząc niewidzącym wzrokiem przed siebie, matka odparła: " Wie,
że umiera i płakała w słuchawkę".
Przyjmowali wszystko jak zrządzenie losu: istniejący system, swoją niemoc, nędzę,
krnąbrnego syna. Starali się nadrabiać wszelkie braki: w domu zawsze było coś do
jedzenia i zawsze udawało im się przyrządzić jakiś posiłek. Wiązali jak mogli koniec z
końcem i choć żyliśmy od wypłaty do wypłaty, odkładali parę rubli dla syna na kino,
wycieczkę do muzeum, książki czy słodycze. Nakrycia stołowe, ubrania i pościel były
zawsze uprane, wypolerowane, wyprasowane, zacerowane i wykrochmalone. Obrus był
nieskazitelnie czysty i gładki, wiszący nad nim abażur odkurzony, a podłoga zamieciona i
błyszcząca. Zadziwiające, że nigdy się nie nudzili. Owszem, bywali zmęczeni, ale nigdy
znudzeni. Przeważnie kręcili się po mieszkaniu gotując, piorąc, krążąc między wspólną
kuchnią a naszym półtora pokojem, z jakimś przedmiotem gospodarskim w ręku. Zasiadali
oczywiście do posiłków, ale moją matkę pamiętam w pozycji siedzącej, przede wszystkim
pochyloną nad maszyną do szycia na pedał marki Singer, łatającą ubrania, nicującą
kołnierzyki starych koszul, przerabiającą lub cerującą stare płaszcze. Ojciec natomiast
zasiadał na krześle lub za biurkiem tylko gdy czytał gazetę. Niekiedy wieczorem oglądali
telewizję - film albo koncert w naszym odbiorniku z 1952 roku. Wtedy również siedzieli.
Rok temu sąsiad znalazł mojego ojca, martwego, spoczywającego w takiej właśnie pozycji
w naszym półtora pokoju.
3.
Przeżył swoją żonę o trzynaście miesięcy. Na siedemdziesiąt osiem lat jej życia i
osiemdziesiąt jego, spędziłem z nimi jedynie trzydzieści dwa. Nie wiem prawie nic jak się
poznali, nie wiem o ich zalotach ani nawet w którym roku się pobrali. Nie mam pojęcia
jak żyli przez ostatnie jedenaście czy dwanaście lat, które spędzili beze mnie. Ponieważ
nigdy się tego nie dowiem, wolę założyć, że ich tryb życia był niezmieniony, może nawet
było im lżej beze mnie, zarówno w sensie finansowym, jak i dlatego, że nie musieli się
obawiać mojego kolejnego aresztowania.
Nie mogłem jednak pomóc im na starość. Nie byłem przy nich, gdy umierali. Mówię
o tym nie tyle z poczucia winy, co raczej z egoizmu dziecka, które naśladuje rodziców na
wszystkich etapach życia; każde dziecko powtarza bowiem, w taki czy inny sposób, drogę
życiową swoich rodziców. Powiedziałbym, że w gruncie rzeczy chcemy się od rodziców
dowiedzieć czegoś o naszej własnej przyszłości, naszym starzeniu się i nauczyć się
ostatniej lekcji - jak umierać. Uczymy się tego mimo woli, nieświadomie. "Czy ja też tak
będę wyglądał na starość? Czy ta choroba sercowa -lub inna - jest dziedziczna?". Nie
wiem i nigdy nie będę wiedział jak czuli się w ostatnich latach swego życia. Jak często
zdejmowała ich bojaźń i czy przygotowali się na śmierć; kiedy odczuwali ulgę, a kiedy
odzyskiwali nadzieję, że znowu będziemy wszyscy troje razem. "Synu - mówiła matka
przez telefon - jedyne czego pragnę w życiu to zobaczyć cię. Tylko to mnie podtrzymuje".
A po chwili: "Co robiłeś pięć minut temu, zanim zadzwoniłeś?" - "Prawdę mówiąc,
zmywałem". " To bardzo dobrze. Zmywanie to świetne zajęcie. Czasami to wspaniała
terapia".
4.
Nasze półtora pokoju było częścią olbrzymiej amfilady zajmującej jedną trzecią
bloku, po północnej stronie sześciopiętrowego gmachu, który stał u wylotu trzech
przecznic i naprzeciwko placu. Budynek ten był jednym z tych olbrzymich tortów w tak
zwanym mauretańskim stylu, znaczących koniec stulecia w Europie północnej.
Zbudowany w 1903 - roku, w którym urodził się mój ojciec - stanowił architektoniczną
sensację Petersburga i Achmatowa powiedziała mi kiedyś, że rodzice zabrali ją dorożką,
by obejrzeć to cudo. W zachodniej części budynku, na wprost jednej z najsławniejszych
ulic literatury rosyjskiej, Litejnego Prospektu, mieszkał niegdyś Aleksander Błok. Jeżeli
chodzio o naszą amfiladę, to zajmowała ją para, która królowała na przedrewolucyjnej
literackiej scenie rosyjskiej, a później nadawała intelektualny ton emigracji rosyjskiej w
Paryżu w latach dwudziestych i trzydziestych: Dymitr Mereżkowski i Zinaida Gippius. I
to właśnie z balkonu naszego półtora pokoju larwokształtna Zinka obrzucała obelgami
marynarzy Rewolucji.
Po Październiku, zgodnie z polityką "ścieśniania" burżuazji, amfilada została
podzielona i na każdy pokój przypadała jedna rodzina. Między pokojami wzniesiono
ściany. Początkowo z dykty, później, z upływem lat, deski, cegły i sztukateria nadały tym
podziałom rangę normy architektonicznej. Jeżeli przestrzeni przysługuje atrybut
nieskończoności, to przejawia się on nie w jej rozwoju, lecz w redukcji. Chociażby
dlatego, że ograniczanie przestrzeni okazuje się, zaskakująco, bardziej logiczne. Jest lepiej
zorganizowane i posiada więcej nazw: cela, ustęp, grób. Przestrzenie mają tylko szeroki
gest.
W ZSRR minimalną powierzchnią mieszkalną jest dziewięć metrów kwadratowych
na osobę. Powinniśmy byli więc uważać się za szczęściarzy, gdyż na skutek nietypowości
naszej części amfilady, nam trojgu przypadło czterdzieści metrów. Nadwyżka wynikała
również z tego, że mieszkanie to otrzymaliśmy w wyniku zrzeczenia się dwóch
oddzielnych pokoi zajmowanych przez moich rodziców przed ślubem. Trudno
wytłumaczyć cudzoziemcowi czym jest to pojęcie wymiany. Ustawy o własności są
wszędzie tajemnicze, ale niektóre są bardziej tajemnicze, szczególnie, gdy właścicielem
jest państwo. (Pieniądze na przykład nie odgrywają żadnej roli, gdyż w państwie
totalitarnym płace są mało zróżnicowane, inaczej mówiąc wszyscy są tak samo biedni).
Nie można wykupić zamieszkiwanego lokalu, można co najwyżej mieć prawo do
przestrzennego odpowiednika tego, co zajmowało się uprzednio. Dwie osoby postanawia-
jące zamieszkać razem mają prawo do sumy powierzchni lokali jakie zamieszkiwały
przedtem. Zaś o tym, co się dostanie, decydują urzędnicy wydziału kwaterunkowego.
Łapówki są nieskuteczne, gdyż hierarchia tych urzędników jest również tajemnicza, a ich
pierwszym odruchem jest przyznać każdemu jak najmniej. Procedura zamiany mieszkania
ciągnie się latami i można tylko liczyć na zmęczenie, to znaczy, że złamie się ich, uparcie
odmawiając przyjęcia lokalu o powierzchni mniejszej od zajmowanej uprzednio.
Obok zwykłej arytmetyki, przy zamianie brane są pod uwagę najróżniejsze czynniki
nie określone w przepisach, takie jak wiek, narodowość, rasa, zawód; płeć i wiek dziecka;
pochodzenie społeczne i miejsce urodzenia, nie mówiąc 0 osobistym wrażeniu, jakie
petent wywiera itp. Tylko urzędnicy wiedzą, jakie lokale są do dyspozycji, tylko oni
wyrokują, co będzie stanowić odpowiednik powierzchni i mogą dodać lub ująć kilka
metrów. A jak ważne jest te kilka metrów! Może się w nich zmieścić półka na książki, a
nawet biurko.
5.
Pomijając nadwyżkę trzynastu metrów, mieliśmy wielkie szczęście, gdyż otrzymane
mieszkanie było niewielkie. To znaczy, nasza część amfilady obejmowała sześć pokoi
podzielonych w ten sposób, że zajmowały je tylko cztery rodziny. Mieszkało tam
zaledwie jedenaście osób z nami włącznie. Liczba lokatorów w takim wspólnym
mieszkaniu nierzadko sięga setki, przeciętna liczba mieszkańców waha się między 25 a
50. Nasze mieszkanie było stosunkowo mało zaludnione.
Oczywiście mieliśmy jedną wspólną ubikację, jedną łazienkę i jedną kuchnię. Ale
kuchnia była dość obszerna, ubikacja całkiem przyzwoita i schludna. Jeśli idzie o
łazienkę, to zgodnie z rosyjską normą higieny, jedenaście osób mogło zażywać kąpieli i
prać, na ogół nie kolidując ze sobą. Pranie rozwieszało się w dwóch korytarzach
łączących nasze pokoje z kuchnią i bieliznę sąsiadów znało się na pamięć.
Nasi współmieszkańcy byli dobrymi sąsiadami, zarówno pod względem osobistym jak
i z uwagi na to, że wszyscy pracowali, a więc byli poza domem przez większą część dnia.
Z wyjątkiem jednej osoby, nie donosili, a był to, jak na kolektywne mieszkanie, bardzo
dobry wskaźnik. Ale nawet donosicielka, krępa, pozbawiona talii kobieta - chirurg w
pobliskiej przychodni - udzielała czasami porad lekarskich i potrafiła zająć miejsce w
kolejce, gdy coś przywieźli do spożywczego czy też popilnować zupy. Jak brzmi ten
wiersz w „StarSplitter" Frosta? "Żyjąc z ludźmi, znaj sztukę przebaczania grzechów"?
Obok wszystkich ohydnych aspektów takiej egzystencji, kolektywne mieszkanie
posiada też być może pewne zalety. Obnaża życie do podstaw - niszczy wszelkie
złudzenia na temat natury ludzkiej. Z natężenia smrodu można wywnioskować kto jest w
ubikacji, wiadomo, co kto jadł zarówno na kolację jak i na śniadanie. Wie się, kto jakie
odgłosy wydaje w łóżku i kiedy kobiety mają okres. Jest się często powiernikiem
sąsiadów. To oni wzywają karetkę pogotowia w razie potrzeby. Jeśli mieszkasz samotnie,
pewnego dnia sąsiad może znaleźć cię martwego na krześle i na odwrót.
A te docinki, porady lekarskie i kulinarne, nowiny, co dowieźli do tego czy innego
sklepu, wymieniane we wspólnej kuchni, wieczorem, gdy żony gotują posiłki! Prawdziwa
lekcja podstawowych praw życia; wystarczy nadstawić uszu i zerkać kątem oka. Jakież
ciche dramaty rozgrywają się, gdy nagle ktoś do kogoś przestał się odzywać. Cóż za
wspaniała szkoła mimiki! Jakąż głębię uczuć wyraża sztywny, nastroszony kręgosłup lub
lodowaty profil! Jakie zapachy, aromaty i smrody unoszą się w powietrzu wokół żółtej
stuwatowej łzy zwisającej z warkocza kabla. Jest coś plemiennego w życiu tej źle
oświetlonej jaskini, coś pierwotnego lub, jak kto woli, ewolucyjnego. Garnki i patelnie
tkwią nad kuchenkami gazowymi jak tam-tamy.
6.
Wspominam to nie z nostalgii, lecz dlatego, że moja matka spędziła tam jedną
czwartą swego życia. Ludzie mający rodziny rzadko jadają poza domem a w Rosji prawie
nigdy. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek widział ją lub ojca w restauracji czy bodaj w
kawiarni. Była najlepszą kucharką jaką znałem, może z wyjątkiem Chestera Kallmana, ale
on miał przecież większy wybór składników. Głównie pamiętam ją w kuchni, opasaną
fartuchem, z twarzą zaczerwienioną; okulary lekko zaparowane, przegania mnie, gdy
usiłuję wykraść coś z garnka. Na jej górnej wardze lśnią kropelki potu; krótko
przystrzyżone, siwe, lecz farbowane na rudo włosy są w nieładzie. "Zmykaj stąd! -
krzyczy.- Co za niecierpliwość!” Już tego nie usłyszę .
Nie zobaczę też uchylających się drzwi (jak je otwierała, trzymając w obu rękach
garnek lub dwie duże patelnie? Opierając naczynia o klamkę i naciskając ich ciężarem?) i
matki wpływającej z naszym obiadem/kolacją/podwieczorkiem/deserem. Ojciec czytał
wtedy przeważnie gazetę, ja nie odrywałem się od książki, chyba że mi kazano. A ona
wiedziała, że jakakolwiek pomoc z naszej strony byłaby spóźniona i na pewno niezdarna.
Mężczyźni w jej rodzinie raczej w i e d z i e l i co to jest uprzejmość, niż umieli ją
stosować. Nawet jeśli byli głodni. "Znowu czytasz tego twojego Dos Passosa? - mówiła
nakrywając do stołu - Kto przeczyta Turgieniewa?" "Czego się spodziewasz? - odzywał
się na to ojciec składając gazetę - Przecież to wałkoń".
7.
Jak to możliwe, że widzę siebie samego w tej scenie? A jednak widzę, równie
wyraźnie jak ich oboje. I to także nie jest przejawem mojej nostalgii za młodością,
ojczyzną. Nie. Bardziej prawdopodobne, że teraz, gdy umarli, widzę ich życie takim, jakie
było wówczas, a wówczas stanowiłem jego cząstkę. Oni przecież pamiętaliby mnie takim,
chyba że mają dar wszechwiedzy i obserwują mnie w chwili obecnej, siedzącego w
kuchni uniwersyteckiego mieszkania, piszącego w niezrozumiałym dla nich języku,
chociaż myślę, że teraz powinni być wszechjęzyczni. To ich jedyna szansa, aby zobaczyć
mnie i Amerykę. Dla mnie to jedyna możliwość, by ujrzeć ich i nasz pokój.
8.
Nasz sufit był na wysokości czterech metrów i zdobiła go ornamentacja gipsowa w
tym samym mauretańskim stylu. W połączeniu ze szczelinami i zaciekami wokół
pękniętych rur u sąsiada z góry, składała się na wysoce szczegółową mapę nieistniejącego
mocarstwa czy archipelagu. W pokoju były trzy bardzo wysokie zwieńczone łukami okna,
przez które widzielibyśmy wyłącznie liceum po drugiej stronie ulicy, gdyby nie to, że
środkowe okno było zarazem drzwiami balkonowymi. Z tego balkonu mogliśmy
obserwować ulicę na całej długości. Jej bezbłędną perspektywę, typową dla Petersburga,
zamykał z jednej strony zarys kopuły cerkwi Świętego Panteleimona a, gdy patrzyło się w
prawo, duży plac z katedrą Zbawiciela Jego Cesarskiej Mości Pułku Przemienienia
Pańskiego.
Gdy sprowadziliśmy się do tego mauretańskiego cuda, była to już ulica Pestela - od
imienia straconego przywódcy dekabrystów. Przedtem nazywała się Panteleimonowska,
od cerkwi, która majaczyła na jej końcu. Tam zakręcała gwałtownie, obiegała cerkiew
prowadząc do rzeki Fontanki i mostem Policyjnym na jej drugi brzeg, aż do Letniego
Ogrodu. Kiedyś mieszkał tam Puszkin i w którymś z listów do żony napisał: "codziennie
w szlafroku i domowych pantoflach idę przez most na przechadzkę po Letnim Ogrodzie.
Cały Letni Ogród jest moim prywatnym parkiem".
Zdaje mi się, że mieszkał pod numerem 11. My pod 27, przy końcu ulicy, biegnącej
do placu katedralnego. Ponieważ jednak nasz budynek stał na rogu słynnego Litejnego
Prospektu, nasz adres pocztowy brzmiał: Litejny Prospekt 24 m 28. Tam dostawaliśmy
pocztę i tak właśnie adresowałem listy do rodziców. Wspominam o tym nie dlatego, żeby
to miało jakieś szczególne znaczenie, lecz ponieważ moje pióro prawdopodobnie nigdy
już nie napisze tego.
9.
Nasze meble pasowały do zewnętrznego i wewnętrznego wystroju budynku. Były
całe w giętkich liniach i podobnie monumentalne jak sztukateria fasady czy pilastry
sterczące ze ścian, na których wiły się gipsowe wieńce jakichś geometrycznych owoców.
Zewnątrz i wewnątrz budynek pomalowany był na kolor jasnobrązowy w odcieniu kakao
z mlekiem. Nasze dwie katedropodobne komody były dębowe, politurowane na czarno,
pochodziły jednak z tej samej epoki co budynek - z przełomu stulecia. Prawdopodobnie
to właśnie sprawiło, że sąsiedzi od początku byli do nas dobrze nastawieni, choć było to
u nich nieświadome. I zapewne z tego samego powodu po niecałym roku mieliśmy
wrażenie, że mieszkaliśmy tam zawsze. Zdawało się, że komody nareszcie odnalazły swój
dom, lub też na odwrót, i my także zrozumieliśmy, że jesteśmy zainstalowani na dobre, i
że się stąd nigdy nie ruszymy.
Te trzymetrowej wysokości, dwupiętrowe komody (aby je ruszyć z miejsca należało
zdjąć gzymsowe wieko z korpusu o słoniowatych nogach) zawierały niemal cały dobytek
nagromadzony w ciągu lat przez naszą rodzinę. Spełniały rolę, jaka zwykle jest udziałem
strychu lub piwnicy. Rozmaite aparaty fotograficzne mojego ojca, sprzęt do wywoływania
negatywów i robienia odbitek, zdjęcia, talerze, porcelana, bielizna, obrusy, pudła z
butami (dla niego już za małymi, dla mnie jeszcze za dużymi), narzędzia, baterie, jego
stary mundur marynarski, lornetka, albumy rodzinne, pożółkłe pisma ilustrowane, kape-
lusze i szale mojej matki, srebrne brzytwy z Solingen, przepalone flesze, jego
odznaczenia wojskowe, jej barwne kimona, ich wzajemna korespondencja, lorgnon,
wachlarze i inne pamiątki - wszystko to schowane było w czeluściach tych komód, a gdy
otworzyło się szufladę, unosił się zapach naftaliny, starej skóry i kurzu. Na okapie dolnej
części, niby na gzymsie kominka, stały dwie kryształowe karafki z likierem i porcelanowa
figurka przedstawiająca dwóch podochoconych chińskich rybaków wyciągających sieci z
połowem. Mama odkurzała je dwa razy na tydzień.
Z perspektywy czasu zaczyna mi się wydawać, że zawartość tych komód można by
porównać do naszej wspólnej podświadomości, choć wówczas taka myśl nie przyszłaby
mi do głowy. W każdym razie wszystkie te przedmioty stanowiły część świadomości
moich rodziców. Były one symbolami ich pamięci - miejsc i czasów przeważnie
poprzedzających moje istnienie: ich wspólnej i oddzielnej przeszłości, ich młodości i
dzieciństwa, innej epoki, niemal innego stulecia. Korzystając z tej samej perspektywy
czasu dodam: - ich wolności, ponieważ urodzili się i wyrośli wolni, przed tym, co
bezmyślna hołota nazywa Rewolucją, a co dla nich i dla wielu pokoleń oznaczało
zniewolenie.
10.
Piszę to po angielsku ponieważ chcę im ofiarować pewien margines wolności -
margines, którego szerokość zależy od liczby osób jakie zechcą to przeczytać. Chcę, aby
Maria Volpert i Aleksander Brodski stali się realni w „obcych normach świadomości"1.
Chcę, by angielskie czasowniki opisywały ich ruchy. Nie przywróci to ich do życia, ale
angielska gramatyka może przynajmniej okazać się lepszą drogą z kominów państwowego
krematorium, niż rosyjska. Pisanie o nich po rosyjsku byłoby tylko przedłużeniem ich
niewoli, redukowaniem ich do znikomości i mechanicznym unicestwieniem. Wiem, że nie
należy stawiać znaku równości między państwem a językiem, ale to właśnie po rosyjsku
dwojgu starym ludziom wlokącym się po niezliczonych państwowych urzędach i
ministerstwach w nadziei otrzymania pozwolenia na wyjazd za granicę w celu
odwiedzenia jedynego syna, powtarzano bez przerwy, przez całe dwanaście lat, że
państwo uważa taką wizytę za "bezcelową". Nie ulega w każdym razie wątpliwości, że
powtarzalność tego stwierdzenia wskazuje na pewną zażyłość między państwem a
językiem rosyjskim. Poza tym, nawet gdybym napisał to wszystko po rosyjsku, słowa te
nie ujrzałyby światła dziennego pod rosyjskim niebem. Kto by je więc przeczytał?
Garstka emigrantów, których rodzice albo nie żyją, albo umrą w podobnych
okolicznościach? Ci znają tę historię aż za dobrze. Wiedzą, co to znaczy nie uzyskać
pozwolenia na zobaczenie swoich matek lub ojców na łożu śmierci; znają ciszę, jaka
zapada po złożeniu podania o specjalną wizę na pogrzeb członka rodziny. A potem jest
już za późno, człowiek odkłada słuchawkę, wychodzi w obce popołudnie i czuje coś, na
co nie ma słów w żadnym języku i czego nie wyrazi żaden lament. . . Cóż mógłbym im
powiedzieć? W jaki sposób pocieszyć? Żaden kraj nie doprowadził sztuki niszczenia dusz
swoich obywateli do takiej perfekcji jak Rosja i żaden człowiek pióra nie zdoła tego
naprawić. Nie, temu zadaniu sprostać może tylko Wszechmogący, po to właśnie ma tak
dużo czasu. Niech więc angielski przygarnie moich zmarłych. Po rosyjsku gotów jestem
czytać, pisać wiersze czy listy. Lecz dla Marii Volpert i Aleksandra Brodskiego ...
TAKAJAQ