Part IV(1).doc

(42 KB) Pobierz
Part IV:

Part IV:

Od początku znałem cel swojej wędrówki, nawet nie zastanawiałem się, dokąd biegnę. Niedługo potem stałem już na skraju okrągłej, zacienionej przez otulające ją zewsząd drzewa, polany - mojego azylu.
Całe swoje wakacje Bella spędziła w moim towarzystwie, a większą ich część na tej polanie. To tu po raz pierwszy poznała moje mroczne tajemnice, tu nauczyła się grać w szachy i to właśnie tu usiadła kiedyś przypadkiem na wielkim mrowisku.
Uśmiechnąłem się na te wspomnienia. Wydawała się być tutaj taka szczęśliwa. Patrzyła ufnie w moje oczy, przytulała się do mnie, jakby drżenie o własne życie w moim towarzystwie było dla niej spełnieniem marzeń.
Refleksyjny uśmiech powoli spełzał z moich ust, pozostawiając za sobą wściekły grymas.
Byłem największym egoistą, jakiego widział świat. Dopuszczałem do tego, by cierpiała, by traciła przyjaciół i całe swoje normalne, ludzkie życie. I to w imię czego? Wampira, który nie powinien w ogóle istnieć. Nie zasługiwałem na nią.
Tkwiłem tak na brzegu polany dłuższą chwilę. Różnobarwne myśli biegały chaotycznie po mojej głowie, pozostawiając za sobą jedynie smutek i gorycz.
W końcu westchnąłem zrezygnowany, powoli wyszedłem z cienia drzew i usiadłem na mokrej trawie.
Z brodą opartą na podkurczonych kolanach schowałem twarz w dłoniach. Przed oczami stawały mi po kolei różne obrazy z dzisiejszego wieczoru.
Bella w samochodzie, znów nawiązująca do tego tematu. Nieśmiały uśmiech na jej twarzy na widok szczęśliwej rodziny, składającej jej życzenia, słodki zapach jej włosów. Kropelka krwi na jej palcu. Gorąca fala pożądania przepływająca wolno przez moje ciało, nieludzka czerwień w oczach Jaspera. Przerażona twarz Belli, tkwiącej wśród szczątków szklanego stołu. Myśli Rosalie...
W gruncie rzeczy, to one najbardziej nie dawały mi spokoju. Czy Rosalie mogła mieć rację? Czy dla Belli rzeczywiście nie było miejsca wśród nas?
Odpowiedź była prosta.
Bella nie powinna ze mną być. Gdyby nie moje uparcie, moja zaciętość, moja nic niewarta miłość, pewnie nie chciałaby mnie nawet znać, tak jak cała reszta tego świata. Spędzałaby teraz swoje urodziny w towarzystwie Jessici, Angeli, Erica i ich paczki, a Mike Newton trzymałby ją pewnie za rękę, gdy zdmuchiwałaby świeczki. Wróciłaby potem do domu i położyłaby się z uśmiechem na ustach do łóżka nieświadoma w najmniejszym stopniu, jakie potwory stąpają po tym świecie. Byłaby po prostu szczęśliwa. I bezpieczna.
Sprawiałem jej tyle bólu! Swoją miłością odebrałem jej wszystko. Nie zasługiwała na to. Ja nie zasługiwałem na nią.
Moje ciało zalała nagła fala cierpienia, każdą komórkę wypełniła rozpacz. Czułem, że moja klatka piersiowa lada moment eksploduje z nadmiaru bólu. Nie byłem w stanie opuścić Belli. Nie potrafiłem.
Ale musiałem. Nie mogłem już dłużej ciągnąć tej gry. Pochodziliśmy z zupełnie innych bajek - ja z siejących postrach mitów i legend, ona zaś z normalnego, codziennego życia. Już wystarczająco szkód wyrządziłem w jej jasnym, beztroskim świecie. Nie powinienem już nigdy przyprawić ją o więcej cierpień.
Bezwiednie opuściłem ręce od twarzy i zanurzyłem je w głębokiej trawie, zaciskając dygoczące pięści. Poczułem, jak małe, zielone roślinki odrywają się od podłoża, pociągając za sobą niewielkie grudy ziemi.
A więc musiałem odejść. Zniknąć.
Tak bardzo pragnąłem teraz zapłakać, uronić chociażby jedną łzę. Nie potrafiłem. Nie byłem człowiekiem. Byłem tylko wampirem.
Zawyłem głośno z rozpaczy.
Edward? - to był Emmett. - Edward, wszyscy cię szukają. Bella za chwilę wraca do domu.
Czy warto było w ogóle się stąd ruszać, skoro niedługo miała mnie już nigdy nie zobaczyć? Czy nie powinna już teraz zacząć przyzwyczajać się do mojej nieobecności? A czy ja byłem w stanie kiedykolwiek przyzwyczaić się do jej nieobecności?
Przed oczami stanęła mi jej twarz jeszcze sprzed tygodnia. W jej głębokich czekoladowych oczach odbijały się promienie letniego słońca, usta wykrzywione były w szerokim uśmiechu. Siedziała może metr stąd, tutaj, na tej polanie i patrzyła prosto na mnie. Tak łatwo było wyczytać z jej twarzy radość bijącą od niej jaśniejącą łuną! Była szczęśliwa, bo nie wiedziała, że może wieść inne życie. Lepsze życie. Życie beze mnie. I wtedy nagle ujęła moją dłoń i z jej warg wyczytałem najpiękniejsze słowa, jakie kiedykolwiek dane mi było usłyszeć. "Kocham cię".
Otworzyłem szeroko oczy, obraz Belli rozpłynął się równie szybko, co się pojawił.
Nie mogłem zniknąć bez pożegnania.
Otrzepałem ręce i powoli, bardzo powoli podniosłem się na nogi.
Edwardzie, ruższe się! - wołały myśli Emmetta. Nie odpowiedziałem, choć wiedziałem, iż jest na tyle blisko, że usłyszałby nawet mój szept. Pewnie i tak docierały do niego ciche chrzęsty gałązek pod moimi stopami.
Zresztą nie miało to teraz żadnego znaczenia. Nic już nie miało znaczenia.
Po kilku minutach stałem już na progu domu. Do moich uszu doszły spokojne słowa Carslisle'a.
- Nie, nigdy nie żałowałem, że uratowałem Edwarda.
Zagłębiłem się w jego myślach.
Opowiadał Belli o moim narodzeniu. Przez chwilę zastanowiłem się, czy nie powinienem być wściekły. Nie byłem pewien, czy Bella powinna znać historię najgorszego momentu mojego życia.
Wszedłem powoli do kuchni.
- Odwiozę cię do domu - powiedział Carlisle, uśmiechając się do Belli. Jej ręka obwiązana była teraz białym bandażem, serce wróciło do swojego normalnego rytmu. Siedziała spokojnie na krześle wpatrzona w swego rozmówcę. Na jej twarzy malowało się jednak głęboko skrywane napięcie.
- Ja ją odwiozę - mruknąłem, choć sam nie byłem pewien, czy dobrze robię.
- Ten jeden raz Carlisle może cię zastąpić - odparła Bella. Przyglądała mi się badawczo. Wyraźnie coś wyczytała z mojej miny, bo po chwili jej wzrok stał się jeszcze bardziej niespokojny. Chyba musiałem się bardziej postarać ze skrywaniem swych emocji.
Odwróciłem spojrzenie od jej twarzy i przyjrzałem się krytycznie jej błękitnej bluzce. Cały rękaw szpeciły plamy zakrzepłej krwi, w niektórych miejscach dostrzegłem drobinki tortowego lukru.
- Nic mi nie jest. - powiedziałem spokojnie. - Tylko przebierz się przed wyjściem. Alice coś ci pożyczy. Charlie dostałby zawału, gdyby zobaczył cię w tej bluzce.
Bella również spojrzała w dół i otworzyła szeroko oczy ze zdumienia. Odwróciłem się i poszedłem po Alice. Słyszałem jej cichy, spokojny oddech za tylną ścianą domu. Podążyłem w tym kierunku.
Alice siedziała na przewróconym pniu drzewa na samym brzegu lasu. Patrzyła zamyślona w przestrzeń. Oczy i usta miała szeroko otwarte, jakby nie była w stanie uwierzyć, że oto stoi przed nią jasna ściana budynku. Dobrze jednak znałem ten wyraz twarzy. Wiedziałem, czemu się przygląda.
Skrzywiłem się. Nie chciałem skupiać się na jej wizjach. Idąc powoli w jej stronę, czułem, jakby kolana się pode mną uginały. Już wiedziałem, co będzie chciała zaraz powiedzieć.
- Edward... - zaczęła. Wciąż patrzyła niewidzącym wzrokiem przed siebie. Nie potrafiłem uciec od obrazów, przesuwających się przed jej oczami.
Zacisnąłem oczy.
- Nie teraz. - powiedziałem stanowczo, z trudem powstrzymując drżenie głosu.
Ale Edwardzie...
- Alice. Bella cię potrzebuje. Musisz dać jej coś na przebranie.
- Wiem. - westchnęła, po czym podniosła się powoli z pnia i poszła w kierunku drzwi. Bezwiednie podążyłem za nią.
Słyszałem rozmyślania Carlisle'a, Esme, Alice. Od wizji tej ostatniej starałam się jak najbardziej odosobnić.
Biedny Edward... Jak on musi to przeżywać. Przecież to nie jego wina. Ani Jaspera. To po prostu... - Myśli Esme nie miały dla mnie najmniejszego sensu. Nie moja wina? Przecież to ja sprowadziłem to biedne, bezbronne jagnię do klatki lwów.
- Daj, pomogę ci - Usłyszałem Bellę.
Przyjrzałem się uważniej scenie w głowie Carlisle'a: przyglądał się zmartwiony, jak Esme zmywała właśnie podłogę jakimś nieprzyjemnym w zapachu detergentem. Zapewne dlatego woń krwi była już praktycznie niewyczuwalna. Niemal usłyszałem westchnienie w jego myślach, gdy ostatnia kropla czerwonawej cieczy została zmyta z powierzchni jasnych paneli. Wciąż przeżywał całe zajście.
- Jeszcze tylko kawałeczek. - Esme naprawdę czuła się winna. No tak, instynkt macierzyński wbrew zwierzęcemu pragnieniu. - I jak tam?
- Wszystko w porządku. - odparła Bella. Mogłaby właśnie konać przygnieciona ośmiotonową ciężarówką, a i tak odpowiedziałaby tak samo. - Carlisle zakłada szwy o wiele sprawniej niż którykolwiek ze znanych mi chirurgów.
Oboje moi rodzice się zaśmiali, choć w ich głowach dostrzegałem jedynie zmartwienie.
Wszedłem tuż za Alice do oświetlonego salonu.
- Chodź. - Moja siostra momentalnie zmieniła swój nastrój na pogodny i raźno podeszła do Belli. - Dam ci coś na zmianę. Tę bluzkę możesz co najwyżej zachować na Halloween.
Podniosła dziewczynę z łatwością, jakby ta była tylko pustym kartonowym pudełkiem i po chwili obie zniknęły już na schodach prowadzących na górę.
Słyszałem ich szepty, ale nie byłem ciekaw, o czym rozmawiają. Patrzyłem uparcie w poręcz schodów pogrążony w myślach. Esme i Carlisle zniknęli w drzwiach prowadzących do kuchni, najwyraźniej rozumiejąc, że nie jestem teraz w nastroju, by wysilać się na żadną błahą rozmowę.
Po chwili usłyszałem kroki Belli na schodach. Spojrzałem na nią. Była taka piękna! Taka... ludzka. Z trudem powstrzymałem pragnienie, by podejść do niej i objąć ją, zanurzając twarz w jej miękkich, mahoniowych włosach. Nie zasługiwałem na taki skarb. Nie potrafiłem o niego należycie dbać.
Bez słowa otworzyłem drzwi i czekałem, aż Bella wyjdzie na werandę.
- Zapomniałaś o prezentach! - Zawołała za nią Alice. - podziękujesz mi jutro, jak zobaczysz, co to - powiedziała i bezceremonialnie wepchnęła jej paczki w ramiona.
Moja ciemnowłosa piękność powoli wyszła na werandę. Zamknąłem za nami drzwi i podążyliśmy razem prosto w ciemność.

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin