Sandemo Margit - Saga O Ludziach Lodu Tom 36 - Magiczny Księżyc(1).doc

(999 KB) Pobierz

 

 

_____________________________________________________________________________

 

 

 

                             Margit Sandemo

 

 

                         SAGA O LUDZIACH LODU

 

 

                               Tom XXXVI

 

                           Magiczny księżyc

 

_____________________________________________________________________________

 

 

 

        ROZDZIAŁ I

 

 

  Mrok zapadł zbyt szybko, to go zaskoczyło.

  Nie wiedział już, gdzie się znajduje.

  To deszczowe chmury sprawiły, że ściemniło się tak

nagle. Deszcz i wiatr, które zerwały się równie nieoczeki-

wanie, cięły w kark zimnymi strugami.

  Powinien był wziąć sztormiak, ale kto by się spodzie-

wał tej ulewy? Wieczór był taki, jak zazwyczaj wieczory

jesienią bywają, a jego zbyt pochłaniały własne sprawy, by

zwracać uwagę na to, że się chmurzy.

  Wołanie o pomoc też nie miało sensu, znajdował się za

daleko od domu, i tak nikt by go nie usłyszał.

  Doznawał jakiegoś bardzo nieprzyjemnego uczucia.

Ale nie miało to nic wspólnego z pogodą, nie, przerażało

go coś innego.

  - Czy ktoś tu jest? - zawołał niepewnie.

  Nikt nie odpowiadał. Nie, no przecież to głupie. Kto

by tu miał być? Roześmiał się krótko, histerycznie.

  A jednak...

  A jednak coś tu przed nim tkwi. Widać wyraźnie. Ktoś

siedzi.

  Niemożliwe!

  Poczuł na plecach lodowaty chłód. Ja tego nie przeżyję,

myśłał. Jestem za stary, moje serce nie zniesie takiego

napięcia. Deszcz i wiatr, i... to tutaj!

  Głośno przełknął ślinę. Czuł się jak w pułapce, osaczo-

ny przez wściekłość żywiołów i to coś, co siedziało na

ścieżce.

  - Wynoś się stąd, Szatanie! - krzyknął, lecz głos

rozpłynął się w szumie deszczu i zawodzeniu wichury.

- Kim jesteś? Czego ode mnie chcesz?

  Nie oczekiwał odpowiedzi i znikąd też jej nie otrzymał.

  Czy istnieje jakaś możliwość ucieczki? Dokąd? Wie-

dział przecież, co się znajduje za jego plecami. Tylko

przepaść. Bezdenna głębia. Przed nim ten cień, zamykają-

cy mu drogę, a po bokach nic tylko pustka.

  Czuł, że strach paraliżuje wszystkie zmysły. Oddychał

z trudem.

  - Jestem dobrym człowiekiem, chrześcijaninem!

- krzyknął, a wiatr ciął go przez twarz strugami deszczu.

- Odmawiam pacierz rano i wieczorem, przy stole

dziękuję Bogu za jego hojne dary, chodzę do kościoła

w każdą niedzielę i nie szczędzę datków na tacę. Nic ci do

mnie, duchu ciemności! Postępuję lepiej niż większość

ludzi, nie jestem grzesznikiem.

  Milczenie. Poryw wichru omal go nie przewrócił.

  Co za przeklęta ciemność! Czarno niczym w worku.

Bardziej się domyślał, niż widział, że ktoś przed nim stoi.

  Człowiek.

  Niemożliwe, to niemożliwe, tutaj nikogo nie może być.

  Musiał wyciągać ręce, żeby nie paść ofiarą wichru.

Serce waliło jak młotem, jęczał cicho i w najwyższym

pośpiechu odmawiał "Ojcze nasz", zbierało mu się na

wymioty i czuł, że znalazł się w obliczu śmierci.

  A co będzie, jeśli to Śmierć przyszła po niego? Jeśli

siedzi tu i czeka?

  Nie, cóż za głupstwa, nie jest już co prawda młody, ale

też i nie taki stary. Wszyscy uważają go za człowieka ze

stali, kogoś, kogo nic na świecie nie jest w stanie złamać.

  - Odezwij się! - zawołał buńczucznie i natychmiast

pożałował tych słów.

  Tuż przed nim podniósł się z ziemi ogromny cień.

Człowiek chciał się cofnąć, ale przecież za plecami miał

otchłań.

  - Nie! - wykrztusił piskliwie. - Ty? Nie, nie! Tylko

nie ty! - Próbował się o coś oprzeć, ale niczego nie znalazł.

- Panie Jezu Chryste, pomóż mi... Zabierz ode mnie tę

ohydę!

  Cień podchodził coraz bliżej, napierał. Otchłań czekała.

  Wszystko to jednak wydarzyło się bardzo dawno temu.

 

  - O, jaki dziwny księżyc - szepnęła Christa, a oczy jej

rozbłysły. - Magiczna, czarodziejska noc, sprzysiężenie

wszystkich złych mocy!

  Stała przy oknie i przyglądała się niezwykłemu zjawisku.

Po raz pierwszy w życiu widziała taki idealny krąg wokół

księżyca. Jak gdyby wieniec rozproszonego światła we

wszystkich kolorach tęczy otaczał bladą, magiczną tarczę.

  Christa była chyba jedną z najbardziej romantycznych

istot wśród Ludzi Lodu. Żyła w świecie mitów i fantazji,

do którego przenosiła wszystkich dobrych i miłych ludzi

z rzeczywistości. Nigdy u żadnej żywej istoty nie do-

strzegała zła. Zło było zarezerwowane dla tych tajem-

niczych stworów, które zamieszkują świat niedostępny

ludzkim oczom.

  Zdumiewająco podobne były do siebie te kobiety

z Ludzi Lodu, poczynając od Anny Marii, poprzez jej

córkę Sagę i wnuczkę Sagi Vanję, aż po córkę Vanji

- Christę. Delikatne, piękne i łagodne kobiety o prostych

włosach, wdzięcznych sylwetkach i smutnym usposo-

bieniu. Christa, oprócz tego że była największą roman-

tyczką, była też pośród nich najpiękniejsza i chyba

najbardziej naiwna. Jeśli nie będzie się mieć na baczno-

ści, łatwo może się stać bezbronną ofiarą pozbawionych

sumienia ludzi.

  Wszystkie te kobiety bardzo pociągały twardych,

silnych mężczyzn.

  - Christa?

  Słaby starczy głos wdarł się delikatnie i jakby prze-

praszająco w jej rozmyślania.

  Musiało minąć kilka chwil, nim była w stanie oderwać

się od widoku księżyca na wieczornym niebie. Dzisiaj

księżyc rozjaśniał mrok jakimś chorobliwym, rozedrga-

nym blaskiem. Na ziemi kładły się niesamowite cienie. To

straszne, jakby jakieś ostrzeżenie, myślała Christa. Niesa-

mowita noc.

  Jakby księżyc chciał mi coś powiedzieć, przemknęło jej

przez głowę jednocześnie z tyleż pokornym, co nie

znoszącym sprzeciwu wołaniem: "Christa?", które roz-

legło się ponownie w sąsiednim pokoju.

  Niechętnie odwróciła się od okna, bo zdawało jej się, że

nie powinna zrywać tego niezwykłego kontaktu z księży-

cem, i weszła do salonu. Chriście nie przyszło do głowy,

żeby zapytać: "No i co tam znowu?" Takie opryskliwe

zachowanie nie było w jej stylu.

  - Tak, ojcze, słucham.

  Frank Monsen siedział w wygodnym fotelu z nogami

owiniętymi ciepłym pledem. Na tle bladej twarzy odcinał

się jego duży, czerwony nos, jakby stale zakatarzony.

Frank wyglądał tak staro, że mógłby być raczej dziadkiem

dziewczyny niż jej ojcem.

  - Chciałbym cię prosić o trochę cieplejszą kawę... to

okropne, że cię niepokoję, ale...

  - Oczywiście - powiedziała chętnie i przyniosła dzbanek.

  Żylasta, drżąca ręka wyciągnęła się po filiżankę.

  - Dziękuję ci, kochanie. Tak się o mnie troszczysz! Co

ja bym bez ciebie zrobił?

  Christa przyglądała mu się zamyślona. Biedny ojciec,

jest tyle młodszy od Henninga z Lipowej Alei, a przecież

to już wrak.

  I tak było zawsze, jak daleko Christa sięga pamięcią.

Zawsze rozgoryczony, zawsze oczekujący współczucia.

I otrzymywał go od córki bardzo wiele. Stracił przecież

zdrowie na Wschodzie wiele, bardzo wiele lat temu.

  Christa jakoś nigdy nie pomyślała, że Frank poddał się

zbyt szybko. Że po prostu usiadł w tym fotelu i cierpiał,

nieustannie przepraszając, że sprawia innym kłopot.

Zmiany zachodziły w nim stopniowo, niemal niedo-

strzegalnie. Bo przecież dawniej przynajmniej wychodził

z domu. Zabierał córkę na spotkania swojej sekty, tak

zwanego wolnego kościoła, by i ją wciągnąć w to, co

stanowiło treść jego życia. Odprowadzał nawet Christę do

szkoły i przychodził po nią po lekcjach, nie spuszczał

z dziewczynki czujnego ojcowskiego wzroku...

  Z biegiem lat jednak coraz mniej się o nią niepokoił,

coraz mniej się lękał, że może ją stracić. A może działo się

odwrotnie? Może to ona dorastała i więcej zajmowała się

domem? Trudno ocenić, czy Frank stawał się spokojniej-

szy, czy bardziej podejrzliwy. Christa w każdym razie się

nad tym nie zastanawiała, przyjmowała ufnie wszystko, co

Frank mówił lub robił. Nigdy nie przyszło jej do głowy, że

to, co odbierała jako jego miłość, jego troskę o nią, tak

naprawdę wypływało z jego despotyzmu.

  Wprost przeciwnie, często myślała zmartwiona: To miło

z jego strony, że nazywa mnie ślicznym dzieckiem, ale czy

tak jest naprawdę? Każdy ojciec pewnie tak myśli, ale co

myślą inni? Nie mam kogo zapytać, a poza tym chyba nie

pyta się o takie rzeczy, ale tak bym chciała wiedzieć!

  Jak to możliwe, by dwoje ludzi tak się od siebie różniło

jak tata i ja? pomyślała teraz Christa, podając ojcu ciastka.

Przyjął je, znowu przepraszając, że sprawia jej tyle

kłopotu. Nie mamy ze sobą nic wspólnego, stwierdzała,

ani podobnych rysów, ani nic w charakterze. Staram się

być równie rzeczowa, łagodna i dobra jak on, ale to na nic,

bo jestem roztrzepana i impulsywna.

  - Och, tatusiu - szepnęła. - Tak strasznie bym chciała

pojechać jutro do Lipowej Alei. Czy naprawdę nie

możemy?

  Frank Monsen poruszył się niespokojnie w fotelu.

  - Przecież wiesz, że niczego ci nie odmawiam, ale tym

razem to naprawdę się nie składa. Nie, to niemożliwe.

  Christa pomyślała, że już od bardzo dawna nie

złożyło się tak, by ona mogła pojechać do Lipowej

Alei.

  - Ale jutro Henning ma siedemdziesiąte siódme uro-

dziny, a on jest przecież w pewnym sensie moim dziad-

kiem.

  - Otóż nie jest! Był żonaty z twoją babką, a to zupełnie

inna sprawa.

  Christa zawsze uważała Henninga za dziadka, ale nie

chciała się sprzeciwiać ojcu.

  - Zostaliśmy zaproszeni oboje... - zaczęła.

  - Ale ja nie mogę jechać, dobrze wiesz! A nie wypada,

żebyś ty jechała sama.

  Christa nie umiałaby określić, co sprawiło, że poczuła

się źle. Nie zdawała sobie sprawy, że to ten jego żałosny,

skrzekliwy głos.

  Frank odwoływał się do jej litości: "Wiesz, że sobie bez

ciebie nie poradzę. To największe moje zmartwienie, że

jestem dla ciebie ciężarem, ale jeśli mnie opuścisz, dostanę

ataku astmy".

  Christa poczuła wyrzuty sumienia. To przecież praw-

da, że ojciec może dostać ataku, i co wtedy zrobi?

Wielokrotnie widziała, co się dzieje podczas takiego

ataku. Nie zdawała sobie tylko sprawy, że przyczyna

choroby tkwi w jego psychice. Chociaż to akurat nie

ułatwiało sprawy ani jemu, ani jej.

  - Poza tym Lipowa Aleja to nie jest odpowiednie

miejsce dla ciebie. Oni nie dość moeno wierzą w Boga.

  - To najlepsi i najszlachetniejsi ludzie, jakich znam!

- zawołała spontanicznie.

  Frank spojrzał na nią zaskoczony, ze smutkiem, ale

i z naganą.

  - Moje dziecko, masz dopiero siedemnaście lat. To

niebezpieczny wiek dla dziewcząt, pełen pułapek. Nie

mogę pozwolić, byś podróżowała sama.

  Frank mówił o tym niebezpiecznym wieku, odkąd Christa

skończyła trzynaście lat, i ona przyjmowała to w dobrej

wierze. Ojciec był autorytetem, który wie wszystko.

  - Jest jeszcze inna sprawa, Christo. Przeglądałem

jedną z twoich książek. Podpisałaś ją: Christa Monsen

Lind z Ludzi Lodu. To nie może się powtórzyć. Powinnaś

się wstydzić tego, że pochodzisz z Ludzi Lodu!

  Christa znowu poczuła skurcz w dołku i wróciło tamto

dziwnie nieprzyjemne uczucie. Książka, o której mówił

ojciec, leżała na jej nocnym stoliku. Czyżby on naprawdę...?

  Ale oczywiście ma do tego prawo, to przecież jego

dom. Teraz zresztą wzburzyło ją co innego i bez za-

stanowienia rzuciła mu w twarz:

  - A czy ty się wstydziłeś za mamę? Ona przecież także

pochodziła z Ludzi Lodu.

  - Twoja matka była dobrą kobietą, choć małej wiary.

To nie jej wina, że urodziła się jako jedna z nich. Była

bardzo piękna i troskliwie się mną zajmowała.

  - O, ja bardzo się staram być taka jak ona, naprawdę

staram się troszczyć o ciebie, ojcze. Ale, niestety, nie

można na mnie polegać, jestem taka roztrzepana!

  - Ależ ja na tobie polegam, drogie dziecko. Tylko na

świecie jest tyle pokus, a droga do Lipowej Alei długa,

pełna diabelskich niebezpieczeństw. Zechciałabyś być tak

dobra i podać mi gazetę?

  Christa zapytała niewinnie, bez ukrytych intencji:

  - Masz dzisiaj zły dzień, ojcze, prawda? Trudno ci się

poruszać? Ale bywa, że czujesz się lepiej? To znaczy

chciałam powiedzieć, że to wspaniale, że możesz czasem

wejść do mojego pokoju bez niczyjej pomocy, więc może

jest jeszcze dla ciebie nadzieja?

  Frank Monsen popatrzył na córkę. Jej spojrzenie było

jednak zupełnie szczere, bez cienia ironii. To on się

zarumienił.

  Christa poczuła się głęboko rozczarowana tym, że

nie wolno jej pojechać. By nie pokazać, jak bardzo jest

jej przykro, bąknęła, że czas iść po mleko, i wyszła do

kuchni.

  Księżyc świecił wprost nad jej głową. Zbliżała się

pełnia, ale chmury nie przepuszczały zbyt wiele światła.

Księżyc wydawał się dziś jakiś mistyczny, jakby chciał

ukryć wszystkie okropne tajemnice tej ziemi i dlatego

chował się za zasłoną obłoków.

  Frank upokorzony siedział w salonie. Znalazł się

w dwuznacznej sytuacji i chciał, - żeby Christa to zro-

zumiała, ale ona po prostu sobie poszła.

  Dziewczyna przyglądała się swemu odbiciu w kuchen-

nym lusterku. Jej czarne włosy były upięte na karku

w brzydki węzeł. Nawinięte na specjalny drut włosy

mocno ściskała, bo tak czesały się wszystkie kobiety

należące do ich sekty i Frank chciał, by córka je na-

śladowała. No, możliwe, że tak jest ładnie, pomyślała

niechętnie. To pewnie moja wina, że tego nie dostrzegam.

  Jej skrytym marzeniem było obciąć długie włosy, jak to

teraz robiły dziewczęta nie należące do ich zgromadzeaia.

Ale oczywiście nie mogła prosić o zgodę na coś takiego, to

nie wypada!

  Czy ja jestem ładna? myślała samokrytycznie. Owszem,

twarz mam chyba niezłą, o ile potrafię to ocenić. Oczy

duże i ciemne, rysy niebrzydkie i chyba widać w nich

charakter, myślała.

  No, no, tylko bez zarozumialstwa! Tata mówi, że to

zakazane.

  Och, taka była niepewna co do swego wyglądu!

  Ogólnie nie jest chyba źle, tylko nogi trochę zbyt

solidne, można powiedzieć, nic strasznego, ale jednak nie

takie kształtne jak u innych dziewcząt. Szkoda, że teraz

weszły w modę krótkie sukienki, poprzednie pokolenia

kobiet miały pod tym względem dużo lepiej, mogły

ukrywać nogi pod spódnicami.

  Ale te, które mają co pokazywać, pewnie się cieszą.

  Wykrzywiła się do swego odbicia i wzięła bańkę na

mleko.

  - Idę! - krzyknęła i pospieszyła do wyjścia, zanim

ojciec zdąży zgłosić jakieś nowe życzenia. Wiedziała, że

niczego mu nie potrzeba i że może bez obaw go na chwilę

zostawić.

  Było jeszcze wcześnie, ale Christa chciała wyjść na

dwór, cieszyć się tym niezwykłym księżycowym światłem,

osobliwie pociągającym dla kogoś o tak romantycznym

usposobieniu jak ona.

  Mieszkali na północny wschód od Oslo, jak się teraz

nazywała stolica Norwegii. Mieli tu willę, choć okolica

była wiejska. Bardzo odpowiednia dla wrażliwych płuc

Franka. Wszystkie produkty rolne kupowali w najbliższym

dworze, dzięki temu utrzymanie było znacznie tańsze. Dla

Christy wieczorne wyprawy do dworskiej mleczarni kilka

razy w tygodniu były najciekawszymi wydarzeniami w jej

monotonnym życiu. Spotykała tam zwyczajnych ludzi.

Grzesznicy, mówił o nich Frank, Christa jednak nie

dostrzegała istotnej różnicy pomiędzy nimi a siostrami

i braćmi ze zgromadzenia. Ludzie ze wsi sprawiali wrażenie

bardziej wolnych, jakby radośniejszych, ale rozumiała, że to

może nie jest najważniejsze w życiu.

  Ludzie Lodu także byli wolni. I to dlatego tak bardzo

chciała do nich pojechać.

  Frank i ona utrzymywali się z dochodów, jakie

przynosiły dobrze ulokowane pieniądze Vanji. A był to

spory kapitał. Christa bardzo chętnie znalazłaby sobie

jakąś pracę, ale Frank nawet nie chciał o tym słyszeć. Kto

by go doglądał, a poza tym nie można zapominać o tych

wszystkich strąsznych pokusach, jakie czyhają na niewin-

ną panienkę! Christa ma wszystko, czego jej potrzeba,

w domu, u ojca, zresztą on i tak już długo nie pożyje...

  Kiedy ojciec tak mówił, Christa zaczynała się bać.

Powtarzał to od dawna, ale przecież naprawdę był

chorowity i córka nieustannie żyła z sercem w gardle.

Żeby tylko tak ciągle jej nie przypominał, że nie będzie żył

wiecznie, bo to sprawiało dotkliwy ból.

  Nie pojmowała, że to właśnie jest najskuteczniejszy

środek, za pomocą którego Frank wywiera na nią nacisk.

Nieśmiałe napomknienia Christy, że być może ojciec

poczułby się lepiej, gdyby zaczął trochę wychodzić i zaży-

wać ruchu, zbijał momentalnie narzekaniem i skargami.

  Nie rozumiała też, dlaczego w obecności Franka jest

zawsze taka przygnębiona. Myślała, że przyczyną jest

słabe zdrowie ojca i lęk o jego życie.

  Czuła się niezdarna i do niczego nieprzydatna. Wyrzuty

sumienia nie opuszczały jej nigdy.

  Wizyty w Lipowej Alei i u Voldenów były dla niej jak

eliksir życia. Nie zdając sobie z tego sprawy, czuła, że to

bardziej tam jest jej dom niż u ojca. Ludzie Lodu

rozumieli ją znakomicie i choć nigdy nie przeciwstawiali

się życzeniom Franka, było jasne, że nie zgadzają się z jego

zasadami wychowawczymi. Christa słuchała ich przejęta

i wzruszona, choć potem wyrzuty sumienia dręczyły ją

jeszcze bardziej. W Lipowej Alei pozwalano jej nosić

włosy luźno spuszczone na plecy, gdy Frank tego nie

widział, rzecz jasna; mogła też przymierzać modne ubra-

nia Mali i Hanny, malować się ich szminkami, i tam mogła

opowiedzieć o synu gospodarza Nygaarda, z którym jej

wprawdzie nic specjalnego nie łączyło, ale który przecież

był jedynym młodym chłopcem, jakiego znała; jeśli nie

liczyć tych z sekty, ale oni Christy nie interesowali.

  Owszem, zawsze bardzo lubiła Abla Garda, jednego

z najbardziej szacownych braci. Frank lubił powtarzać, że

Christa powinna wyjść za mąż za Abla, wdowca z mnóst-

wem dzieci, i tym sposobem bardzo ją do tego brata

zniechęcił, choć Gard był mężczyzną przystojnym i do

Christy odnosił się zawsze z sympatią.

  To bardzo trudne być ciągle posłusznym. Nieustannie

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin