Wierna rzeka. Stefan Żeromski.pdf

(681 KB) Pobierz
230860121 UNPDF
Stefan Żeromski
Wierna rzeka
230860121.001.png
Ocknęło się znów zimno targające wnętrzności — i cierpienie, co raz wraz jak toporem
rozrąbywało głowę. W prawym biodrze ból szarpał się nieustannie niby hak wędy żelaznej
wyrywany na zewnątrz. Co chwila ogień niepojęty, nieznany zdrowemu ciału, latał po
plecach, a ciemność pełna wielobarwnych iskier oślepiała oczy. Ranny zawinął się i zatulił w
półkożuszek, który jeszcze za dnia zdarł był z sołdata ubitego w zaroślach na brzegu rzeki.
Nagie nogi i skrwawione biodra wpychał głębiej w stos trupów, szukając tych dwu ciał,
które ciepłem broczących ran rozgrzewały go w ciągu nocy, a wyciem i jękiem budziły ze snu
śmierci do łaski życia. Lecz tamci dwaj ucichli, ostygli i stali się równie ohydni jak zagon
skrwawionym okryty ścierniom. Ręce i nogi poszukujące ciepła jeszcze żyjących trafiały
wciąż na obmokłe i śliskie zwłoki.
Podźwignął głowę.
Zobaczył zmysłem wzroku dokonanie, które był przeżył — spostrzegł to dzieło nowe, które
w duchu przecierpiał. Leżeli w kilkuset, tworząc w zmierzchu rannym białą górę —
podobijani, gdy padli z ran, na rozkaz wodza nieprzyjaciół, rodaka i niedawnego
spiskowca[1] — obdarci przez wojsko ze szmat do ostatniego gałgana — roztrzęsieni na
bagnetach — po dziesięć razy do ziemi przybici sztychem oficerskiej szpady pchniętej na
wskroś — z głowami rozwalonymi kulą z lufy przystawionej do czoła — porozgniatani przez
pędzące koła armat Czengierego[2]
Zrudział daleko przypiaskowy grunt ode krwi, co do ostatniej kropli z tych zwłok wyciekła.
Zmiękły grudy twardej oraniny. Roztajał śnieg. Wleczeni w to miejsce ze wszech stron za
nogi, zamietli do czysta włosami szeroką niwę. Ugrabili ją kostniejącymi palcami.
Naszeptali w zagony ostatnich słów i pokąsali je w ostatnim szlochu.
Oniemiało i zacichło małogoskie pole[3]. Ostatni żywy żołnierz patrzał w nie przez mgłę
półśmierci przy brzasku cichego poranka.
Zdało mu się — dopiero co stały w tym miejscu konie... Jeszcze dudni ziemia, gdy ze
śmiertelnym krzykiem pędzą we trzystu towarzysza na zdrajcę! Gdzież źrebiec? Gdzie
pałasz? Gdzie pod stopą żelazne strzemię, ostatni towarzysz?
Nie słychać już łoskotu granatów Dobrowolskiego zasypujących dolinę. Znikły flankiery
kozactwa i dragonów, co przez cztery z górą godziny miotały tyralierski ogień. Skąd
wybuchały kępy i kłęby dymów, a błyskał ogień, wzgórze strome od południa szarzeje w
ciszy. W zachodniej stronie biała smuga cmentarnego muru, gniazdo Jeziorańszczyków,
jazdy, armatek... A tam, pośrodku, gdzie stała piechota — nie ma nic! Z dubeltówkami
bijącymi na sto kroków — u nogi — stali pod ogniem rotowym nieprzyjaciela, co w nich
celował jak do tarczy z karabinów niosących na tysiąc pięćset metrów. Czekali cierpliwie z
wytrwałością Greków — przyjdź i weź! — aż wróg się zbliży na strzał, aż padnie rozkaz: do
ataku! Leżeli teraz zwaleni na jeden stos. W odległości kłębiły się i wałęsały nad niziną dymy
miasteczka, do przyciesi spalonego przez wojsko. Raz wraz szeroki płomień jak skinienie
chorągwi nieubłaganie podrywał się ze zgliszcz, popielisk i dymów — migotliwym blaskiem
naigrawał w mrokach śmierci i postrzępionym językiem mówił ku czarnemu niebu. Wtedy
2
rozdzierający krzyk ludzi, spomiędzy czarnych piecowisk wybuchający, dosięgał uszu
rannego — obojętny już dla serca i niezdolny podźwignąć ramienia. Podobnie jak nad
zgliszczami ogień zrywały się w człowieku czucia, lecz — jak on — w czarnym dymie
ślepych cierpień gasły.
Puścił się drobny deszcz ze śniegiem. Zawiała z lasu nad Łośną mokra mgła. Przeciągnęły
tumany po nagich i stromych wzgórzach, wlokły się po nadrzeczu i przez pole. Zwilżyły
twarz jakoby mokra chusta. W tej mgle rannej dawał się widzieć włochaty od świerków,
ciemny las. Z jednolitego zastępu drzew ciągnął na nagie pole jak gdyby ciepły podmuch —
łaskawy poszum gałęzi. Chwiały się powolnym ruchem długie, powyciągane spławy, nisko
rozpostarte obmokłe wiechy, wołając głuchym głosem, żeby tamtędy uciekać.
Ludzi żywych nie było. Nikogo — nigdzie. W pobliżu leżał zabity człowiek, który miał na
nogach brudne zgrzebne spodnie. Przekręciwszy się przez zagon, ranny począł zdzierać zeń tę
odzież i co tchu wciągnął ją na swe nagie, dygocące nogi. Szukał oczyma na trupach butów,
lecz ani jeden ich nie miał. Wszystkie zzuto i zrabowano. Nagle we wschodniej stronie, od
Bolmina, rozległ się łoskot armatniego strzału. Po nim drugi... trzeci... Ten dźwięk obudził
życie. Coś w całym jestestwie drgnęło i ruszyło siły. Bitwa! Do broni! Do szeregu! Począł w
tamtą stronę czołgać się na czworakach, bruzdą, co tchu! Lecz po kilkunastu poruszeniach
zapadł na nowo głową między skiby. Prawa noga wlokła się bezwładnie. W biodrze rwał ból.
Zmacawszy to miejsce inwalida trafił dużym palcem ręki na głęboką, opuchniętą dziurę, z
której skąpo, lecz wciąż krew się sączyła. Na lewe oko nie widział. Wyczuwał palcami w
miejscu brwi, powieki, gałki ocznej i policzkowej kości — wypukłą bulwę, w której ogień
wciąż drgał sypiąc wielobarwne iskry. Nie było już oka, lecz dziwne i rozśmieszające
zjawisko wielkiej narośli. Głowa, zrąbana szablami w bitwie, wysączyła we włosy dużo krwi,
która zastygła w zlepienia, w sople i utworzyła na czaszce istną czerwoną czapkę. W
piersiach, między żebrami, w ramionach narywały rany od wielokrotnych pchnięć bagneta.
Ale mocniejsze niż wszelki ból było zimno. Żelazną garścią chwytało za skrwawione
włosy, zapuszczało w kości i między żebra szpony, potrząsając zrąbane półzwłoki dreszczem
bez pardonu. Ono to gnało naprzód. Powlókł się znowu na bałyku. Raz na dwu rękach i
lewym kolanie, drugi raz na stopie i dłoniach, gdy bezwładnie ciągnęła się prawa noga —
czyniąc z całej figury obraz wielkiej śmieszności istotnego nieszczęścia. Tak dowlókł się do
pierwszych drzew lasu. Chwiały się w zimowym deszczu i we mgle świerkowe gałęzie.
Spadał z nich na ziemię niewymowny szum. Ani w nim nie było żałości, ani współczucia, ani
miłosierdzia, ani pogardy. Długo spływał ten zimny szum na serce półumarłe.
Samotnik dźwignął się na rękach i objąwszy pień pierwszego w lesie drzewa stanął na
nogach. Nasłuchiwał odgłosów bitwy. Nic nie przerywało ciszy. Patrzał na pobojowisko. N ie
żałował ani tych, co w czarnym polu leżeli, ani siebie, ani dzieła. Jedyne czucie osiadło w
jego piersiach, jedyna myśl pod skrwawionymi włosami: bić się. Patrzał był, jak żołnierze
mordowali rannych żołnierzy, jak półżywych odzierali ze szmat... Nie było czym zagasić
życia, które się zmieniło w hańbę i śmieszność. Pożałował legowiska między trupami. Począł
się prosić o śmierć. Padł na ręce i twarz. Duszę ogarnął mrok...
3
Długo trwało bezczucie, bo gdy się obudził, słońce było wysoko. Z pola dochodził gwar.
Uniósłszy głowy zobaczył ludzi. Ciągnęli zwłoki kędyś popod górę. Ktoś ludziom tym
wydawał rozkazy. Ranny poczuł w sobie przeraźliwą trwogę, że go żywcem zakopią. Począł
uciekać. Czołgał się zaroślami świerczyny, wskroś śniegów na poły roztajałych, po oślizgłych
igłach sosnowych. Zdrętwiałe nogi rozgrzewały się od tego ruchu, od pełzania na kolanie i
rękach. Śniło się w rozbitej głowie, że las zbiega zakrywa zielonymi wełniakami, że przed
złymi oczyma zasłania włochatym rańtuchem — że ktoś niewidzialny, a przecie oczywisty
chyżo-chyżo pokazuje drżącą ręką tajne dróżki między pniakami wydeptane przez kwiczoły,
szlaki przetarte stopkami i ogonami lisów. Kędyś, daleko w lesie na tej swojej zawiłej drodze,
w głuchym ostępie napotkał krzywy kostur, uschniętą jedli gałąź, spadłą na ziemię z
wysokości drzewa. W grubszym swym końcu zeschnięty ów spław miał sęk, który się wraz
nadał jako oparcie pod ramię. Długość jego była akuratnie na kulę. Wsparłszy się na tym kiju
zbieg zadumał się przez krótkie mgnienie czasu, kto też podrzucił przed bezwładną nogą ten
kostur na dzikiej drodze. Wszechmogący Bóg, czyli sam bezżałosny los? I roześmiał się z
litości ich, mówiąc z głębi swej duszy, która niczego już nie chciała ani od Boga, ani od losu,
wszystko przeżywszy w powstańczych pochodach i bitwach — że tą litością ich pogardzał i
że ten jej dowód może odrzucić precz! Ale wspomniał na braci pobitych, na popieliska
Małogoszcza — i przycisnął do boku tę ostatnią broń. Przez całe jestestwo przeleciał jak
gdyby zemściwy krzyk orła, a w serce wstąpiła zaciekła moc. Poczuł w sobie dziką, oszalałą,
starą, od męki do cna okrutną duszę Czachowskiego[4]. Poszedł teraz naprzód, wsparty na
swej kuli, wielkimi krokami, jak na szczudłach.
Zdawało mu się, że zdąża w stronę Bolmina, na pomoc braciom. Od ruchów cielesnych
bóle w biodrze, plecach i głowie stawały się nie do zniesienia, jak ciosy ognistego pręta. W
kościach i żyłach zapalał się istny pożar, ogarniał głowę i dymem ciemnym zawlekał oczy.
Bosa stopa w pochodzie swym raz wraz trafiała na sęki, korzenie, patyki, kolki i igły leśne
ukryte w śniegu. Przebita do głębi, krwawiła. Częstokroć zmordowane ciało waliło się w
śnieg kędyś w zagaju podszewki leśnej albo na mchu do głębi przemokłym. Objęty nagłym
zimnem człowiek zrywał się na nowo i brnął w zmurszałym śniegu, w kępach zlodowaciałych
borówek — brodził w długich, nieskończonych smugach leśnej niecieczy znieruchomiałej po
nizinach. Jak okiem sięgnąć, jak uchem zachwycić, las był pusty. Tam i sam leśny ptaszek
zaćwierkał spłoszony szelestem kroków człowieczych — i daleko uciekał. Nieme wokoło
drzewa i nieme nad nim niebo. Ziemia porośnięta przeklętą roślinnością, dręczącą poranione
nogi. Krew sączyła się z ran. Ślady jej zostawały na śniegu, na gałęziach świerkowych, na
badylach i mchu.
W oczach upadającego co chwila las ów, dobrotliwy niedawno, wydłużał się, rozszerzał,
otwierał coraz dalej — ukazywał swe chodniki przedziwne i zapadnie bez wyjścia, głębie
głuche i kręgi, zachylenia półkoliste i międzydrzewne korytarze bez końca. Mijały godziny, a
nie przerzedzał się i nie kończył ów las olbrzymi. Tu i ówdzie dźwigał się piaszczysty
wzgórek, stromy i uciążliwy do przebycia jak tatrzańska przełęcz. Leśna droga rozcięła
obszary drzewne na dwie części i sama między nimi znikła. Wspierając się na swej kuli zbieg
dotarł do jednego z wydmuchów. Położył się na nim i tam postanowił spać na zawsze. Życie
4
czy śmierć stały się równe i takie same. Tylko już nie trząść się z zimna, nie cierpieć
dziwacznych katuszy i nie myśleć! Zapomniał, w którą stronę brnąć dalej. Zmylił drogę...
Usnął od razu. Ale był to sen potworny, pełen widm i wrzawy. Las okalający zdawał się
drgać i stękać. Wszystko w nim kipiało od ciosów szalonego serca. W głębi ziemi, na której
strudzone ciało spoczęło, huczy — śniło się — grzmot podziemny i połyskują pioruny. Jęk
boleści wyrywał się z głębiny i jak miecz na dwoje rozcinał niebo.
Dreszcz gwałtowny dźwignął rozbitka znowu i pognał dalej. Na nowo zaczęło się czołganie
z bezwładną nogą z prawej, sękatym kijem z lewej strony. Sunął na łokciach i kolanie,
trzymając pod pachą znalezioną kulę. Stapiane w błocie i wodzie poły kożucha odrażającym
zimnem przejmowały brzuch i piersi, a sucha jego na grzbiecie część potem krwawe rany
zalewała. Stopy poprzebijane kolkami rozpuchły i zakrwawiły każdy moczar, każdą kałużę.
Było po południu, bo słońce zachylało się za korony drzew. Ostrzejszy chłód dołem lasu
podciągał. Ranny szukał dogodnego miejsca, żeby się zaszyć w leśne gęstwiny i doznać
ochrony od zimna. Lecz teren wciąż był zwilgły, zarośnięty zeschłym szuwarem. Brał się
więc w bok; to w jedną, to w drugą stronę i zabrnął w szarpiące chrusty, w dzikie jeżyny
przysypane śniegiem, w wikle i rokiciny, pełne nastawionych kolców jak pazury czyhającego
szatana. Ponachylane badyle leśnych malin i dzikie głogi szarpały twarz i raniły ręce.
Przebijał się przez te ostępy przeklinając swą dolę. Wybrnąwszy zaś z tych zarośli podniósł
oczy i z głębokim zdumieniem, nagle i niespodziewanie ujrzał pole — pustą przestrzeń —
nizinę łąki... Wydało się, że to Bóg odsunął wreszcie ręką dzikie głogi i dał spojrzeć w
bezdrzewne pustkowie W dali ciągnęły się ośnieżone wzgórza — pod ostatnim z nich widać
było szereg chat wsi. Dymy nad nimi błękitne na niebie zaróżowionym... W pewnej
odległości od tej wsi budynki szerokie o murowanych słupach, dwór z czarnym dachem
rozsiadły wśród drzew. Widok ten tak był nieprawdopodobny dla powstańca po
nieskończoności jednolitych drzew, że zdawał się być fenomenem snu, złudzeniem,
naigrawaniem złego... Domostwa... Ludzie... Dym nad radosnym ogniem...
Nieszczęśliwy obalił się na ziemię. Leżąc patrzał bezsilnie na białe obłoki płynące w
wysokim niebieskim przestworzu — na pochyłą ziemię — na ludzkie osiedla. Ostatnie tak
samo były dalekie jak pierwsze. Nic na ziemi i niebie nie chciało tej ofiary z ran i z przelanej
krwi.
Wszystko jej było wrogie. Ta ziemia, na którą upadła głowa, była głucha. Ślepy i niemy był
przestwór. Zimny wiatr nadciągał z dala. Tylko ten daleki dym... Błękitny, prześlicznym
zwojem płynący coraz wyżej, powoływał jak niepojęte, a przecie przyjazne skinienie.
Ranny wypoczął — wstał i wsparty na kosturze pociągnął w kierunku wsi. Miejsce teraz
było równe, bez chrustów i kolek. Śnieg za dnia odtajały, pokrywając się cienkim szkliwem
od wieczornego przymrozka, ułatwiał drogę. Nogi sunęły po nim snadniej i bez bólu. To na
czworakach, to na kuli chory przemierzył całą prawie szerokość równiny. Słyszał już
dolatujące ze wsi szczekanie psów, ryk bydła i głosy ludzi. Lecz między nim i krańcem tego
błonia ukazała się nieoczekiwana przeszkoda — rzeka. Ukryta w wysokich, obłych brzegach
wysłanych rudą murawą — zataczając się niezliczonymi półkolami, które tworzyły długi
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin