Chalker Jack L. - Studnia Dusz 4 - Powrót Nathana Brazila.pdf

(1347 KB) Pobierz
SCAN-dal.prv.pl
Jack L. Chalker
zamieszkujące ciało Hara
Batina.
Drile były niezwykle złożonymi organizmami, choć
jednocześnie stanowiły
najmniejszą
znaną formę życia organicznego w całej galaktyce,
a może i we wszechświecie.
Miliardami
zasiedlały mózg, krew i tkanki innych istot, tworząc
wspólną jedność istnienia.
Wszystkie inne
organizmy uważały za marne zwierzęta stworzone
jedynie po to, by służyć swym
panom.
Har Batin wkroczył do baru i zajął miejsce przy
drewnianym kontuarze. Nie było
jeszcze
zbyt wielu klientów. Do pustego portu następnego
dnia miały przybyć przynajmniej
dwa statki i
właśnie dlatego Har Batin tu przyszedł. Parkatin
będzie prosty do opanowania. To
przez takie
terminale kosmiczne jak Slabansport przewijali się
podróżnicy do innych światów,
z których
część pozostawała dla Drili wciąż nieznana. A
każdy z przybyszów, wysłany do
domu wraz z
Drilem, oznaczał podbój nowego systemu.
Ponieważ spodziewano się statków, obsługa baru
była w pogotowiu. Wszędzie
kręcili się
szulerzy, prostytutki oraz artyści-naciągacze,
czekając na swe „ofiary”. Miały
nimi być nie tylko
załogi oraz pasażerowie statków, lecz również ci,
którzy przybędą, by wyładować
i rozprowadzić
nowe towary.
Batin zamówił drinka, i zapłacił banknotem
wielkiego zwoju. Napiwek też był
przesadnie
hojny. To wszystko przyciągnęło wzrok kelnerów, a
tuzin głów zaczęło obmyśliwać
najlepszy
sposób dobrania się do nadzianego frajera.
Wreszcie Roza zrobiła pierwszy ruch — Roza,
królowa miejscowych prostytutek,
wciąż
cholernie atrakcyjna mimo swych lat i ciężkiego
życia. Była też na tyle
bezwzględna, że inni
woleli raczej się wycofać, niż kwestionować jej
prawo do tej zdobyczy. To był w
końcu gruby
plik banknotów. Dla innych też jeszcze sporo
zostanie. Przysunęła się bez słowa
i usiadła
odprężona obok niego.
— Postawisz mi drinka? — spytała niskim,
zmysłowym głosem.
Uśmiechnął się do niej i do siebie, przytaknął,
wysączył resztkę drinka i
zamówił dwa
nowe. System działania baru był najzupełniej
standardowy. Kobiety, mężczyźni,
szulerzy i
dziwki — wszyscy pracowali dla właściciela baru.
Drinki pojawiły się przed Rozą
i Harem, jego
przynajmniej parę razy mocniejszy niż normalny i
na dodatek zaprawiony
afrodyzjakiem. Jej
składał się w zasadzie z zabarwionej wody.
Pili razem, a on czynił wszystkie stosowne do
sytuacji gesty. Dobry wywiad
stanowił
podstawę każdej takiej misji. Niektóre Drile
spośród jego kolonii przechowywały
wspomnienia
od najstarszych podbojów aż do ostatnich testów
istot ludzkich. Wszystkie te
informacje Batin
miał po prostu w małym palcu. Gdy Drile dzieliły
się, tworząc nową kolonię,
osobniki starsze
przekazywały wszystkie informacje potomstwu. W
jakiż to sposób — zastanawiał się
przepełniony zadowoleniem i pewnością siebie —
jakiekolwiek marne zwierzęta
mogłyby
konkurować z takim organizmem? Żadne nawet
nie próbowały, a te nie będą
wyjątkiem.
Tak więc czynił wszystkie stosowne gesty,
odprawiał właściwe rytuały. Wypowiadał
oraz
odpowiadał na przyjęte słowa-klucze i po paru
chwilach ruszyli w stronę pokoju
na tyłach baru.
Po drodze Drile oczyściły — przez pory skóry —
ustrój Hara z wszelkich wypitych
wraz z
drinkiem narkotyków oraz innych domieszek. Nie
będzie może pachniał pięknie,
lecz jej to nie
przeszkodzi, nawet jeśli zwróci na to uwagę.
Szli mrocznym korytarzem i od czasu do czasu
dostrzegał kształty postaci,
zarówno
męskich jak i żeńskich, odpoczywających,
czekających w małych pokoikach i
alkowach.
Dziewczyny były może młodsze i zależne od Rozy,
ale łączył je wspólny zawód. Na
razie
wszystko szło zgodnie z planem.
Nim w barze zrobił się tłok, Batin dzięki
wczesnemu przybyciu i pokazaniu zwitka
pieniędzy zapewnił sobie usługi szefowej. Skaptuj
szefa, a on już zajmie się
podwładnymi.
Przybywający tu później pozaświatowcy będą
korzystać z usług personelu i płacić
za okazję, by
stać się nosicielami nowej koloni Drili. Trudno o
lepszy układ.
Drile szybko dostosowywały się do organizmu
nowego nosiciela, lecz kolejne
generacje
nie znosiły zmian istniejących warunków. W
przypadku mieszkańców Hara Batina
optymalna
temperatura wynosiła trzydzieści siedem stopni
Celsjusza. Drobne wahania, nawet
o stopień lub
dwa, mogły ich zabić. Jednak coś takiego jak
pocałunki nie powinno zaszkodzić.
Dotarli w końcu do pokoju najwyraźniej
należącego do niej. Można było tak sądzić
po
rozmiarach i wyposażeniu, jakże odmiennych od
klasztornych cel, zajmowanych
przez
podwładne. Błyskawicznie zrzuciła z siebie ubranie
i spytała bez ceregieli:
— Okay, na co masz ochotę?
Uśmiechnął się.
— Zacznijmy po prostu od pocałunku —
zaproponował.
Przyciągnął ją do siebie, schylił się nieco i
pocałował. Rozchyliła szeroko
wargi — ich
języki spotkały się, a ślina zmieszała.
Wraz z nią przepłynęło około dziesięciu tysięcy
Drili.
Całował jeszcze przez chwilę, by zyskać całkowitą
pewność, iż wymiana została
dokonana. Następnie robił to, czego mogła się po
nim spodziewać. W tym czasie
kolonia
sprawdzała swego nowego nosiciela, odnajdywała
właściwe komórki, nerwy oraz
centra
zarządzające. Rozpoczęła proces gwałtownego
rozmnażania, by ułatwić przejęcie
kontroli.
Wykorzystując proteiny zawarte w jej ciele, Drile
były w stanie co pół minuty
podwajać swą
liczbę. Gdyby trwało to jednak zbyt długo, mogłoby
wywołać osłabienie, a może
nawet
spowodować śmierć. Ośrodki matematyczne kolonii
Batina poczyniły już dokładne
obliczenia co
do czasu zakończenia całej operacji.
Tymczasem Har Batin ciągnął miłosne igraszki.
Trwało to jeszcze kilkanaście
minut, nim
wyczuła w swym ciele nieznane, nienaturalne
reakcje. W ciągu pierwszych
dziesięciu minut
Drile osiągnęły liczbę niemal czterdziestu jeden
tysięcy.
Narodziwszy się z całą wiedzą swych praszczurów,
nie traciły czasu na chaotyczną
penetrację jej organizmu. Rozchodząc się po całym
systemie krążenia, od razu
wiedziały, gdzie
szukać najważniejszych ośrodków — mózgu i
kręgosłupa.
Puściła go nagle i odsunęła się powoli z wyrazem
zaskoczenia na twarzy.
Wyglądała na
wyczerpaną, trochę spoconą i jakby postarzałą. A
wszystko dlatego, że Drile
wykorzystywały jej
własne zapasy, aby się rozmnażać.
— ...praszam — wysapała połykając zgłoski. —
Nie... nie czuję się za dobrze.
Jakoś tak
zabawnie...
Odsunął się od niej, stoczył z łóżka i wstał
obserwując ją z satysfakcją. Ciałem
kobiety
wstrząsały konwulsje, gdy nerwy i mięśnie
przechodziły pod obcą kontrolę i były
testowane.
Rzucała się spazmatycznie na łóżku, zrazu jakby w
epileptycznym paroksyzmie, a
później już
trochę słabiej, wolniej, niby marionetka zawieszona
na tysiącach sznurków.
W końcu znieruchomiała oddychając ciężko, lecz
cicho. Podszedł do swoich rzeczy
i
wyjął zwyczajne, białe pudełko grubych, twardych
ciastek. Podszedł z nimi do
łóżka i podał jej w
milczeniu.
Usiadła niepewnie, wyciągnęła dłoń, poczęstowała
się jednym ciastkiem i zjadła
je
łapczywie. W ciągu paru chwil zniknęło całe. Nie
zawsze był czas, by szybko
uzupełnić rezerwy
energetyczne organizmu, ale najważniejsze ośrodki
nowej kolonii musiały mieć
wszystko
zapewnione. Reszta... no cóż, to już ryzyko bycia
żołnierzem.
Wreszcie skończyła i spojrzała na niego.
— Objęliśmy całkowitą kontrolę — oznajmiła w
języku, o którym nie miała dotąd
zielonego pojęcia, a tym bardziej nigdy nim nie
władała. Brzmiał tak obco, że
wydawało się
prawie niemożliwe, by mógł dobyć się z ludzkiej
krtani.
— To dobrze — odparł w tym samym języku,
odwrócił się i ubrał. Po chwili
uczyniła to
samo. Obserwował ją starając się wychwycić jakieś
błędy i różnice, lecz niczego
nie dostrzegł.
Jej chód, zachowanie... wszystko było jak należy.
Nawet omyłki były zgodne z
nawykami
pierwowzoru. Osobowość, psyche, dusza — nazwij
to, jak chcesz — była martwa.
Lecz
wspomnienia zawarte w proteinowych molekułach
mózgu nadal istniały. Wiedziała
teraz
wszystko to, co wiedziała Roza, a nawet więcej,
gdyż Drile umożliwiły dostęp do
całości mózgu.
Chciał już wyjść, lecz go powstrzymała.
— Lepiej będzie, jeśli odczekamy jeszcze z dziesięć
minut — oznajmiła w swym
starym,
ludzkim języku. Nawet akcent nie pozostawiał nic
do życzenia. — Podi i reszta
mogliby zacząć
coś węszyć, gdybyśmy skończyli za szybko.
Przytaknął.
— Ty wiesz najlepiej — stwierdził i usiadł na
skraju łóżka. To był cholernie
żmudny
sposób podboju świata, ale najskuteczniejszy.
Gorące słońce oblało żarem postać Hara Batina po
jego wyjściu z baru. Przywykł
już do
upałów, przywykł do wszystkiego, co nie
powodowało trwałych uszkodzeń organizmu
nosiciela.
Ruszył w stronę portu kosmicznego z
zadowoleniem odnotowując wielkie tłumy
robotników
zbierające się, by rozładować pierwszy ze
spodziewanych statków. Olbrzymi prom
towarowy stał
hucząc na płycie lądowiska w oczekiwaniu na znak,
że statek matka jest już na
orbicie, gotowy
do przeładunku.
Kusiło go, by wejść w tłum, zbliżyć się do ludzi,
spróbować rozsiać w powietrzu
nieco
zarodników. Lecz byłoby to zbyt widoczne, a samo
przejęcie kontroli nad nowymi
nosicielami
mogłoby ściągnąć uwagę, nawet zakłócić
rozładunek. Drile nie chciały tego.
Wcale, ale to wcale.
System działał już od bardzo długiego czasu.
Powoli, z rozwagą oraz nieskończoną
cierpliwością zdobywano świat po świecie. Nikt do
samego końca nie zdawał sobie
z tego
sprawy, często nawet nie podnoszono alarmu. Drile
były nieśmiertelne dzięki
dziedziczeniu przez
kolejne pokolenia wspomnień przodków. Nie były
jednak nieśmiertelne pod względem
fizycznym ani też nie gardziły życiem. Gdyby tak
było, po cóż w ogóle
podbijałyby inne światy i
rasy. Ze strategicznego punktu widzenia była to
najmniej krwawa metoda, jaką
udało im się
wymyślić podczas niemal czterdziestu tysięcy lat
ciągłego i niepowstrzymanego
podboju. A
każdy podbijany gatunek był inny, każda rasa
stanowiła nowe wyzwanie. Drile
uwielbiały to
wyzwanie ponad wszystko. Każde zwycięstwo miało
być dowodem ich wyższości nad
innymi
formami życia.
Po chwili Har Batin dostrzegł grupkę ciekawskich
skupioną wokół pary istot, z
których
tylko jedna była człowiekiem.
Ów wysoki, szczupły mężczyzna wyglądał, jakby
miał za sobą naprawdę ciężkie
chwile.
Nosił workowate spodnie, nieźle zniszczone buty i
wypłowiały podkoszulek wiszący
na chudej,
Powrót Nathana Brazila
Przekład: Sławomir Dymczak
Tytuł oryginału: The Return of Nathan Brazil
Wydanie I
W skład cyklu ŚWIAT STUDNIA wchodzą:
PÓŁNOC PRZY STUDNI DUSZ
WOJNY W ŚWIECIE STUDNI
POWRÓT NATHANA BRAZILA
ZMIERZCH PRZY STUDNI DUSZ
Książkę tę dedykuję starej paczce, do której
należeli:
ALAN MOLE,
HARRY BRASHEAR,
MIKE LEIB,
JOHN YOX oraz
BERNARD ZERWITZ,
którzy — włączając mnie — okazali się o niebo
lepsi,
niż ktokolwiek mógłby się po nich spodziewać...
Parkatin, pogranicze
Gdyby Har Batin był akurat zakatarzony, dużo
łatwiej byłoby mu podbić ten świat.
Niestety Drile automatycznie uodporniały
wykorzystywane przez siebie ciała. Tak
więc tym
razem podbój miał być raczej żmudny.
Slabansport była typową pograniczną stolicą.
Znajdował się tu niewielki, lecz
nowoczesny port kosmiczny, wykorzystywany
głównie przez promy orbitalne,
przewożące
importowane towary z wielkich, regularnie
zawijających frachtowców. Rzecz jasna
nieopodal
mnożyły się bary i spelunki, tak samo typowe dla
każdego portu jak, magazyny,
centra
rozładunkowe oraz lokalne przedstawicielstwa
kompanii, które doprowadziły do
otwarcia
granicy. Samo miasto, największe na Parkatinie,
liczyło ledwie dwadzieścia
tysięcy
mieszkańców. Miało się to jednak zmienić. Jeszcze
do niedawna spalona, brunatna
pustynia,
rozciągająca się na tysiące kilometrów wokół
Slabansport, teraz rozkwitała
dzięki rurociągom
doprowadzającym jakże upragnioną wodę z
odległych ujęć. Parkatin był gorącym,
suchym
światem, posiadał jednak w swej atmosferze parę
wodną, a także miewał od czasu
do czasu burze
konwekcyjne. Mógł w ciągu pokolenia stać się
domem dla kolejnego miliarda ludzi.
Nie oznaczało to niestety dla ludzkości nic dobrego,
jeśli Drile miały w tej
kwestii
cokolwiek do powiedzenia. Całe ich kolonie były tu
teraz i spoglądały oczyma
Hara Batina na
brudny, mały bar znajdujący się tuż koło portu.
Pewne już swego zwycięstwa nad
ludzkimi
istotami, pewne założenia nowej siedziby Drili tu,
na Parkatinie. Stąd będą
mogły opanowywać
dalsze ciała swych zwierzęcych żywicieli, tak jak
teraz robiły to Drile
Jack L. Chalker 001 Studnia Dusz 004 Powrot, Strona 1 z 43
1
26183326.001.png
nieowłosionej piersi. Pociągła, niemal trójkątna
twarz nie widziała brzytwy od
ponad tygodnia.
Mocne, czarne włosy zawinięte były w szorstką
chustę przypominającą turban.
Prawdziwy Cygan — spostrzegł zaskoczony Har
Batin. We wstępnych, zwiadowczych
raportach wspominano co prawda, iż taka grupa
istnieje, lecz jak dotąd nikt ich
nie widział. Batin
był pewien, że również nikt z tej grupki gapiów.
Gdy się zbliżył, pchany — podobnie jak ludzie
czekający na przybycie frachtowca
ciekawością i nudą, Cygan wyjął z kieszeni
trzcinowy flet. Zaczął grać
dziwaczną, niemal
hipnotyczną melodię, która pobudziła jego
towarzysza do tańca.
A ów towarzysz wyglądał naprawdę dziwnie. Był
wielkości połowy normalnego
człowieka, z całą pewnością nie więcej niż metr, a
gadzie ciało pokrywały
lśniące niebiesko-
zielone łuski. Tułów wspierał się na dwóch chudych
nogach zakończonych długimi,
okropnie
wyglądającymi pazurami. Stał wyprostowany,
nieco jednak chyląc się ku przodowi.
Posiadał
dwoje długich, patykowatych ramion
zakończonych drobnymi, szponiastymi dłońmi.
Twarz była
również jaszczurowata, choć nie posiadała tej
sztywności co gadzia. Całość
sprawiała wrażenie
wielkiej jaszczurki obdarzonej ludzką mimiką.
Najbardziej zaskakiwał fakt, że istota ta odziana
była identycznie jak Cygan,
choć nie
nosiła — rzecz jasna — butów. Żadne buty by nie
pasowały na te dziwaczne, ponad
miarę
rozrośnięte stopy. Stworzenie było zwinne jak
małpa i pląsało w dzikim tańcu do
natarczywej
melodii fletu, przyspieszając, gdy tempo rosło.
Podpierało się przy tym długim
ogonem niczym
trzecią nogą.
Lecz był to dopiero początek. Promienie
słonecznego światła, odbijając się od
dziesiątków tysięcy łusek kręcącego się w
zawrotnym tempie stworzenia, nadawały
mu wygląd
skąpanego w klejnotach. W połączeniu z nieznaną
muzyką efekt był niepowtarzalny.
Widok ten
wywołał podświadomy strach tłumu, który postąpił
krok do tyłu, pochłonięty
jednak ciągle
dziwną sceną.
Jaszczur utworzył ze swych ust owal — coś
niespotykanego na gadzich twarzach — i
wtedy dobył się gdzieś z wnętrza jego ciała donośny
świst. Zaraz potem coś
wyleciało na
zewnątrz długim, równomiernym strumieniem i
widzowie pootwierali z wrażenia
usta. Ogień!
Jaszczur zionął ogniem i tworzył z niego
najróżniejsze figury! Kręgi, spirale,
dziwaczne i
znajome kształty pojawiały się i znikały w
ułamkach sekund, a on ciągle tańczył,
otoczony
aureolą blasku.
Cygan nie przestawał grać, ale jego stalowoszare
oczy nie obserwowały
towarzysza, lecz
tłum. Przyglądał się każdemu człowiekowi z
osobna, oceniając go i analizując.
Nawet Drile, ukryte w ciele i umyśle Hara Batina,
zostały urzeczone. To
wykraczało poza
ich doświadczenie i wraz z innymi podziwiały
zręczność oraz kunszt obcego.
Aż nagle bez uprzedzenia wszystko się skończyło.
Przebrzmiał końcowy ton, a
ostatnie
iskierki zgasły w gorącym i suchym powietrzu. W
jednej chwili po tym
zadziwiającym
przedstawieniu pozostało jedynie wspomnienie.
Tłum stał bez ruchu, jak w transie, ciągle
oszołomiony spektaklem. Nikt się nie
odezwał
ani nie uczynił najmniejszego gestu aż do chwili,
gdy jeden po drugim zaczęli
otrząsać się z tego
stanu i głośno wyrażać swe uznanie. Aplauz
błyskawicznie urósł do huraganu
śmiechów,
gwizdów i oklasków.
Cygan skłonił się lekko, dziękując za brawa, a
jaszczurowate stworzenie zdawało
się
chylić głowę przed publicznością. Mężczyzna
odłożył swój flet i odczekał, aż
wiwaty ucichły. W
końcu odezwał się czystym, niskim tenorem, nieco
dziwacznie akcentując słowa.
— Ja i mój przyjaciel dziękujemy wam, obywatele.
— Powtórzcie to przedstawienie! — krzyknął ktoś,
a zewsząd odezwały się
potakiwania i
pomruki aprobaty. — Tak, powtórzcie!
Powtórzcie! — skandowała reszta,
przyłączając się do
ogólnego zgiełku.
Cygan uśmiechnął się.
— Dziękuję wam, przyjaciele. Z największą
przyjemnością byśmy to uczynili...
lecz
zgłodniałem nieco, a stojący tu mój towarzysz ma
pewnie jeszcze większy apetyt
ode mnie.
Jakieś skromne dowody uznania byłyby bardzo
mile widziane. Marquoz!
Na dźwięk tego imienia mały smok parsknął,
spojrzał na mężczyznę i zdawał się
uśmiechać — uśmiechem dość groteskowym —
ukazując komplet najpaskudniejszych
zębów,
jaki ktokolwiek z widzów dotąd oglądał. Następnie
podniósł z ziemi sakwę i
ruszył w stronę
tłumu. Ludzie zaczęli się odruchowo cofać.
Cygan wybuchnął śmiechem.
— Przyjaciele, nie obawiajcie się Marquoza! Nie
pożre was. On pragnie jedynie,
tak
samo jak ja, zebrać nieco pieniędzy, by kupić
trochę cywilizowanego jedzenia.
Wrzućcie, drodzy
obywatele, do tego woreczka po monecie, tylko
jednej, a wtedy my będziemy mogli
się posilić,
wy zaś obejrzeć nas jeszcze raz. No jak?
Co odważniejsi spośród tłumu przestali się cofać, a
gdy jaszczur do nich
podszedł i
wyciągnął worek, wrzucali do środka monetę albo
dwie. Po chwili ruszyła cała
lawina pieniędzy,
w mig wypełniając worek.
— Wystarczy! Jesteście zbyt hojni! — zawołał
Cygan. — Marquoz?
Jaszczur prychnął, odstraszając najbliżej
stojących, gdyż jednocześnie z jego
nozdrzy
wystrzeliły kłęby białego dymu. Potem odwrócił się
i zaniósł Cyganowi worek. Był
ciężki, a
mężczyzna dość wątły, lecz cała sakwa z pieniędzmi
zniknęła w jakiś sposób
gdzieś w
zakamarkach ubrania. Uśmiechnął się, skłonił
ponownie i znów wyciągnął fujarkę.
Drugi występ przypominał pierwszy, choć taniec —
zupełnie inny, z całkowicie
odmiennymi krokami i dziwnymi ognistymi
figurami — odbywał się przy nowej, wcale
nie
mniej obcej i egzotycznej melodii.
Har Batin, podobnie jak inni, obejrzał drugie
przedstawienie z nie mniejszym
podziwem.
Wreszcie, kiedy ucichły wiwaty, a Cygan oznajmił,
iż Marquoz potrzebuje
odpoczynku, tłum
zaczął rzednąć.
Cygan pochylił się, najwidoczniej by sprawdzić, jak
się czuje jego podopieczny,
i wielka
dłoń człowieka uścisnęła rękę jaszczura. Jego
drobne, szponiaste palce wystukały
leniwy rytm.
Mężczyzna przytaknął, a następnie wyprostował się
i rozejrzał dookoła.
Kilkanaście osób podeszło bliżej, by z nim
porozmawiać, przyjrzeć się Marquozowi
albo
spytać o dziwnego jaszczura. Cyganowi udało się
ich spławić wyjaśnieniem, że
Marquoz ma już
dość upałów i musi zażyć kąpieli. Wymówki owe
mogły budzić niejakie
zastrzeżenia.
Jaszczur nie tylko wyglądał rześko, ale i
najwyraźniej czuł się w parkatińskim
skwarze
bardziej swojsko niż sami tubylcy. Nikt jednak tego
przybyszom nie wytknął.
Dziwny duet ruszył w stronę skupiska barów i
restauracyjek, oddalając się powoli
od
doków, ze wzrokiem utkwionym w Harze Batinie.
Zbiorowy umysł Drili popełnił parę błędów. Jednak
zlekceważenie „ogona” do nich
nie
należało. Batin zdał sobie sprawę, że tamci go
śledzą — z tym wyglądem trudno
byłoby im to
zresztą ukryć. Zaniepokoił się z dwóch powodów.
Po pierwsze, najwyraźniej zrobił
coś, co
zwróciło ich uwagę, a nie miał najmniejszego
pojęcia, co to mogło być. Zaś po
drugie, śledząc go
tak jawnie dali dowód, że niemal na pewno musieli
mieć w pobliżu wspólników.
No cóż, niech i tak będzie, postanowił agent Drili.
W każdym razie lepiej
wiedzieć, z
czym ma się do czynienia. Poprowadził ich krętą
trasą przez uliczki i zaułki,
cały czas wypatrując
obstawy. Sądził, że musi gdzieś tam być, dobrze
ukryta, lecz nic takiego nie
dostrzegł. Cygan był
najwyraźniej pracownikiem Policji
Konfederacyjnej. Drile od dawna podziwiały
skuteczność tej
instytucji, a jednocześnie wciąż ciekawiły ich
sposoby, jakimi się posługiwała.
Cygan mógł
wejść wszędzie, może z wyjątkiem paru miejsc,
nawet w najciemniejsze zaułki i
najparszywsze
okolice, nie zwracając na siebie zupełnie uwagi. A
gdyby nie był w stanie
zapewnić sobie
bezpieczeństwa, to z pewnością jego niezwykły
pupilek, obdarzony tysiącem
ostrych zębów,
uniemożliwiłby wszelkie próby napaści.
Uświadomiwszy sobie te fakty, Har Batin
stwierdził, że chyba znalazł odpowiedź
na
swoje wątpliwości. To takie oczywiste — nikt ich
nie ubezpieczał. Dlaczego? Gdyż
wiedzieli, że
nie mógł ciągnąć ich za sobą wszędzie, lecz jedynie
uliczkami przylegającymi do
doków. A na
jednej z tych uliczek zastawiona została pułapka.
Oni mieli czas. Mieli czas, by
poczekać, aż
Hara Batina ogarnie panika i wejdzie albo też
wbiegnie w przygotowaną zasadzkę.
Mógł
oczywiście spróbować ich zgubić, lecz to równałoby
się przyznaniu do winy. Mogli
go też w
takim przypadku zastrzelić, a on miał do
załatwienia jeszcze kilka ważnych
spraw. Har Batin nie
chciał w ogóle umierać, a już na pewno nie teraz.
Wyprzedzał ich o jakieś piętnaście metrów, lecz oni
ciągle zmniejszali dystans.
Nadal
jednak była to wystarczająca odległość jak na jego
zamiary. Starannie wybrał
odpowiedni zaułek
i skręcił weń gwałtownie, jakby próbował się urwać
swym prześladowcom.
Cygan i jaszczur przyspieszyli. Jasne było, że mały
smok jest w stanie z
łatwością
wyprzedzić człowieka, lecz jednak trzymali, równe
tempo. Skręcili w alejkę w
pełnym biegu i
znaleźli się w ślepym zaułku, otoczonym z trzech
stron wysokimi budynkami.
Cygan z tą samą zręcznością, z jaką schował
przedtem sakwę z pieniędzmi, teraz
wyciągnął pistolet. Rozejrzał się dookoła.
— Rzuć broń! — rozkazał głos Hara Batina
dobiegający nie dość że z góry, to
jeszcze zza
nich.
Cygan nie usłuchał od razu, lecz najpierw powoli
się odwrócił szukając źródła
głosu.
Dostrzegłszy mężczyznę, westchnął i rzucił pistolet
na ziemię. Nie miał pojęcia,
w jaki sposób
Batin tego dokonał, lecz mężczyzna
niezaprzeczalnie siedział na wąskim
parapecie, dobre sześć
metrów nad ziemią. Musi wspinać się jak małpa,
zadecydował Cygan. Co prawda
ściany nie były
całkiem gładkie, lecz on po prostu nie mógł dostać
się tam w tak krótkim czasie.
Dril obserwował z niepokojem smoka, który
patrzył na niego pałającymi oczyma —
czarnymi, kocimi źrenicami na ciemnoszkarłatnym
tle.
— Nie próbuj tylko szczuć na mnie tego zwierzaka
— ostrzegł Batin. — Trzymaj go
przy
sobie.
Mężczyzna skinął głową i kącikiem ust wydał
polecenie:
— Marquoz! Siad!
Smok parsknął, zdawał się coś tam pomrukiwać,
lecz w końcu usiadł podwijając
ogon i
jakby się rozluźniając.
— Dobrze, a teraz: kim jesteście i dlaczego mnie
śledzicie? — spytał Dril.
Cygan wyszczerzył przepraszająco zęby i wyciągnął
do góry ręce.
— Bo widzisz, kiedy zbieramy datki, często zdarza
nam się dostrzec, kto ma
najgrubszy
portfel. Ten oto Marquoz potrafi być, no cóż, wielce
przekonujący, gdy chodzi o
skłonienie
takiego jegomościa do znacznego zwiększenia
darowizny. Zbyt długo tkwimy już na
tej
zapomnianej przez Boga planecie. Interes nie idzie
dobrze. Zostaliśmy, jak to
powiedzieć,
poproszeni o opuszczenie statku akurat tutaj, wcale
nie po naszej myśli. Jak
dotąd, nie
uzbieraliśmy dość funduszy, by się stąd wynieść. A
żeby wszystko było jasne,
miejscowa policja
ma na nas oko.
Dril zastanowił się nad tą odpowiedzią. Nie była
pozbawiona sensu — jego portfel
rzucał
się aż nadto w oczy i takie zresztą było jego
zadanie. Ale wciąż jeszcze
istniało parę spraw, które
do siebie nie pasowały. Jak na kogoś, kto przebywał
na tej planecie na tyle
długo, aby zyskać
sobie złą opinię u policji, stanowczo byli zbyt
wielką sensacją. Batin
postanowił nie ryzykować.
— W porządku... a ten stwór? Co to jest? —
zapytał.
Cygan spojrzał na Marquoza, siedzącego
niewzruszenie na swym podkulonym, długim
ogonie.
— Spotkałem go na pewnej zapadłej, pogranicznej
planecie. Nie był tubylcem.
Należał do
paru moich kumpli, którzy zostali poproszeni —
można by rzec — o dotrzymanie
przez pewien
czas towarzystwa miejscowej policji. Jak na razie
siedzą tam pewnie ze trzy
lata. Ja, rzecz jasna,
natychmiast zgodziłem się nim zaopiekować, a i on
nie miał nic przeciwko temu.
Nie mam
pojęcia, skąd go wytrzasnęli.
Nie mówiło to wiele Drilowi, lecz przecież istniało
mnóstwo bardziej dziwacznych
stworzeń, nie wyłączając samych Drili. Historia
wyglądała całkiem sensownie, a
pistolet Cygana
przesądził sprawę. Nie był to jakiś
supernowoczesny model używany przez Policję
Konfederacyjną. Nie był cały błyszczący i epatujący
zasilaniem kryształkami
rubinu. Po prostu
zwyczajny pistolet, jakich używają włóczędzy
pokroju tego Cygana, czyli mały
miotacz
laserowy.
— Teraz schodzę — oznajmił Batin — lecz jak
zdążyliście pewnie zauważyć, jestem
doskonale wysportowany. Nawet podczas skoku
będę was miał na muszce, a pistolet
jest
nastawiony na maksymalną moc.
— Posłuchaj, już mi się wszystkiego odechciało. To
była pomyłka i tyle —
oznajmił
Cygan przekonująco szczerze.
Dril skinął głową i skoczył. Cygana zdumiały jego
sprawność i siła. Wcale nie
przesadzał
— pistolet przez cały czas był wycelowany
dokładnie w niego. Cygan nie widział
dotąd żadnej
ludzkiej istoty, zajmującej się nawet profesjonalnie
akrobatyką, mogącej dokonać
podobnych
wyczynów. A ten osobnik raczej nie wyglądał na
akrobatę.
Dril zbliżył się powoli do Cygana, jednym okiem
obserwując Marquoza.
— Tylko żadnych sztuczek — ostrzegł.
— Co... co masz zamiar zrobić? — spytał
zaniepokojony Cygan wodząc oczyma za
pistoletem.
Har Batin pozwolił sobie na bardzo ludzki uśmiech.
Uśmiech kogoś, kto wie coś,
czego ty
nie wiesz.
— Nie bój się — pocieszył Cygana. — Nie
zamierzam cię zabić. Jeśli twój
zwierzaczek
będzie siedział spokojnie, a ty nie będziesz niczego
kombinował, wszystko dobrze
się skończy.
Lecz twoje życie zależy od tego, czy będziesz robił
dokładnie to, co ci powiem.
Dokładnie!
Zrozumiano?
Cygan pokiwał głową, lecz strach w jego oczach nie
zmalał po tych zapewnieniach
ani na
jotę.
Dril ostrożnie obszedł mężczyznę.
— Zdejmij podkoszulek — rozkazał.
Cygan wyglądał na zaskoczonego.
— Czy to jakaś zabawa erotyczna?
— W pewnym sensie — odparł tamten. — Nie bój
się... w ogóle cię nie zaboli.
Lepiej niż
żeby cię zbierali po całej okolicy, no nie?
2
Jack L. Chalker 001 Studnia Dusz 004 Powrot, Strona 2 z 43
Marquoz siedział nieruchomo i obserwował. Batin
wyciągnął z kieszeni mały nożyk.
— Tylko spokojnie. Natnę cię delikatnie i nic
więcej.
Spostrzegł, że mężczyzna wzdrygnął się, gdy poczuł
nagłe ukłucie. Potem Dril z
przyjemnością obserwował, jak w miejscu
zranienia tworzy się kropla krwi. Naciął
również swój
kciuk.
Drile natychmiast ruszyły w stronę powstałego
otworu przenikając przez naczynia
włosowate dłoni, a następnie zatrzymały się
czekając na kontakt. Nie było się po
co spieszyć.
Pełen zestaw tysiąca jednostek pamięci został
zgrupowany i stał w gotowości.
Har Batin, drżąc z niecierpliwości, zaczął zbliżać
swój kciuk ku ranie na
plecach Cygana.
Tak pochłonęła go ta operacja, iż przestał w ogóle
baczyć na smoka siedzącego
zaledwie kilka
metrów z boku.
— Nie ruszaj się! — usłyszał głos z lewej strony,
głos niesamowicie głęboki i
donośny.
Jakby olbrzym mówił przez wąską tubę. — Rzuć
broń i zrób kilka kroków do tyłu!
Batin był tak zaskoczony, że rzeczywiście
znieruchomiał i spojrzał w kierunku,
skąd
dochodził głos.
Wielki jaszczur stał tam obserwując go swymi
błyszczącymi, szkarłatnymi oczyma.
W
ręce trzymał pistolet maszynowy Fuka, wykonany z
aż nazbyt znanego tworzywa, ze
świecącym
na czerwono zasilaczem. Była to broń, która niemal
potrafiła odgadywać natężenie
i rodzaj
energii, jakiej chciał w danej chwili użyć właściciel.
Pistolet dostosowany do
indywidualnych
potrzeb. Pistolet używany tylko przez jedną
instytucję.
— Marquoz z Policji Konfederacyjnej — oznajmił
smok zupełnie niepotrzebnie. —
Powiedziałem, żebyś rzucił broń i cofnął się.
— Ale... ale ty nie masz prawa, nie jesteś
człowiekiem — zaprotestował Diii.
Wywiad o niczym podobnym nie wspominał!
— To tak samo jak ty, stary — odparł smok. —
Ufam tylko, że wkrótce
zaprezentujesz
nam swe prawdziwe oblicze.
szaty,
powstał i oddal jej pokłon. Kilkanaścioro
zebranych poszło za ich przykładem, a
już po chwili
stali niemal wszyscy. Normalna reakcja tłumu. Ci,
którzy jeszcze siedzieli, nie
byli adresatami jej
słów. Poczekajmy, pomyślała. Później wszyscy
przyjdą z ochotą.
— Zostańcie w pokoju! zaintonowała Matka
Przełożona, wznosząc swe ramiona ku
niebiosom.
— Pokój wszystkim stworzeniom wszechświata bez
względu na kształt ich ciała —
odpowiedzieli Akolici oraz część zebranych,
— Zostaliśmy dziś zaszczyceni obecnością Jej
Świątobliwości Kapłanki Juy z
Głównego
Kościoła — oznajmiła zupełnie niepotrzebnie
Sukra. Ciekawość wyglądu Kapłanki
tłumaczyła
tak liczną obecność na mszy, w której normalnie
uczestniczyło jedynie parę setek
wiernych. Do
przewidzenia było również, iż audytorium układać
się będzie wyłącznie z ludzi.
Choć
Konfederacja grupowała obecnie chyba z siedem
ras, jedynie przedstawicieli
trzech lub czterech
można było nagminnie spotkać w dużych miastach
ludzkich światów. A już na pewno
żadni nie
wchodzili do świątyń, w których odczuwali
ksenofobiczny lęk. Choć drzwi tej
świątyni stały
otworem dla wszystkich, jej doktryna nie
przemawiała do Obcych.
Co innego — rzecz jasna — gdy było się
Olimpiańczykiem.
Wszyscy słyszeli o Olimpianach, choć nikt nie
wiedział o nich wiele. Rzadko kto
nawet
widział jakiegoś na własne oczy. Trzymali się na
uboczu i tworzyli strukturę
klanową, W ich
świecie nie można było żyć bez skafandra, choć
Olimpianie byli w stanie mieszkać
na każdej
ludzkiej planecie bez żadnych ograniczeń,
Prowadzili własne przedsiębiorstwa
przewozowe i
sami latali statkami. Handel odbywał się dzięki
olimpiańskim spółkom prowadzonym
przez ludzi
— kupcy nie musieli fatygować się na Olimpusa.
Taki stan rzeczy wywoływał w ludziach ciekawość,
która wynikała jeszcze z
czegoś.
Otóż Olimpiańczycy to podobno oszałamiająco
piękne kobiety — nikt nigdy nie
widział
Olimpiańczyka mężczyzny. Były to urodziwe
kobiety z ogonami podobnymi do
końskich i
wszystkie, jak głosiła wieść, wyglądały identycznie.
Cała świątynia na tym pogranicznym świecie była
zapełniona ludźmi czekającymi,
by
ujrzeć Olimpiankę. Z tego prostego powodu, iż
Zgromadzenie Studni powstało na
Olimpusie.
Główna Świątynia znajdowała się właśnie tam. I
choć wierni wywodzili się spośród
ludzi, a także
ludzie prowadzili Świątynie, jedynie Olimpianki
mogły być Wielebnymi Kapłankami.
Oczywiście przybyli tu także przedstawiciele
lokalnej prasy i politykierzy
przyciągnięci
próżną ciekawością. Siedzieli, szurali butami i
wyraźnie nudziły ich teatralne
gesty oraz intonacje
Matki Przełożonej. Chcieli zobaczyć, jak naprawdę
wygląda Olimpianka.
W końcu Matka Sukra skończyła i jej głos nabrał
podniosłego brzmienia.
— Dziś, moje dzieci, zostaliśmy zaszczyceni
obecnością Jej Świątobliwości
Wielebnej
Kapłanki naszego Zgromadzenia, Juy z Olimpusa.
Zebrani usiedli. Czekając obserwowali, jak Matka
Przełożona wychodzi, a później
uważnie przyglądali się kurtynie po drugiej stronie,
by uchwycić pojawienie się
kapłanki.
Jua odczekała pół minuty, by jeszcze bardziej
zwiększyć niecierpliwość widzów, a
potem
wyszła zdecydowanie na środek. Światła zmętniały,
a reflektor zalał blaskiem
obszar, na którym
stała niemal dotykając pierwszych rzędów.
Strumień światła uformował jasną
aureolę wokół
postaci, nadając jej jeszcze bardziej nadludzki
wygląd.
Z satysfakcją słuchała szeptów — To ona! A więc
tak wygląda Olimpianka! — To
ostatnie słowo wypowiadano na wiele różnych
sposobów. Miała na sobie płaszcz z
najdelikatniejszego jedwabiu lub z bardzo
podobnego syntetyku, ozdobiony złotymi
liśćmi.
Płaszcz spowijał całą postać, lecz nawet stojący w
najdalszych rzędach
oszołomieni byli
doskonałością jej urody oraz długimi
kasztanowymi włosami, sięgającymi aż do
pasa.
— Zostańcie w pokoju, moje dzieci — zaczęła Jua
niskim, niesamowicie miękkim i
zmysłowym głosem. — Przybyłam, by
pobłogosławić tę Świątynię i jej wiernych oraz
by tym,
którzy przybyli z ciekawości lub z chęci zysku,
opowiedzieć o naszej wierze i
naszych
zwyczajach.
Doskonale zdając sobie sprawę z wrażenia, jakie
robiła na ludziach, wyczuła, że
jej
pojawienie wywołało zarówno zachwyt, jak i
zawód, iż odsłoniła tak mało. Nie
miała zamiaru
zawieść podnieconych widzów, lecz nie nastąpi to
przed przekazaniem posłania.
Dopiero gdy
nagość straci wszelkie podteksty.
— Pochodzę z planety, którą zwiemy Olimpusem
— zaczęła i ponownie skupiła ich
uwagę. Była nie tylko atrakcyjna, miała również
coś do powiedzenia. — Nasze
Matki
Założycielki odkryły świat, z którego zrezygnowała
Konfederacja. Nikt nie mógłby
tam przeżyć
bez dokonania ogromnie kosztownych modyfikacji
lub zbudowania szczelnych
budynków.
Przypominał bardzo opustoszałe światy
Markowian. Jednak my mogłyśmy tam przeżyć,
budować, uprawiać ziemię i normalnie żyć. Tak też
uczyniłyśmy.
W świątyni zapadła kompletna cisza — nawet
kaszlnięcie w tym wielkim gmachu
byłoby
głośne niczym grzmot. Przychodząc tu ludzie
oczekiwali teatralnych gestów i
specjalnego
ceremoniału, jakim uraczyła ich na początku
Matka Sukra. Nie spodziewali się
podejmowania
tematów, które ciekawiły wszystkich, i przez to
właśnie byli tak zainteresowani.
Słuchali.
— Jesteśmy do was podobne, pochodzimy od was,
lecz nie jesteśmy identyczne.
Stałyśmy się nieczułe na ostre wahania
temperatury, potrafimy oddzielać trucizny
z
zanieczyszczonych wód i nieprzyjaznych atmosfer.
Nie potrzebujemy specjalnego
sprzętu ani
kombinezonów. Słuchajcie uważnie, bo opowiem
wam teraz historię naszej rasy —
waszej i
mojej — oraz zapoznam z naszymi wierzeniami.
Urwała. Naprawdę perfekcyjnie. Nikt się nawet nie
poruszył.
— Mieszkacie na pogranicznym świecie —
przypomniała. — Surowym i twardym.
Większość, może wszyscy, urodziliście się gdzie
indziej. Wszyscy zatem wiele
podróżowaliście
w kosmosie. Słyszeliście o markowiańskich ruinach
na opustoszałych światach, o
tajemniczej
rasie, która pozostawiła martwe komputery
głęboko pod powierzchnią planet i
skorupy miast
pozbawione wszelkich przedmiotów. Wiecie, że
niegdyś ta rasa zamieszkiwała
większość
galaktyki, a zniknęła długo przedtem, nim
narodziła się ludzkość.
Paru ludzi przytaknęło. Markowiańska zagadka
była znana każdemu. Setki, może
tysiące
opustoszałych światów odkryto, gdy ludzkość
zaczęła swą ekspansję. Markowianie
byli starzy,
niesamowicie starzy, niemożliwie starzy. Ich
narodziny szacuje się na równi z
powstaniem
wszechświata.
— Założyli pierwszą cywilizację. Rośli, parli coraz
dalej, aż osiągnęli boskość.
Komputery dawały im wszystko o czym mogli tylko
zamarzyć. Lecz to było zbyt
mało. Zaczęła
ogarniać ich nuda, stagnacja, przestali cieszyć się
życiem. Postanowili więc
wyrzec się boskości i
rozpocząć wszystko od początku jako nowe rasy
wszechświata. Zbudowali olbrzymi
komputer
— Studnię Dusz — i umieścili go w centrum
wszechświata. Tam właśnie stworzyli
wszystkie
gatunki istot myślących, jakie obecnie znamy.
Stworzyli je z samych siebie. Ich
stary świat
stopniowo pustoszał, podczas gdy dzieci, testowane
na Świecie Studni, stały się
nowymi panami
tworzenia — a pośród nich i my. W końcu wszyscy
zniknęli: zmienili się w naszych
przodków;
tak więc my jesteśmy Markowianami a
Markowianie — nami.
Kilkoro lepiej wykształconych przytaknęło słysząc
tę konkluzję. Była to stara
teoria,
jedna z tysięcy stworzonych dla wyjaśnienia
tajemniczego zniknięcia Markowian.
— Lecz jeśli jest to prawda — a my nie mamy co
do tego wątpliwości — pozostaje
jeszcze jedna zagadka, wieczne, podstawowe
pytanie. Markowianie narodzili się u
zarania
dziejów. Byli pierwszą rasą, przodkami wszystkich
następnych. I skoro tak
właśnie było, to kto
stworzył Markowian?
Interesujące pytanie dla metafizyków. Paru ludzi
spośród tłumu uważało, iż wcale
nie jest
powiedziane, że ktokolwiek musiał stworzyć
Markowian, jeśli w ogóle cała ta
historia o nich nie
jest wyssana z palca. Nikt się jednak nie odezwał.
— Poprzez całą historię ludzkości — a także przez
dzieje innych ras, z którymi
łączą nas
stosunki — przewinęło się mnóstwo religii.
Wierzono w panteon bogów, wierzono w
Boga
jedynego, lecz wszystkich łączyła wspólna wizja
stworzenia. Wszyscy pośrodku
stawiali Boga
Ojca, pierwszego sprawcę i stworzyciela. On
istnieje, moje dzieci! On istnieje,
jest ciągle z nami,
obserwuje nasze postępki, ocenia nas. Nasze
Pramatki znały Go. To On zabrał je
do Studni Dusz,
gdzie narodziły się powtórnie. Dzięki zasadom
rządzącym Studnią, Pramatki stały
się
potężniejsze, aniżeli były niegdyś. I powróciły jako
żywy dowód dla swych dzieci
i dzieci ich
dzieci, że Bóg istnieje, że Studnia istnieje. Że
możemy osiągnąć rzeczy
wspanialsze niż dane nam
przy narodzinach, jeśli tylko Go odnajdziemy.
Gdyż jeśli rozpoznamy prawdę i
uznamy
absolutność Jego wszechwładzy i potęgi, jeśli Go
odszukamy o nic więcej nie
pytając, raj stanie
się naszym udziałem. A jest to, moje dzieci,
możliwe. Jest możliwe odnalezienie
Go, jeśli tylko
się rozejrzymy. Właśnie to stanowi nasze zadanie,
nasze wspólne zadanie aż do
chwili, gdy Go
odnajdziemy. Bo Bóg, moje dzieci, jest pośród nas!
Uniosła głos, a zawarty w nim ładunek emocji był
tak autentyczny, tak
przekonujący, że
podziałał nawet na największych cyników wśród
widowni.
— Z jakiegoś powodu przybrał On waszą postać.
Może tu teraz być z nami, siedząc
obok
któregoś z was, czekając, by ktoś Go zagadnął, by
ktoś Go rozpoznał. Znamy Jego
imię. Musimy
jedynie zawołać. Nasze Pramatki nazywały Go
Nathan Brazil!
Wiadomość ta poruszyła zgromadzonych i prawie
ich przekonała, lecz dla
niektórych
stanowiła srogi zawód. Dla nich w tym momencie
cała racjonalność przemieniła
się, w obliczu
spornego punktu, w kwestię wiary.
— Czy jesteś tu, Panie? Czy ktokolwiek spośród
was jest Nathanem Brazilem? —
spytała
gromkim głosem. Nikt się nie odezwał ani nie
uczynił najmniejszego gestu. Z
dwojga złego
wolała już taki obrót sprawy, niż żeby — tak jak to
się już nieraz zdarzało —
jacyś przypadkowi
dowcipnisie dla zabawy ogłaszali swą „boskość”,
psując nastrój nabożeństwa. A co
gorsza, od
czasu do czasu trafiali się pomyleńcy, którzy
naprawdę wierzyli w tę swoją
boskość. I choć
Wielebna Kapłanka Jua całym sercem pragnęła
odnaleźć Boga, to w takich chwilach
w głębi
duszy cieszyła się, że z tłumu nie padła żadna
odpowiedź.
Po chwili przerwy ciągnęła dalej.
— Nasze Pramatki były niegdyś takimi samymi
ludźmi jak wy. Lecz dzięki łasce
Nathana
Hodukai, planeta na pograniczu
Świątynia zapełniła się. To dobry znak —
pomyślała Matka Przełożona Sukra
wyglądając
zza kurtyny. Akolici wykonali kawał wspaniałej
roboty niosąc Słowo. Widziała, że
większość
przybyłych jest tu pierwszy raz. Niezdecydowani,
podenerwowani, niepewni, lecz
przepełnieni
ciekawością. Tego należało się spodziewać.
Zgromadzenie Świętej Studni ciągle
było tu nowe i
przyciągało głównie młodych, zawsze najbardziej
wrażliwych, choć nie brakowało
też biedaków,
nędzarzy i włóczęgów. Święta Kapłanka także to
wszystko dostrzeże. Ucieszy ją
widok nowo
przybyłych, jak również sprawność, z jaką Matka
Przełożona zdołała całość
przygotować jedynie
w te kilka miesięcy.
Istotnie, Wielebna Kapłanka była zadowolona i
podekscytowana, choć po swym
dostojnym zachowaniu niczego nie dała poznać.
Grała już swoją rolę poprzednio,
jakkolwiek
nigdy nie niosło to z sobą takiej odpowiedzialności.
Światła przygasły. Przejmująca muzyka oraz
delikatne, kojące poddźwięki tworzyły
nastrój, a stonowane światła oblewały główną nawę
i zebranych. Kapłanka zwróciła
oczy na
Matkę Przełożoną, która przejrzała się po raz
ostatni w zwierciadle, wygładzając
fałdy swego
szafranowego habitu i poprawiając pukle długich,
kasztanowych włosów. Trzeba
przyznać, że
miała jednak doskonałe wyczucie chwili. Skończyła
w najodpowiedniejszym momencie
i wyszła
w snop światła padającego z głównego reflektora.
Dziś nie ustawiono żadnego
podwyższenia,
podium ani ołtarza. Zepsułoby to tylko efekt
pojawienia się Świętej Kapłanki.
Matka Przełożona Sukra wyglądała straszliwie
samotnie, skąpana jedynie w świetle
reflektora.
Szpaler dokładnie wygolonych Akolitów, kobiet i
mężczyzn odzianych w luźne
Jack L. Chalker 001 Studnia Dusz 004 Powrot, Strona 3 z 43
3
Brazila i przez oddziaływanie Studni Dusz stały się
kimś innym — Olimpiankami.
Jesteśmy
odporne na wasze choroby i nie mamy własnych.
Bez przeszkód możemy stać nago na
srogim
mrozie i we wrzącym ukropie. Postrzegamy kolory,
których wy nie widzicie,
słyszymy dźwięki,
które dla was nie istnieją, zaś siłą przewyższamy
dziesięć zwyczajnych kobiet.
Możemy
oddychać w atmosferze niemal czystego chloru! Nie
przeszkadza nam dwutlenek
węgla! Woda
również nie jest dla nas problemem. Nawet próżni
kosmicznej przetrwamy wiele
godzin —
czerpiąc niezbędne substancje ze zgromadzonych
zapasów — w temperaturze, która
każdego
innego już dawno zamroziłaby na kość.
Przyjrzyjcie się Olimpiance,
najprawdziwszemu dziecku
Studni, i dołączcie do naszej świętej krucjaty.
Po tych słowach opadł z niej płaszcz obnażając
nagie ciało, a z ust widowni
dobyło się
westchnienie zachwytu.
Mierzyła 160 centymetrów wzrostu i wyglądała na
jakieś siedemnaście lat —
najpiękniejsza siedemnastolatka, jaką
kiedykolwiek widziano. Ciało miała wręcz
doskonałe,
obdarzone wszystkimi wdziękami, w jakie
mężczyźni wyposażają kobiety swych
marzeń.
Niemożliwością wydawało się pozostać zimnym i
opanowanym w obliczu takiej
doskonałości
kształtów. Nikt więc — tak mężczyźni, jak i
kobiety, członkowie zgromadzenia i
zwykli
gapiowie — nie był w stanie oderwać od niej
wzroku. Była czymś więcej niż Ewą
wyrwaną z
ogrodów Edenu. Była po prostu niemożliwa.
Nawet jej ruchy były doskonałe, zmysłowe i jakieś
kocie — wydawać by się mogło,
tylko Ewa potrafi tak stąpać. Patrząc prosto przed
siebie, obróciła się najpierw
w lewo, a później
w prawo — tak by wszyscy mogli się jej przyjrzeć.
Jej długie, opadające
kaskadami kasztanowe
włosy zdawały się dotykać posadzki.
— Obejrzyjcie dowód prawdziwości naszego
przesłania! — oznajmiła.
Naprawdę posiadała koński ogon. Lecz w jakiś
sposób doskonale współgrał on z
całą jej
postacią i sprawiał wrażenie, jakby właśnie tam
było jego miejsce. Był długi,
gęsty i jedwabiście
miękki, tak jak opadające włosy. Zamachała
ogonem parę razy, jak gdyby pragnęła
rozwiać
wszelkie wątpliwości, choć nikt z audytorium nie
wątpił w jego istnienie ani na
jotę.
— Nie ma innego sposobu, aby nas wyjaśnić, nie
ma innej drogi, żeby wytłumaczyć
nasze istnienie poza przyjęciem prawdy do
wiadomości — oznajmiła. — Więc
chodźcie!
Dołączcie do nas! Szukajcie Boga i odnajdźcie Go, a
On podaruje wam Raj! Oto
dlaczego tu
jesteśmy. My Olimpianki pochodzimy od ludzkich
przodków, lecz jest nas niewiele,
zbyt
niewiele. Nathan Brazil istnieje! Potwierdzają to
nawet wasi przodkowie i
Konfederacja. Według
ich dokumentów jest najdłużej żyjącym
człowiekiem. Sami możecie się o tym
przekonać.
Dołączcie do nas. Dołączcie do naszej krucjaty!
Nauczcie się Go rozpoznawać,
szukać Go, a
wieczna szczęśliwość będzie wam dana!
Cynicy zaczynali odzyskiwać trzeźwość patrzenia,
choć nadal nie byli w stanie
oderwać
wzroku od jej niebiańskiej urody.
— Opuszczę was teraz — rzekła. — Zostańcie w
pokoju i przyłączcie się do naszej
Świętej Sprawy — nawoływała.
Akolici stanęli w pogotowiu, chcąc rozpocząć
agitację. Później ci podatni na
wpływy i
chwiejni duchem, poczuwszy zimny wiatr na
twarzach i mając dość czasu do
namysłu,
zrezygnują. Chwytaj, co się da.
— Widzicie stojących tu Akolitów — dołączcie do
nas w tę szczególną noc! Możecie
sobie jedynie wyobrazić czekające nagrody!
Po tych słowach zniknęła, pozostawiając tylko
płaszcz jako znak miejsca, w
którym
jeszcze do niedawna stała. Nie odeszła, nie
poruszyła nawet palcem — po prostu
rozpłynęła się i
przestali ją dostrzegać. Pozostał jedynie jej głos.
— Teraz, moje dzieci! Teraz! Wszyscy macie moje
błogosławieństwo na tę noc!
Ludzie zaczęli się ruszać. Zrazu jedynie kilku, a
później już coraz więcej.
Nawróceni,
świeża krew, szukający drogi do doskonałości,
którą przed chwilą oglądali na
własne oczy. Część
wyszła, jak to się zwykle zdarza, lecz większość
zgromadzonych siedziała nadal
na miejscach z
oczyma utkwionymi w punkcie, gdzie jeszcze przed
chwilą stała doskonałość. Ci
widzieli ciągle
oczyma duszy oszałamiającą sylwetkę i bali się
poruszyć, by jej nie rozwiać.
Reflektor zmętniał i po chwili zgasł do reszty. Na
moment zapanowała ciemność, a
gdy
pojawiła się Matka Sukra, by wskazać drogę
chcącym się przyłączyć, zapłonęły
subtelne światła.
Po Wielebnej Kapłance nie było już ani śladu.
Jua z boku obserwowała tłum i przeszedł ją
dreszcz, gdy spostrzegła, jak wielu
Akolitów
stanęło wokół. Czuła się jakoś tak podniośle, jakby
dokonała wielkiego dzieła.
Bywały chwile,
gdy nachodziło ją zwątpienie. Szczególnie kiedy
mimo wszystkich wysiłków efekty
były
znikome. Lecz dziś przepełniał ją duch, który
udzielił się i innym. To dobrze.
Ludzie, w większości członkowie Zgromadzenia,
chodzili wokół w oczach mając
odnowioną wiarę i zapał. Kompletnie ją ignorowali,
co było zrozumiałe, skoro nie
mogli jej
dostrzec. Był to efekt kolejnej właściwości
Olimpianek — zdolności do wtapiania
się praktycznie
w każde tło. To dobry sposób ucieczki i unikania
ludzi. Różnił się wszakże tym
od całkowitej
niewidzialności, że zawodził przy zbyt gwałtownych
ruchach. Odczekała, aż trochę
się rozluźni i
ruszyła po schodach w dół do swego apartamentu.
Czuła się wyczerpana, jak zwykle
po
nabożeństwie.
Identyczne spojrzenia ślepego fanatyzmu wyzierały
z oczu młodej pary stojącej
przed
odzianym w habit Akolitą. Członek Zgromadzenia,
doświadczony już w postępowaniu
w takich
przypadkach, przyjrzał im się uważnie. Nie mają
jeszcze dwudziestki,
zawyrokował.
— Pragniecie dołączyć do naszej Świętej Sprawy?
— spytał poważnie. — Tego kroku
nie
należy podejmować lekkomyślnie, choć jest to
pierwszy krok ku zbawieniu.
— Och, tak — wyszeptali. — Jesteśmy gotowi.
— Czy macie rodziny, które ponoszą za was
odpowiedzialność? — zapytał. Było to
pytanie bardzo ważne i oszczędzało później masy
kłopotów.
— Jesteśmy małżeństwem — odparła młoda
kobieta. — Mamy niewielką farmę
niedaleko Tabaku.
— Pragniecie wstąpić do Zgromadzenia z własnej i
nieprzymuszonej woli? —
kontynuował Akolita. Standardowa procedura.
Zadanie było jednak nadzwyczaj
delikatnej
natury, gdyż pytania zadawane niewłaściwym
tonem mogły łatwo zepsuć cały
nastrój.
Młoda para spojrzała po sobie, a potem zwróciła
wzrok z powrotem na Akolitę.
— Owszem — zapewnili go równocześnie.
Akolita znał ten typ ludzi. Drobni farmerzy, z
ziemią otrzymaną w prezencie
ślubnym,
oboje dzieci farmerów spoglądający w przyszłość
ku pewnemu, lecz nudnemu
przeznaczeniu.
Teraz dostrzegli sposób szybkiego wyrwania się na
zewnątrz.
— Czy będziemy... podróżować? — spytał młody
mężczyzna.
Akolita przytaknął.
— Ujrzycie mnóstwo nieznanych miejsc i
doświadczycie wiele nowego.
— Czy... czy ujrzymy ją jeszcze kiedyś? — kobieta
niemal westchnęła.
Akolita ponownie skinął głową.
— Ona i jej siostry są wśród nas jako nauczycielki i
przewodniczki.
Para została natychmiast przyjęta do
Zgromadzenia i przekazana dla dokonania
bardziej
formalnej procedury. Jej głównym celem było
przelanie ich wiary na kawałek
papieru wraz z
odciskami kciuków, na wypadek ewentualnej
rozprawy sądowej. Policja
Konfederacyjna oraz
inne Kościoły często przysyłały inspektorów, by się
upewnić, iż przestrzegano
wszelkich praw.
Mogli przysyłać. Policjanci szybko się męczyli i
dawali spokój. Inspektorzy
bywali nierzadko
najwierniejszymi neofitami, którzy już wcześniej
wyrzekli się jakiejś wiary.
Sam kontrakt nie należał do łatwych. Niemal nikt
go jeszcze do końca nie
przeczytał,
włączając w to tych, którzy przychodzili tylko dla
hecy, a umieli przecież
czytać. Żaden z
Akolitów nie pamiętał, by ktokolwiek skorzystał z
propozycji, iż kontrakt
zostanie mu odczytany.
Protokołowano oczywiście, że wszystko odbyło się
zgodnie z wymogami, a to z
uwagi na
ewentualność przyszłego procesu.
Kontrakty mogły bowiem zostać, przynajmniej w
większości, zakwestionowane przez
rodzinę lub przyjaciół z zewnątrz. Nawróceni z
reguły przepisywali wszystko, co
posiadali, na
rzecz Kościoła. W świetle prawa konfederacyjnego,
kontrakt mógł być anulowany w
okresie
kilku pierwszych dni, nawet jeśli został podpisany
bez żadnych matactw i presji.
Później
zostawał „przypieczętowany” i nawet gdyby
delikwent zrezygnował, Kościół
zatrzymywał
wszystko, co zostało mu przekazane.
Pierwszych siedem dni było zatem polem do popisu
dla ekspertów od indoktrynacji.
Chodziło bowiem o to, by nikt nie zrezygnował.
Taką skuteczność osiągano jednak
rzadko.
Śpiewano więc i tańczono, całowano się i tulono,
modlono i świętowano w
całkowitej
wspólnocie. Opadały wszelkie zasłony
indywidualności, a neofici byli ciągle
utrzymywani w
stanie euforii. Opornym przed opuszczeniem
zgromadzenia pozwalano uczestniczyć
we mszy
odprawianej przez samą Wielebną Kapłankę.
Zazwyczaj po takim nabożeństwie nie
mieli już
ochoty odchodzić.
Łatwo było zostać przyjętym. Obszarpane habity,
dieta i inne tym podobne rzeczy
zniechęcały, a presja współtowarzyszy równała do
średniej, nie będącej niczym
zachęcającym.
Poza okresem indoktrynacji obowiązywał również
celibat.
Zgromadzenie prowadziło działalność
charytatywną. Na każdego kaznodzieję,
przemierzającego ulice i porty tysiąca Światów
Konfederacji, przypadało pięciu
braci. Pracowali
z najbiedniejszymi, ubierali ich, karmili, dawali
schronienie w potrzebie bez
zbędnych pytań i
nachalnej agitacji. Taka działalność charytatywna
była bardziej skutecznym
sposobem
zyskiwania nowych wiernych, lecz sposobem
żmudniejszym.
Ósmego dnia młoda para została poddana
odświętnej uroczystej ceremonii. Odzienie
i
rzeczy osobiste neofitów spłonęły w świętym ogniu
przywiezionym rzekomo z
Olimpusa.
Następnie ogolili swe głowy i ciała oraz wdziali
habity Akolitów. Teraz odbędą
studia nad
dogmatami religii z wykorzystaniem hipnozy i
wszystkich innych środków, jakimi
dysponował
Kult. Pogrążą się tak głęboko w regule
Zgromadzenia i staną się tak uzależnieni
od Kościoła
nawet w najdrobniejszych sprawach, że już nic
innego nie będzie zaprzątać ich
myśli. Wówczas
będą gotowi wyjść na ulicę, by pytać każdego
nieznajomego, czy nie jest on —
albo nawet ona
— Nathanem Brazilem, oraz by nieść pomoc w imię
Kościoła.
Owszem, Kult się rozrastał ze świata na świat, lecz
ciągnęło się to straszliwie
powoli. Na
tyle powoli, iż żadna Olimpianka, mimo swej
długowieczności, nie żywiła nadziei
doczekać go
jako naprawdę dominującej siły. Rasy nieludzkie
lekceważyły go. Teza, iż Bóg
przybrał postać
człowieka, obrażała ich dumę.
Tak więc rząd oraz prasa nie dostrzegały nic złego
w tych obrządkach i nie
zawracały
sobie w ogóle głowy tą religią z uwagi na jej niski
współczynnik ekspansji.
Ciekawił ich jednak
Olimpus i zastanawiali się, czy te dziwne
superkobiety, których świat pozostawał
zamknięty dla
wszystkich, naprawdę wierzyły w to, co głoszą, czy
leż była to nowa forma
powolnego, lecz
skutecznego podboju. Nawet jeśli to drugie
przypuszczenie było słuszne, nikt z
żyjących nie
doczeka jego ziszczenia. Martwić się będą inni,
choć trzeba przyznać, te coś
spowodowało
zwiększony niż zwykle napływ nowych wiernych.
Same Olimpianki to przyznawały.
Nikt tu jeszcze nie słyszał o Drilach planujących
wmieszać się do całej
historii. Jeszcze
nie, na razie nie.
Siedziba główna Policji Konfederacyjnej, Suba
Kiedy Marquoz sunął korytarzem, wszystkie oczy
zwracały się ku niemu. Trudno
oderwać wzrok od stworzenia wyglądającego jak
metrowy Tyrannosaurus Rex odziany
w
kamizelkę i kopcący wielkie cygaro.
Konfederacja w ciągu kilku minionych stuleci
poszerzyła znacznie swe granice.
Stała się
też daleko mniej totalitarna od czasu, gdy parę
wieków wcześniej upadł
polityczno-przestępczy
syndykat narkotykowy. Ów syndykat w sposób
bardzo przemyślany spowalniał
ekspansję, aby
pograniczne światy nie rozwinęły się nadmiernie i
by łatwo można było nimi
sterować, a w
przyszłości zawładnąć. Odkryto antidotum na
główne źródło szantażu, dzięki
któremu syndykat
utrzymywał w garści tamtejsze rządy. Szok
wywołało ujawnienie liczby planet
kierowanych
przez kompletnie szalonych władców. Wydawali
oni dyrektywy ze swych prywatnych
enklaw
luksusowej rozpusty. To wszystko spowodowało
gruntowne przeobrażenie
Konfederacji i
kierunków, w jakich zdążała ludzkość.
Setki światów Konfederacji znajdowały się w
całkowitej stagnacji. Wiele
najzwyczajniej
konało: programy przekształceń genetycznych i
masowa indoktrynacja zrodziły
populacje
przypominające mrowiska, jakich nie znały
minione pokolenia. Miliardy harowały
na korzyść
warstw rządzących, a te z kolei służyły
syndykatowi. Kiedy upadł syndykat,
podobny los spotkał
klasy rządzące. Nie mając już możności zdobycia
potrzebnego narkotyku, mogły
albo umrzeć,
albo zgłosić się do Konfederacji po pomoc.
Obecnie istniały nowe struktury i nowe
organizacje, nieraz równie złe, a czasami
nawet
gorsze od poprzednich. Jednak większość była
przynajmniej nieco rozsądniejsza i
uwaga
Konfederacji skupiła się na wzmożeniu ekspansji
oraz zasileniu pograniczu nowym
duchem.
Ponad tysiąc ludzkich światów zajmowało niemal
dziesiątą część Drogi Mlecznej.
Rzeczą
nieuniknioną było spółkami z obcymi i tak też się w
końcu stało. Do tej pory
Konfederacja
napotkała czternaście ras, z których kilka tak
obcych i niepojmowalnych, że
trudno było się z
nimi porozumieć oraz znaleźć jakieś wspólne pole
do kontaktów. Inni, tak jak
centaurowaci
Rhone, sami dążyli do wymiany kulturalnej. Nie
obyło się bez konfliktów, mnóstwu
nieporozumień. lecz ogólnie rozwój stosunków był
całkiem pozytywny, a ludzkość
wiele się
nauczyła w kwestii kontaktów z obcymi rasami.
Rada Konfederacji Światów, w
skrócie Kon,
liczyła siedmiu nie ludzkich członków.
Jednak spośród nich wszystkich Czugaczowie,
których przedstawicielem był
Marquoz,
zostali dotąd najmniej poznani. Odkryto ich na
zewnętrznym krańcu imperium
Rhone, a dokonali
4
Jack L. Chalker 001 Studnia Dusz 004 Powrot, Strona 4 z 43
tego sami Rhone, a nie ludzie. Ich wielki, gorący,
pustynny świat w pierwszej
chwili został
uznany za niezamieszkały — wirujące, gorące
morze piasków.
Czugaczowie mieszkali głęboko pod powierzchnią,
gdzie panował chłód, w płaszczu
bazaltowym oraz wydrążonych w nim jaskiniach.
Mieli tam pod dostatkiem wody i
budowali
wielkie podziemne miasta oraz wspaniałe pałace.
Czugaczowie pływali w piasku jak
ryby w
wodzie. Ich płuca nie różniły się zbytnio od
ludzkich albo rhońskich, zatem
tajemnicą
pozostawało, w jaki sposób unikają uduszenia.
Jako rasa niekosmiczna, o powolnym
cyklu
rozrodczym, mogła nigdy nie zetknąć się z
narodami Konfederacji.
Nieco czasu upłynęło, zanim żyjący jeszcze w
ustroju półfeudalnym Czugaczowie
otrząsnęli się z szoku po wieści, że nie są sami. A
tym bardziej, że nie są
panami stworzenia.
Lecz jakoś to przeżyli. Tysiące autonomicznych
regionów, które można by z
grubsza określić
jako księstwa, rządzone były na zasadzie niemal
ateńskiej demokracji. Nie
posiadali centralnego
rządu, państw, nic, z czym można by nawiązać
stosunki.
Lecz posiadali wiedzę, talent i zdolności, których
brakowało w Konfederacji.
Wytwarzali
skomplikowane szklane rzeźby niespotykanej
piękności. Opanowali niemal
nadprzyrodzony
sposób transmutowania substancji bez użycia
skomplikowanej maszynerii. Z
bezwartościowego
piachu i skał potrafili wykonać prawie wszystko, co
tylko zapragnęli. Mieli czym
handlować, a
Konfederacja posiadała technologie, których u nich
brakowało. Kiedy jedno z
księstw nawiązało
stosunki handlowe z Rhone, sąsiedzi musieli iść w
jego ślady albo zostać z tyłu.
Ta reakcja
łańcuchowa na zawsze zmieniła oblicze ojczystego
świata Marquoza.
Najwyraźniej mało go to obchodziło. Twierdził, że
jest zdetronizowanym księciem,
lecz
powszechnie wiedziano, iż każdy Czugacz nie
będący aktualnie księciem był nim aż
do chwili
detronizacji. Nie rozumiano do końca ani jego
samego, ani jego motywów, lecz
najbardziej
dziwił u niego całkowity brak zainteresowania
ojczystym światem. Nie bez
sukcesów
przemierzył jako agent Policji wzdłuż i wszerz całe
imperium Rhone. Wykonał
tysiące drobnych
misji, zawsze mając dość pieniędzy i orientując się
w obcym otoczeniu. Każdą
śmierdzącą
sprawę wyczuwał jakby szóstym zmysłem. Kłopoty
przyciągały go jak magnes i
udowodnił, że
potrafi sobie z nimi radzić.
Był więc jakby stworzony do Policji
Konfederacyjnej, która wolała go zatrudnić,
niż
ciągle się z nim użerać. Koledzy, tak ludzie jak i
nieludzie, nie rozumieli go
ani mu nie ufali,
gdyż był jedynym Czugaczem w Policji. Lecz za
każdym razem potwierdzał swą
skuteczność, a
zwierzchnicy w Radzie nie podzielali uprzedzeń
wobec kogoś tak dobrego w swoim
fachu.
Można go było nie rozumieć, lecz bez dwóch zdań
zdolności mu nie brakowało.
Wszedł do sekcji laboratoryjnej, roztaczając wokół
aurę pewnego siebie
profesjonalisty, a
za nim unosił się ogon biało-niebieskich kłębów z
cygara. Bez chwili wahania
odgadł, który z
techników jest szefem sekcji, i ruszył w jego stronę.
Mężczyzna stał odwrócony twarzą do szyby z
przezroczystego tworzywa, grubego na
jakieś dwanaście centymetrów. Za szybą
znajdowały się pomieszczenia, a raczej
klatki, w
których siedziało solidnie skrępowanych kilka
postaci. Mężczyzna w średnim
wieku, starsza
kobieta wyglądająca jak ideał babci i dwie
niesamowicie atrakcyjne dziewczyny,
nie mogące
mieć więcej niż szesnaście lat. Wszyscy byli nadzy.
Siedzieli w pustych celach
przywiązani do
krzeseł stanowiących integralną część
pomieszczenia.
Doktor Van Czu dostrzegł odbicie smoka w szybie,
lecz nie przerwał obserwacji
czwórki
zamkniętej w celach.
— Witaj, Marquoz — wymamrotał. — Sądziłem,
że ciągle jeszcze trzymają cię na
przesłuchaniu.
— Och, zrobiłem sobie chwilę przerwy. Sam wiesz,
ile mnie obchodzą te wszystkie
bzdury. Napisałem już raport. Nie mam pojęcia, co
nowego może wnieść powtarzanie
w kółko tej
samej historii.
Van Czu zachichotał.
— Od przybytku głowa nie boli. Udało ci się tym
razem podrzucić nam coś naprawdę
paskudnego. Gorszego już chyba nie mogłeś. Może
dałbyś się namówić i wrócił do
domu,
spłodził kupę dzieciaków — czy jak to się tam u
was nazywa — i pozwolił nam tu
trochę
odsapnąć?
Marquoz ujął cygaro w swe długie, chude palce i
parsknął. Z jego ust wydobył się
obłoczek dymu. Czugacze nie potrzebowali
zapalniczek.
— To by było dopiero — odparł. — Nie, obawiam
się, że jesteście na mnie skazani,
dopóki ta robota mnie bawi.
Naukowiec przyjrzał mu się uważnie z ciekawością
w oczach.
— Dlaczego to robisz, Marquoz? Co przyjemnego
znajdujesz w strzelaniu i
stanowieniu
celu na obcych światach, w interesach obcych ras?
Dlaczego nie u siebie w domu?
Zadawano mu już wielokrotnie to pytanie, a on
zawsze odpowiadał jednakowo.
— Wiesz, doktorze, że każda rasa ma swoich
outsiderów. Osobników, którzy nie
pasują,
którym nie podobają się panujące u nich zasady,
panujący stan rzeczy. Ja jestem
outsiderem u
Czugaczów. Jestem świrem, wiem że jestem
świrem, lecz to mnie bawi. A że ktoś
potrzebuje
takiego jak ja, więc się nie zmieniam.
Van Czu porzucił ten temat. Nagle całkowicie
spoważniał.
— Pewien jesteś, że wszystkich złapałeś? — spytał
wskazując głową na więźniów.
Marquoz przytaknął.
— Jasne. W każdym razie na Parkatinie. Kto wie,
ilu ich jest gdzie indziej?
Naszego
ptaszka, Hara Batina, zrzucono nad farmą jakieś
dwadzieścia kilometrów od miasta
zaledwie
wczoraj. Bez trudu wyśledziliśmy jego ruchy. Jak w
dym od razu ruszył do
najbliższego
zabudowania gospodarskiego, gdzie mieszkali
mężczyzna, kobieta i dzieciak. Podał
się za
strudzonego wędrowca. Byli gościnni — miał więc
już troje. Żadnego z nich nie
wzięliśmy
potem żywcem. Zrobiliśmy nalot, otoczyliśmy
budynek, ale oni nie chcieli się
poddać. Nie
pozostawało nam nic innego, jak zrównać całą
chałupę z ziemią. Tymczasem Har
Batin wziął ich
auto i ruszył w kierunku miasta, gdzie zameldował
się w małym hoteliku w ubogiej
dzielnicy
koło portu kosmicznego. Nie zasypiał gruszek w
popiele: znaleźliśmy ośmioro, do
których zdążył
się dobrać, włączając tą tam babinkę. — Marquoz
wskazał cygarem na drobną
kobiecinę
zamkniętą w celi. — Następnie poszedł do baru i
zapoznał się bliżej z pewną
damą, a potem
wyszedł, no i spotkał nas. Te stworzenia różnią się
bardzo między sobą
przywiązaniem do życia.
Sam Batin był całkiem potulny, a kiedyśmy go
ogłuszyli i zapakowali do
kombinezonu
próżniowego, zachowywał się bez zarzutu.
Lokatorzy hotelu próbowali się wymknąć.
Babcia nie
uciekła daleko — upadła i załatwiła się na dobre.
Resztę musieliśmy spalić.
Podobnie ową damę
z baru, która zdołała jednakże zainfekować te dwie
dziewczyny. Były jeszcze zbyt
słabe; udało
nam się je złapać i wsadzić na statek, nim zaczęły
pokazywać rogi.
— Skąd wiedziałeś, że właśnie oni są tymi, o
których nam chodziło? — dopytywał
się
Van Czu. — Ja sam nigdy bym nie zgadł, że są
kimś innym, niż się wydają.
Marquoz zachichotał.
— Oni śmierdzą. Och, oczywiście nie dla ciebie.
Wygląda na to, że dla nikogo
poza
Czugaczami. Nie jest to normalny rodzaj smrodu.
Raczej jakiś taki obcy odór,
jakiego dotąd nie
znano. Nie potrafię ci go opisać, ale sądzę, że wasi
będą w stanie odkryć w czym
rzecz, tak by
zbudować detektor. Obecna sytuacja przyprawia o
gęsią skórkę — nie wiadomo kto
jest kim.
Szef laboratorium wstrząsnął się lekko i
przytaknął.
— Ty przynajmniej potrafisz ich wywęszyć. My
nawet tego nie możemy. Całe
laboratorium staje teraz na głowie.
— Macie coś?
Van Czu wzruszył ramionami.
— Sporo. Niewiele. Kompletnie nic. Kiedy ma się
do czynienia z czymś zupełnie
nieznanym, wszystko sprowadza się do tego
samego.
— Nie nadaję się do filozoficznych rozważań,
doktorze. Co wiecie? — wypalił
niecierpliwie smok.
Van Czu westchnął.
— No cóż, stanowią kompletnie nową formę
inteligentnego życia. Można by je
nazwać
myślącymi wirusami. Są raczej ciekawym obiektem
obserwacji mikroskopowych.
Chodź, coś ci
pokażę.
Podeszli do sekcji doświadczalnej i Van Czu
pogrzebał trochę przy konsoli.
Wielki ekran
znajdujący się przed nimi nagle ożył.
— Oto wróg, Marquoz — oznajmił cicho
naukowiec. — Tak wygląda Diii.
Na ekranie widniała jakaś podobna do plastra
miodu struktura.
— Wygląda jak wszystkie wirusy, z jakimi się
dotąd zetknąłem czy to na
zdjęciach, czy
na własnej skórze — skomentował smok.
— Istotnie, występują pewne podobieństwa —
przyznał Van Czu — lecz przyjrzyj się
mu
pod mocniejszym powiększeniem.
Znowu pogrzebał chwilę przy konsolecie
rozdymając obraz, aż ujrzeli pojedynczą
komorę
plastra.
— Zwróciłeś uwagę na prążkowania, deseń
pokrywający szkielet?
Marquoz skinął głową. Van Czu przesunął obraz
na sąsiednią komorę.
— Widzisz? Inny deseń. Gdybym jeszcze bardziej
wzmocnił powiększenie i porównał
wszystkie obrazy na poziomie atomowym,
okazałoby się, że w danym organizmie nie
ma dwóch
dokładnie jednakowych. W każdym razie tak nam
się wydaje.
— Chcesz przez to powiedzieć, że to, co tu widzimy
na ekranie, mniejsze od
komórek, to
wszystko są pojedyncze osobniki?
— Nie, nie pojedyncze osobniki w tym sensie co ty
albo ja. Sądzę, że jest to
organizm
kolektywny, w pewien skomplikowany sposób
połączony z ciałem nosiciela, może
nawet nie pod
względem fizycznym. Kolektyw ów działa jak
pojedynczy organizm, nie jak grupa.
Uważamy, iż
każdy taki przypominający wirusa osobnik zawiera
w sobie pewne specyficzne
informacje.
Istnieją członkowie zbiorowiska o funkcjach
ważniejszych lub pośledniejszych,
razem tworzący
całość tego, co dany Dril wie i co go ogranicza.
Podejrzewamy, iż kiedy Dril
potrzebuje
informacji na określony temat, nie musi ich dopiero
zbierać i szukać. Wystarczy
mu jedynie
połączyć się albo zwyczajnie zetknąć z innym
Drilem, który posiada potrzebne
dane.
Marquoz był zafascynowany.
— To znaczy, że jeden zna całą matematykę, drugi
fizykę i tak dalej?
— To duże uproszczenie, lecz złapałeś ogólny sens
— odparł Van Czu. — Wyobraź
sobie
każdego Drila jako księgę. Połącz wiele z nich do
kupy, każdy z ładunkiem
odpowiednich
informacji, a otrzymasz wiedzę specjalisty w
danym zakresie. Teraz złącz kilka
takich
wyspecjalizowanych jednostek — w zasadzie
tworząc zupełnie nowego osobnika — a
otrzymasz
całą bibliotekę. Kiedy doda się jeszcze do tego
wszystkie te rzeczy niezbędne do
funkcjonowania
żywego organizmu, pojawia się bibliotekarz —
świadomość.
— Zmyślne. Niepotrzebna edukacja, narodziny,
dorastanie. Powiel tylko zasadnicze
jednostki, dorwij odpowiedniego nosiciela, dostań
się jakoś do jego wnętrza i
sprawa załatwiona
— skomentował smok. — Musi oszczędzać
mnóstwa zachodu.
Van Czu zachichotał.
— Też tak myślę. Są zasadniczo różni od
wszystkiego, z czym się dotąd
zetknęliśmy.
Ciekawe, w jaki sposób udało im się ewoluować,
samym wspiąć na poziom
umożliwiający
ekspansję na sąsiednie tereny.
— Wcale nie musiały specjalnie ewoluować —
odrzekł Marquoz. — Wystarczyło,
powiedzmy, żeby na ich świecie wylądował któryś z
naszych statków i został
spenetrowany
przez miejscowe organizmy. Sądząc po tym, co od
ciebie usłyszałem, już po paru
dniach Drile
byłyby nową załogą.
Naukowiec przytaknął.
— Dokładnie. Ten facet, którego złapałeś, to Dril.
Jest również Harem Batinem, z
całą
jego historią od chwili urodzin, a co najważniejsze,
on zna tę historię. Wie
wszystko, co wiedział
Batin. To właśnie najbardziej przeraża. Gdybyś nie
potrafił ich wywąchać, nie
byłoby absolutnie
żadnego sposobu, aby ich odróżnić. Żadnego.
— Próbowałeś rozmawiać? — spytał Czugacz. —
Gdy ich tu wieźliśmy, byli tak
szczelnie omotani, że nie mogli w ogóle mówić. Nie
mieliśmy pojęcia, w jaki
sposób zarażają,
poza tym, że ma to coś wspólnego z wymianą krwi.
Nie chcieliśmy ryzykować.
— Tak, jasne że z nimi rozmawialiśmy. Jeśli masz
ochotę, mogę puścić ci nagrania
albo sam spróbuj pogadać przez interkom.
— Byle szybko. Pamiętasz, że czekają na mnie na
górze. Lada chwila zorientują
się, że
mnie nie ma i zacznie się alarm.
— Jak ci się udało zwiać?
Marquoz zaśmiał się gardłowo.
— Jedno z udogodnień płynących z bycia obcym.
Nie mają wielkiego pojęcia, gdzie
i
kiedy muszę chodzić do ubikacji, więc są zmuszeni
wierzyć mi na słowo.
Van Czu odchrząknął.
— Rozumiem. Cóż, jeśli chodzi o nich, to na
początku wszyscy zgodnie twierdzili,
że są
zwyczajnymi ludźmi i że protestują przeciw
takiemu traktowaniu. Batin utrzymywał
nawet, że
uważał Cygana za złodzieja i po prostu się bronił.
— Zgrabna historyjka — przyznał smok. — Ale
nie przejdzie.
Naukowiec wzruszył ramionami.
— On i cała reszta mogliby wykpić się tym
wszędzie, tylko nie tu. Nie zmienili
śpiewki,
aż pobraliśmy im próbki krwi — zdalnie, ma się
rozumieć — i zaczęliśmy
przeprowadzać testy.
Wówczas dopiero Batin przyznał się — a raczej
ogłosił, że jest Drilem. Był
niesamowicie
arogancki. Jesteśmy dla niego zwykłą bundą
zwierzaków. Nadajemy się od biedy
jedynie, aby
być nosicielami dla Drili. Twierdzi, że nie pochodzą
z tej galaktyki i prowadzą
już tak długo
podbój, iż nie istnieje nikt, kto by pamiętał jego
początek. Taka święta
krucjata w fanatyzmie
zbliżona do tego, co wyprawia Zgromadzenie w
portach.
Marquoz westchnął.
— Mam nadzieję, że tylko blefuje. Nie podobają mi
się implikacje tego
wszystkiego.
Van Czu spojrzał na niego zaniepokojony.
— Co masz na myśli?
— Cóż, jeśli ja potrafię go wyczuć,
prawdopodobnie potrafią to również i inne
rasy. W
każdym razie spory procent jeśli założymy, że Drile
istotnie nie pochodzą z tej
galaktyki. To
stawia nas w obliczu faktu: czego nie mogą wziąć
podstępem — zdobywają siłą. A
pragnę
nadmienić, że podróże międzygalaktyczne
wykraczają daleko poza nasze możliwości
technologiczne.
Naukowiec wyglądał na nieco przestraszonego.
— To znaczy wojna? Prawdziwa kosmiczna wojna?
Jack L. Chalker 001 Studnia Dusz 004 Powrot, Strona 5 z 43
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin