White Stephen - Alan Gregory 07 - Rodzaj śmierci.pdf

(1337 KB) Pobierz
STEPHEN WHITE
1
STEPHEN WHITE
MANNER OF DEATH
Rodzaj śmierci
Terry ‘emu Lapidowi za trzy dekady przyjaźni
Najlepszym kłamcą jest ten, kto najmniejszą nieprawdą
potrafi doprowadzić najdalej. Samuel Butler
Pomidory Adrienne zamarzły tej samej nocy, co Arnie Dresser. Dwudziesty siódmy
września to przynajmniej o tydzień za wcześnie na ostry mróz u podnóża Front Range w
Kolorado, dla pomidorów jednak to już ostatnie chwile. Tego popołudnia, kiedy front
mroźnego zimowego powietrza ruszył z Wyoming na południe, jedynymi owocami, jakie
pozostały na bezlistnych gałązkach w ogrodzie mojej przyjaciółki, były twarde, zielone kulki
wyglądające, jakby miały dojrzeć nie wcześniej, niż w następnym tysiącleciu. Ponieważ
zrobiłem już dość sosu pomidorowego i salsy, by zapełnić pół własnej lodówki i sporą część
lodówki Adrienne, nie opłakiwałem śmierci pomidorów tak bardzo, jak zgonu pół tuzina
świeżo posadzonych krzaczków bazylii, skurczonych i poczerniałych w odpowiedzi na atak
mroźnego kanadyjskiego powietrza.
Śmierć Arniego Dressera była dla mnie większym zaskoczeniem niż pierwszy
przymrozek, ale w pierwszej chwili więcej uwagi poświęciłem ogródkowi mojej przyjaciółki.
Dzięki Bogu ostatnimi czasy rzadko bywałem na pogrzebach, mogłem być, więc
spokojny, że się nie rozpłaczę. Nie widziałem Arniego od lat, poza tym nigdy nie byliśmy
bliskimi przyjaciółmi. Uznałem, że moja obecność na nabożeństwie jest wskazana, by nie
okazać braku szacunku. Gdybym to ja spadł ze stromego urwiska na odludziu Maroon Bells i
roztrzaskał sobie czaszkę o kamienie, a potem skonał z zimna, chciałbym, aby ktoś taki jak
Arnie przyszedłby okazać mi szacunek.
Właściwie to nieprawda. Tak naprawdę byłoby mi wszystko jedno. Może
przejmowałbym się tym, gdybym nie był pewny jutra, ale w normalnych okolicznościach
raczej nie.
Arnie - doktor Arnold Dresser pozostawał ze mną w kontakcie. To musiałem mu
przyznać.
Od czasów wspólnego szkolenia na wydziale psychiatrii Ośrodka Nauk Medycznych
Uniwersytetu Kolorado - jego jako drugorocznego psychiatry stażysty, mojego jako
psychologa klinicysty na praktyce - Arnie zawsze przysyłał mi kartkę z życzeniami na Boże
Narodzenie. Czasami dostawałem od niego krótkie listy, np. z gratulacjami, gdy dowiedział
2
się od naszych wspólnych znajomych, że się ożeniłem, lub z wyrazami współczucia w
przypadku jakiejś tragedii, na przykład mojego rozwodu.
Zawodowa postawa Arniego była nieco irytująca. Tak naprawdę, kiedy żył, uważałem
go za nadętego i aroganckiego. Prywatnie natomiast był dosyć sympatycznym facetem,
którego jednak nigdy dobrze nie poznałem. Po zakończeniu szkolenia w Ośrodku Nauk
Medycznych otworzyłem praktykę w Boulder, Arnie zaś został w Denver, zapisał się do
Instytutu Analiz i otworzył poradnię w Cherry Creek. Często przychodziło mi do głowy, że
przesadza ze swoją sympatią do mnie, która czasem przybierała wręcz niestosowne formy, ale
nigdy nie zastanawiałem się, dlaczego tak się dzieje.
Na jego pogrzebie spodziewałem się zobaczyć kilka mile i niemile wspominanych
osób, których twarze wciąż pamiętałem z czasów szkolenia, lecz których również nigdy
dobrze nie poznałem. Taka już jest natura staży i praktyk. Krótkie okresy wspólnej pracy to
szaleńcza bieganina i godziny nauki. Nie jest to dobra metoda kształcenia
wykwalifikowanych pracowników służby zdrowia, a już na pewno niesprzyjająca
nawiązywaniu długotrwałych znajomości.
Gdybym jednak lubił zjazdy absolwentów, Arnie byłby moim kandydatem na
przewodniczącego. Wyglądało na to, że zależało mu na utrzymywaniu kontaktu z większością
osób, które poznał w czasie szkolenia. W corocznych bożonarodzeniowych kartkach pisał o
tym, co działo się z innymi stażystami i praktykantami z tamtych lat. Kojarzyłem niektóre
nazwiska, choć nie potrafiłem dopasować do nich twarzy, inne nic mi nie mówiły.
Przypuszczałem, że Arnie wspominał o nich przez pomyłkę, myląc mnie z kimś innym, do
kogo również pisał podczas swojej corocznej wyprawy na narty do Vail, w weekend Dnia
Dziękczynienia. Czasami, gdy czytałem jego kartki, popadałem w ponury nastrój,
dowiadywałem się o czyimś nieszczęściu, czasami zaś budziły się we mnie echa
zapomnianego pożądania, kiedy wspominał o kimś, do kogo czułem emocjonalny lub -
znacznie częściej zwykły fizyczny pociąg. Zazwyczaj jednak nie przywiązywałem do nich
wagi, a ponieważ nie należę do ludzi wysyłających kartki świąteczne, ani razu nie odpisałem.
Nie zniechęcało to Arniego. Swoją wytrwałością zyskał sobie u mnie kilka punktów.
Dlatego też, mimo iż rześka wrześniowa sobota w Kolorado skłaniała do oddania się znacznie
przyjemniejszemu zajęciu niż pójście na pogrzeb, postanowiłem, że będę towarzyszył
Arniemu Dresserowi w jego ostatniej drodze.
Ponieważ pasją Arniego było chodzenie po górach, ceremonia miała się odbyć właśnie
tam, w prześlicznym kamiennym kościółku pod Evergreen. Samo miasteczko leży pośród
malowniczych szczytów i dolin trzydzieści kilometrów na zachód od Denver, na południe od
3
Siedemdziesiątej między-stanowej. Jeśli Denver wydaje się czasem aspirować do roli
leżącego w głębi lądu San Francisco, a Boulder stara się upodobnić do Berkeley, to Evergreen
mogłoby udawać Sausalito lub Tiburon. Położone było wystarczająco blisko metropolii, by
uchodzić za przedmieścia i dość wysoko, by dojeżdżający do pracy w Denver mieszkańcy
mogli mówić, że ich miasteczko leży w górach. Zalesiona okolica sprawiała, iż czuli się,
jakby mieszkali w dziczy. Z biegiem lat jednak w tej górskiej oazie stanęły domki z
prefabrykatów, niedługo po nich nowoczesne supermarkety, aż wreszcie nieuniknione
centrum handlowe. Miasteczko straciło wiele ze swego uroku.
Kościół stał w lesie, na północ od autostrady, usytuowany tak, by modlący się widzieli
za wielkim, wychodzącym na zachód oknem nad ołtarzem owoc jednego z lepszych dni
gorączkowego tygodnia Stworzenia. W pogodne jesienne dni, takie jak ten, z pierwszego
rzędu ławek rozciągał się widok na Góry Skaliste. Strome szczyty i połyskujące na ich
zboczach lodowce ciągnęły się z południa na północ, dalej niż sięgało ludzkie oko, na tle
nieba, czystego niczym matczyne marzenia.
Wędrowanie po nich było pasją Arniego Dressera. Nie robił jednak trudnych tras, ani
nie wspinał się w lodzie. Nie był jednym z tych szaleńców, którzy spędzali na ścianach całe
dnie obwieszeni taką ilością sprzętu, że wystarczyłoby go do zaopatrzenia sporego sklepu dla
alpinistów. Jemu przyjemność sprawiało wędrowanie górach, a sprzętu wspinaczkowego
używał tylko wtedy, gdy napotykał ścianę, której nie mógł ominąć, ani pokonać w żaden inny
sposób.
Z drugiej jednak strony nazwanie Arniego Dressera zwykłym turystą byłoby dla niego
zniewagą. Był dumnym członkiem Klubu Czternastek, nieformalnego zrzeszenia ludzi, którzy
zdobyli wszystkie pięćdziesiąt cztery najwyższe szczyty Kolorado, od skromnego Sunshine
Peak po majestatyczny Mount Elbert. Ja sam wszedłem na dwa z nich - Mount, Princeton i
Mount Sherman - uważałem, więc, że jestem w jednej dwudziestej siódmej drogi do pełnego
członkostwa. Fakt, że przez niemal siedem lat nie posunąłem się dalej, świadczy o szacunku,
jaki mogłem żywić dla ludzi pokroju Arniego, którzy nie dość, że zaliczyli wszystkie szczyty
po dwa razy, to jeszcze z zapałem przymierzali się do trzeciej rundy.
Arnie pochodził z zamożnej rodziny - w swoim czasie Dresserowie kontrolowali
większość sieci telewizji kablowej w Wisconsin. Nigdy wcześniej nie zastanawiałem się, jak
taki majątek może wpłynąć na to, jak wygląda czyjś pogrzeb. Uznałbym pewnie, że gruba
forsa oznacza okazalszą trumnę, w której można się powoli rozkładać, ale ceremonia
pożegnania Arniego ukazała mi w całej rozciągłości, jak rodzinny majątek potrafi wzbogacić
tak smutne wydarzenie.
4
Krótką mszę poprowadził wysoki, kostyczny duchowny, który, jak mi się zdawało, nie
miał pojęcia, kim był Arnie. Wysłuchałem wzruszających kwakierskich mów zaskakująco
dużej liczby bliskich, przyjaciół i znajomych zmarłego. Ciała nie było w kościele - zostało
skremowane, a popioły stały na ołtarzu w skrzynce z wiśniowego drewna, która przypominała
mi pudełko na drogie cygara i niemal ginęła pod dwoma olbrzymimi bukietami frezji.
Na zakończenie ceremonii głos zabrał młodszy brat Arniego, Price, który poprosił
zebranych, by udali się wraz z nim w głąb sosnowego lasu, gdzie miało nastąpić pożegnanie.
Leśna dróżka zaprowadziła nas na sporą polanę. Stał na niej czarny błyszczący
helikopter, z miejscami dla sześciu osób i skromnych szczątków Arniego.
Stanąłem z boku i czekałem na to, co ma się wydarzyć. Miałem cichą nadzieję, że
wśród zebranych przeprowadzone zostanie losowanie, które być może pozwoli mi zostać
jednym z pięciorga szczęściarzy, którzy wraz z pilotem wzbiją się w niebo nad Kolorado.
Pasażerowie zostali jednak wybrani wcześniej. Kiedy brat Arniego wsiadł do śmigłowca,
domyśliłem się, że przelot został zarezerwowany dla rodziny oraz być może jednej lub dwóch
osób spoza niej?
Z krańca polany widziałem, jak wkładano wiśniową skrzynkę do kabiny. Zostało to
zrobione z tak przesadnym ceremoniałem i nabożeństwem, że efekt przypominał
przećwiczony show w przerwie finału Superpucharu albo podejście panny młodej do ołtarza.
Kilka chwil potem helikopter wystartował z pulsującym rykiem, a my po raz ostatni
pomachaliśmy Arniemu Dresserowi na pożegnanie.
Wszystkich nas pokryła wkrótce cienka warstewka pyłu poruszonego obrotami
wielkiego śmigła. Zastanawiałem się, czy to zamierzona symbolika.
Mężczyzna stojący obok mnie wrzasnął mi do ucha, że śmigłowiec poleciał nad Elk
Range, by rozsypać prochy Arniego w miejscu, w którym zginął.
Miejsce, w którym zginął...
Bardziej interesowało mnie, jak zginął.
Z informacji i plotek wynikało, że Arnie pokonywał stromy, lecz niezbyt trudny
odcinek zbocza Maroon Peak w Elk Range, niedaleko Aspen. Od czasu rozwodu często
wyruszał na samotne wędrówki. Kiedy doszło do wypadku, Arnie znajdował się poniżej
piargu był koniec września, za późno, by wejść na szczyt bez raków i czekana? Członkowie
ekipy ratunkowej, którzy znaleźli jego ciało, po oględzinach ubrania i wyposażenia stwierdzili
ponad wszelką wątpliwość, że Arnie zginął podczas zwykłej, rekreacyjnej wycieczki. Nie
było świadków, którzy widzieliby jego upadek. Wszyscy byli jednak zgodni, co do tego, że
pośliznął się na stromym odcinku szlaku, stoczył po pięćdziesięciometrowym kamienistym
5
zboczu i runął w trzydziestometrową przepaść.
Wydawało mi się ironią losu, że człowiek mający tak duże górskie doświadczenie jak
Arnie, mógł zginąć w tak głupi sposób. W ciągu kilku dni przed pogrzebem docierały do mnie
plotki, jakoby cierpiał na zawroty głowy lub arytmię, niektórzy twierdzili zaś, że przyczyną
wypadku był wylew.
Nikt jednak nie wiedział, co zdarzyło się naprawdę.
Wiedzieliśmy natomiast, że kiedy już spadł, leżał żałośnie poskręcany na rozległej
skalnej półce, po południowej stronie Maroon Peak. Lewa strona czaszki, Arniego była
spłaszczona niczym upuszczony arbuz.
Nocą z północy nadszedł front mroźnego, kanadyjskiego powietrza i zgasił płomyk
życia tlący się w jego potrzaskanym ciele.
Dokładnie to samo było przyczyną śmierci pomidorów Adrienne.
Lauren stwierdziła, że nie pójdzie na pogrzeb kogoś, kogo nie znała. Argumentowała,
że życie pełne jest różnych nieszczęść i nie widzi powodu, by z własnej woli przysparzać
sobie smutków. Nigdy nie spotkała Arniego Dressera, a jego kartki bożonarodzeniowe zawsze
zaadresowane były do mnie i nigdy ich nie czytała.
Lauren podwiozła mnie do kościoła, sama zaś udała się na drugi kraniec doliny
Evergreen, pod Bear Creek, aby odprężyć się w salonie odnowy w Tali Grass. Kiedy
wróciłaby mnie odebrać, helikoptera już nie było, a na parkingu zostały tylko dwa
samochody? Popołudnie było dość ciepłe, czekałem, więc w cieniu na kamiennym murku
przed kościołem.
Dwudziesty siódmy września to nie tylko za wcześnie na pierwszy mróz, to również
nieco za późno na jesienne liście. Nawet w niższych partiach Front Range przepych
zmieniającej się w złoto soczystej zieleni osikowych liści nieco już przybladł. Lauren i ja nie
mieliśmy jednak w tym miesiącu okazji znaleźć się w górach, pomyśleliśmy, więc, że skoro
już tu jesteśmy, pojedziemy kawałek dalej Siedemdziesiątą międzystanową w nadziei, że w
wyższych partiach gór znajdziemy jeszcze trochę jesieni.
Kiedy Lauren podjechała pod kościół moim starym land cruiserem, ciepły urok, jaki
wokół siebie roztaczała, skojarzył mi się ze wspaniałością jesiennej aury? Zabiegi w salonie
odnowy sprawiły, że była senna i zaróżowiona, poprosiła, więc, żebym prowadził. Kiedy
wysiadłaby przesiąść się na fotel pasażera, moją uwagę przykuły połyskujące na jej
kruczoczarnych włosach promienie słońca? Lauren niedawno ostrzygła się na krótko - po raz
pierwszy, odkąd ją znałem - i ciągle nie mogłem przyzwyczaić się do tej zmiany? Widok jej
smukłej szyi i delikatnego owalu twarzy wciąż na nowo mnie urzekał.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin