Niven Larry - Na co komu szklany sztylet.pdf

(159 KB) Pobierz
Office to PDF - soft Xpansion
Larry Niven
Na co komu szklany sztylet?
(What Good Is A Glass Dagger?)
Przełożyła Danuta Górska
I
Dwanaście tysięcy lat przed narodzeniem Chrystusa, w epoce, kiedy cuda były na porządku
dziennym, Czarodziej wykorzystał starożytny sekret, żeby ocalić życie.
W późniejszych latach tego pożałował. Dochował sekretu Czarodziejskiego Koła przez kilka
normalnych ludzkich żywotów. Miecz-demon Glirendree i jego głupi barbarzyński jeniec
zabiliby go, bez dwóch zdań. Lecz żaden zwykły demon nie był równie groźny jak ten sekret.
Teraz wszystko się rozeszło jak kręgi na wodzie. Bitwa pomiędzy Glirendree a Czarodziejem
stanowiła zbyt dobrą historię, żeby ją przemilczeć. Wkrótce byle partacz nazywający siebie
magiem wiedział już, że magia się zużywa. Taki prosty sekret, taki niebezpieczny. Dziwne, że
nikt wcześniej na to nie wpadł.
Rok po bitwie z Glirendree, u schyłku letniego dnia Aran Strażnik Pokoju przybył do wioski
Shayl, by ukraść Czarodziejskie Koło.
* * *
Aran był chudym, dość wątłym osiemnastolatkiem. Twarz miał pociągłą, ze spiczastym
podbródkiem. Ciemne oczy patrzyły wilkiem spod wypukłego czoła. Krótkie, proste ciemne
włosy spadały niemal na brwi wydłużoną trójkątną grzywką. Jego tożsamość nie była tajemnicą
i każdy, kto dotknął jego ręki, domyśliłby się natychmiast, ponieważ na dłoniach rosły mu
krótkie, cienkie włoski. Lecz gdyby ktoś wiedział o jego misji, uznałby go za szaleńca.
Ponieważ Czarodziej kierował Gildią Czarodziejów. Wiadomo było, że posiada imię; lecz
żaden człowiek nie potrafił go wymówić. Demon-cień, który nadał mu imię, został potem
uwięziony w runach wytatuowanych na plecach Czarodzieja: niezwykle groźny ochroniarz.
Lecz Aran przybywał dobrze zabezpieczony. Skórzana sakwa, którą niósł na ramieniu, była
stara i obszarpana, rozłaziła się w szwach. Na wygląd zawierała orzechy, twardy ser, chleb
i bardzo mało pieniędzy. W rzeczywistości zawierała czary. Magia była bardziej przydatna od
sera i orzechów, Aran zaś mógł żywić się w drodze po nocach.
Dotarł do jaskini Czarodzieja krótko po zachodzie słońca. Nauczono go, jak zastosować
magię, żeby obejść zabezpieczenia Czarodzieja. Konieczność użycia magii implikowała
konieczność użycia głosu i rąk, więc Aran był zmuszony pozostać w ludzkiej postaci, czym
denerwował się podwójnie. O wschodzie księżyca zaintonował słowa, których go wyuczono,
wyjął żywego nietoperza z sakwy i wrzucił go delikatnie w zabarykadowany otwór pieczary.
Nietoperz eksplodował w chmurze krwi, która spłynęła ukośnie na kamienną podłogę.
Aranowi żołądek podjechał do gardła. Młodzieniec o mało nie uciekł; stłumił jednak strach
i wszedł za nietoperzem do środka, przecisnąwszy się między kratami.
Ci, którzy go wysłali, wielokrotnie rysowali mu plan jaskini. Mógł ją obrabować
z zawiązanymi oczami. Wolałby ciemność od migotliwej błękitnej poświaty rozsiewanej przez
coś, co wyglądało jak błyskawica schwytana i uwiązana na środku jaskini. Ruszył szybko
naprzód, skrupulatnie pilnując ścieżki bezpieczeństwa, jaką mu wskazano.
Chociaż Aran widywał czarnoksięskie przybory w laboratorium Szkoły Merkantylnej
Wiedzy na Atlantydzie, nie rozpoznawał większości narzędzi Czarodzieja. Era masowej
produkcji jeszcze nie nadeszła. Aran zdziwił się stanąwszy przy warsztacie. Po co Czarodziej
ostrzył szklany sztylet?
Nad warsztatem wisiał poczerniały, zmatowiały metalowy dysk, a runy wypisane wzdłuż
krawędzi powiedziały Aranowi, że po to właśnie przyszedł. Zdjął go i szybko przywiązał do uda,
żeby w razie potrzeby mieć obie ręce wolne do walki. Już odwracał się do wyjścia, kiedy
z powietrza przemówił rozbawiony głos:
– Odłóż to, ty zapchlony sukinsynu...
Aran przemienił się w wilka.
Ból przeszył mu udo!
W ludzkiej postaci Aran był chłopcem lekkiej budowy. Jako wilk stał się olbrzymi i potężny.
Tym razem przemiana nie wyszła mu na dobre. Ból oślepiał, zaćmiewał rozum. Aran wilk zawył
i próbował uciec od bólu.
* * *
Budził się powoli, z obolałą głową i jeszcze mocniej doskwierającym udem, z wrażeniem
ciasnoty w nadgarstkach i kostkach nóg. Zorientował się, że widocznie uderzył głową o ścianę
i stracił przytomność.
Leżał na boku z zamkniętymi oczami, niczym nie zdradzając, że odzyskał świadomość.
Delikatnie spróbował rozsunąć dłonie. Miał związane ręce i nogi. No cóż, nauczono go słowa do
rozwiązywania sznurów.
Lepiej go nie używać, zanim nie dowiem się więcej, pomyślał.
Nieznacznie uchylił powieki.
Czarodziej siedział obok niego w pozycji lotosu, przyglądając mu się z lekkim uśmiechem.
W ręku trzymał smukłą wierzbową witkę.
Był wysokim mężczyzną, tryskającym zdrowiem, opalonym na brąz. Legenda głosiła, że
nigdy nie nosił ubrania powyżej pasa. Lata jakby go nie dotykały; mógł mieć równie dobrze
pięćdziesiątkę jak dwudziestkę. W rzeczywistości liczył sobie sto dziewięćdziesiąt lat i chełpił się
tym. Dobra kondycja świadczyła o potędze jego magii.
Czarodziejskie Koło wisiało z powrotem na swoim miejscu na ścianie.
Czekało na następną ofiarę? Prawdziwe Czarodziejskie Koło było miedziane; wiedzieli o tym
ci, którzy wysłali Arana. Lecz ta przynęta widocznie została wykonana z zaśniedziałego srebra,
skoro zraniła go tak boleśnie.
Czarodziej miał senny, nieobecny wyraz twarzy. Może jeszcze była szansa, gdyby go
zaskoczyć. Aran powiedział:
– Kplir...
Czarodziej smagnął go po gardle.
Wierzbowa witka zawierała mnóstwo soku. Aran zakrztusił się i zacharczał; odrzucił głowę
do tyłu, walcząc o powietrze.
– To słowo ma cztery sylaby – poinformował go Czarodziej znajomym głosem. – Nigdy nie
zdążysz go wymówić.
– Gluk... – wydusił z siebie Aran.
– Chcę wiedzieć, kto cię przysłał.
Aran nie odpowiedział, chociaż już odzyskał oddech.
– Nie jesteś zwykłym złodziejem. Ale nie jesteś również magiem – mówił Czarodziej
z namysłem. – Słyszałem cię. Recytowałeś inkantacje z pamięci. Używałeś podstawowych
zaklęć, które łatwo jest rzucić poprawnie, ale za każdym razem to były właściwe zaklęcia. Ktoś
używa prekognicji i jasnowidzenia, żeby mnie szpiegować. Ktoś wie za dużo o moich
zabezpieczeniach, a to mi się nie podoba. Chcę wiedzieć, kto i dlaczego.
Kiedy Aran nie odpowiadał, Czarodziej dodał:
– Ten ktoś dobrze się przygotował i wiedział, czego szuka, ale nie był taki głupi, żeby
przyjść sam. Wysłał ciebie. – Stary mag obserwował oczy Arana. – A może myślał, że wilkołak
lepiej sobie poradzi ze mną. Przy okazji, w te sznury wplotłem srebrny galon, więc na razie lepiej
zostań człowiekiem.
– Wiedziałeś, że przyjdę.
– Och, odebrałem liczne ostrzeżenia. Nie przyszło ci do głowy, że ja także władam
prekognicją i jasnowidzeniem? Twój pan pomyślał o tym – ciągnął Czarodziej. – Otoczył cię
osłoną, ruchomym obszarem, gdzie prekognicja nie działa.
– Więc co poszło źle?
– Zobaczyłem ten martwy obszar, głuptasie. Nie mogłem przewidzieć, kto się zakradnie do
mojej jaskini. Ale mogłem spojrzeć dookoła. Mogłem prześledzić twoją trasę przez jaskinię.
Wiedziałem, czego szukasz. No i zostawiałeś ślady bosych stóp. Mogłem je zbadać, zanim
powstały. Czekałeś na wschód księżyca, zamiast włamywać się po zmierzchu. I na dodatek
w czasie pełni. Poza tym wypadło całkiem nieźle. Wysłanie wilkołaka to świetny pomysł. Tylko
dzieciak twoich rozmiarów mógł przecisnąć się między kratami, ale dzieciak nie mógł się
obronić przed ewentualnym atakiem. Wilk – mógł.
– Dużo mi to pomogło.
– Chciałbym tylko wiedzieć, w jaki sposób namówili do tego Atlanta? Musieli wiedzieć,
czego szukają. Nie powiedzieli ci, co robi Koło?
– Wsysa magię. – Aran był zmartwiony, ale nie zdziwiony, że Czarodziej rozszyfrował jego
akcent.
– Wsysa mana – poprawił go Czarodziej. – Wiesz, co to jest mana?
– Moc tworząca magię.
– Więc aż tyle cię nauczyli. Czy powiedzieli ci również, że kiedy mana znika z jakiegoś
obszaru, już nigdy nie wraca? Nigdy.
Aran przetoczył się na bok. Był przekonany, że i tak umrze, więc nie ma nic do stracenia
i może sobie pozwolić na zuchwałość.
– Nie rozumiem, dlaczego chciałeś to utrzymać w sekrecie. Przy tym Czarodziejskim Kole
wojny staną się przeżytkiem! To najpotężniejsza czysto obronna broń, jaką wymyślił człowiek!
Czarodziej chyba nie zrozumiał. Aran ciągnął:
– Na pewno sam o tym pomyślałeś. Przecież żadna klątwa wroga nie dosięgłaby Atlantydy,
gdyby Czarodziejskie Koło ją wchłonęło!
– Widocznie nie wysłał cię atlantydzki minister obrony. On wiedziałby lepiej. – Czarodziej
bystro przyjrzał się Aranowi. – A może wysłały cię Wyspy Greckie?
– Nie rozumiem.
– Nie wiesz, że Atlantyda jest niestabilna tektonicznie? Przez ostatnie pół tysiąca lat tylko
zaklęcia królów-magów utrzymywały ją na powierzchni morza.
– Kłamiesz.
– Więc nie wiedziałeś. – Czarodziej machnął ręką. – Ale Koło zrujnowałoby każdy kraj, nie
tylko Atlantydę. Rozkręcisz Koło i cały najbliższy teren staje się martwy dla magii... na resztę
wieczności, jak mi wiadomo. Kto chciałby takiego losu?
– Ja.
– Ty. Dlaczego?
– Dosyć mamy wojny – oświadczył szorstko Aran, nieświadomy, że użył liczby mnogiej. –
Czarodziejskie Koło zakończyłoby wojnę. Możesz sobie wyobrazić armie walczące tylko na
miecze i sztylety? Żadnego rzucania śmiertelnych zaklęć. Żadnego magicznego przewidywania
planów wroga. Żadnych zabójczych demonów tłukących o niewidzialne mury obronne. – Oczy
Arana zabłysły. – Ludzie przeciw ludziom, miecze przeciw mieczom, tylko krew i brąz,
i żadnych zaklęć uzdrawiających. Przecież żaden król nie chciałby walczyć w takich warunkach!
Porzucilibyśmy wojny na zawsze!
– Głęboko zakorzeniony pesymizm każe mi w to wątpić.
– Drwisz ze mnie. Ty nie chcesz w to uwierzyć – stwierdził pogardliwie Aran. – Brak mana
Zgłoś jeśli naruszono regulamin