Keyes Gregory - Z wody zrodzony 02 - Czarny Bóg.rtf

(1951 KB) Pobierz

J. Gregory Keyes

 

Czarny Bóg

 

(The Blackgod)

Tłumaczył Mirosław Kościuk


Mojej Matce

Nancy Ridout Landrum


Podziękowania

 

za moralne wsparcie:

Johnowi Keyes, Timowi Keyes, Earlowi Ridout, Helen Ridout;

za krytycyzm:

Kenowi Carleton, Veronice Chapman, Gene’owi Crawford, Tomowi Deitz, Pat Duffy, Neli Keyes;

za ciężką pracę:

Christine Levis


Prolog

 

Śmierć

 

Ghe wraził stal w brzuch bladolicego mężczyzny i zobaczył, jak tamten rozszerza ze zdumienia szare oczy, by w następnej chwili zwęzić je pod wpływem straszliwej satysfakcji. Spróbował wyszarpnąć ostrze, lecz w tym samym momencie pojął swą pomyłkę. Broń wroga, który zdawał się zupełnie nieczuły na otrzymaną ranę, spadła na jego odsłonięty kark.

„Li, pomyśl łaskawie o mym duchu” – zdążył poprosić, zanim jego głowa wpadła do cuchnącej wody. W ostatnim przebłysku wydało mu się jeszcze, że dostrzega coś niezwykłego: bijącą z błota kolumnę ognia, która górowała nad Hezhi. Zaraz potem porwała go jakaś przemożna siła.

Pochłonęła go śmierć i zabrała w swoje trzewia. Wirował bez końca w ciemności i wilgoci, czując jak ten ostatni cios, niczym cienka linia lodu raz po raz spada na jego szyję pośród roztrzepotanych skrzydeł bólu. Tylko tyle z niego pozostało, choć nie do końca. Małe przerwy we wspomnieniu spadającego miecza były niczym brama w nicość, rozwierająca się i zamykająca z coraz większą prędkością. Przez owe wierzeje w tanecznym korowodzie przepływały obrazy, marzenia, zapamiętane przyjemności – przepływały i znikały. Wnet wszystkie w podskokach ulecą w dal, jak te płoche damy na balu, a wówczas pozostanie mu tylko wspomnienie śmierci, które w końcu również zniknie.

Ale wtedy miecz się roztrzaskał, a wzdłuż jego grzbietu popłynęły strumienie krystalicznych odłamków. Brzuch śmierci też nie tonął już w ciemnościach – ożył rozbłyskami światła, ciepłem, wlewającą się przez tamtą bramę płonącą błyskawicą. Owe światło było mu znane. Widział te wykwitające z wody kolory w momencie, gdy jego głowa oddzielała się od ciała. Wrota rozwarły się na oścież i owinęły wokół niego, przynosząc nie ciemność, nie zapomnienie, a pamięć.

A pamięć niosła ze sobą nienawiść, gorycz i przede wszystkim głód. „Głód”.

W miarę jak coś chwytało więzy w jego ciele, pospiesznie i niedbale wiązało je w niezgrabne węzły, przypomniał też sobie słowo.

„Nie – zakołatało mu w głowie. – Ach, nie!”

„Nie”. Chwiejnie dźwignął się na kolana, wsparty na rękach, w których nagle odzyskał czucie, choć wydawały mu się jakby wytoczone z drewna, rozjeżdżały się na boki i dygotały od nie znanej mu wcześniej słabości. Nie widział niczego prócz barwy. Pamiętał jednak, dokąd chciał iść, więc wzroku nie potrzebował. Popełzł w dół, ślepy, skamlący, z każdą chwilą coraz głodniejszy.

Nie wiadomo jak długo parł w dół, padając, ślizgając się, padając ponownie, ale wreszcie pogrążył się w wodzie, która zadała mu tak straszliwy ból, jakby była wrzątkiem.

Przez chwilę nie potrafił myśleć o niczym innym, tylko o kipiącej wodzie, bo ból powrócił również.

„Nie”. Ten ból wniknął w niego niczym ziarno, rósł, rozcapierzał korzenie, wypuszczał konary z jego oczu i ust, strzelał witkami z palców, a potem nagle przestał być bólem. Z westchnieniem wpadł w głąb toni, która spowiła go na podobieństwo łona niosącego całkowite ukojenie i zupełnie pozbawionego uczucia. Po prostu było to łono, miejsce, w którym miał rosnąć, pozbawione jednak dźwigającego je, przepełnionego miłością ciała matki. Tam czekał, zadowolony ze swego położenia, a kiedy nabrał pewności, że ból zniknął na dobre, przejrzał to, co nie uleciało przez czarne wrota w nicość – to co z niego zostało.

Był Ghe, Jikiem, jednym z elitarnych kapłanów – zabójców służących Rzece oraz Dzieciom Rzeki. Urodzony w Dzielnicy Południowej, pośród najniższych z najniższych, został wyniesiony – jego pamięć zadrżała niespokojnie – i pocałował nawet księżniczkę! Ghe zacisnął i rozwarł niewidzialne dłonie na wspomnienie dotyku jej warg. Miał niejasne przeczucie, że całował wiele kobiet, ale ten jeden, wyjątkowy pocałunek, który utkwił mu w pamięci, należał właśnie do niej.

Dlaczego? Dlaczego akurat Hezhi?

Oczywiście, posłali go, żeby ją zabił, ponieważ była jedną z Błogosławionych. Miał za zadanie ją zabić i nie zdołał tego dokonać. Ale za to ją pocałował...

Nieoczekiwanie pamięć podsunęła mu ciąg wyraźnych obrazów, scen z jego własnej przeszłości... Jak odległej? Lecz choć widział wszystko z zadziwiającą ostrością, głosy dobiegały do niego jakby z wielkiej dali, i chociaż patrzył własnymi oczami, miał wrażenie, że śledzi taniec obcych ludzi, taniec, którego znał zaledwie kilka kroków.

Był w Wielkiej Świątyni Wody, w komorze wewnętrznej. Pomalowane na biało, ogromne kroksztynowe sklepienie zdawało się pochłaniać blade światło lampy płonącej pośrodku sali. W porównaniu z nim bardziej realny wydawał się blask płynący z czterech wpadających do komory korytarzy, i to pomimo tego, że płomień lampy był jednak jaśniejszy. Wiedział, że działo się tak za sprawą światła dziennego przesączającego się poprzez zasłony wody, opadającej grzmiącymi kaskadami po czterech bokach antycznego zigguratu, w sercu którego właśnie przebywali, i ukrywającej przed niepowołanym wzrokiem wejścia do świątyni. W owej roziskrzonej akwamarynowej poświacie i rozedrganym lśnieniu lampy stojący przed nim kapłan wydawał się mniej rzeczywisty niż liczne, rzucane przez niego cienie, gdyż te nieustannie się poruszały, podczas gdy on trwał w zupełnym bezruchu.

Ghe pamiętał, że klęcząc przed kapłanem, myślał: „Jeszcze mi się pokłonisz któregoś dnia”.

– Są pewne rzeczy, o których teraz musisz się dowiedzieć – kapłan przemówił miękkim, chłopięcym głosem. Jak wszyscy wyświęceni kapłani, został w młodości wykastrowany.

– Słucham z uwagą – odrzekł Ghe.

– Jak ci wiadomo, nasz cesarz i jego rodzina wywodzą swój ród z Rzeki.

Ghe stłumił w sobie pragnienie, by poderwać się na nogi i powalić tego głupca jednym ciosem. „Ponieważ pochodzę z Dzielnicy Południowej, oni myślą, że nic nie wiem, nawet tego. Biorą mnie za prostego rzezimieszka z rynsztoka, który myśli za pomocą noża!” Powściągnął niecierpliwość, kryjąc ją w głębi serca. Zdradzając swe uczucia, zdradziłby samego siebie, a tym samym i Li.

Ghe-w-wodzie zaczął się zastanawiać, kim był ten Li.

– Wiedz zatem – ciągnął kapłan – że płyną w ich żyłach jego wody, Rzeka jest w nich i według swej woli może w nich zamieszkiwać. Potęga Z Wody Zrodzonych ma tylko jedno źródło, a jest nim Rzeka.

„Dlaczego zatem tak bardzo ich nienawidzicie? – pomyślał Ghe. – Bo są częścią Rzeki, czego wy nigdy nie osiągniecie? Bo nie trzeba ich kastrować, żeby mogli mu służyć?”

Kapłan podszedł do ławki i usiadł, zabierając ze sobą rozchwiany cień. Ponieważ nie dał żadnego znaku, Ghe pozostał na klęczkach i słuchał dalej.

– Niektórzy spośród Z Wody Zrodzonych są obdarzeni szczególnie hojnie. Po urodzeniu mają w sobie więcej Rzeki niż pozostali. Niestety, ludzkie ciało znieść może tylko pewną dozę mocy. Później...

Głos kapłana opadł do szeptu i Ghe uprzytomnił sobie nagle, że nie jest to już zwykła, wyuczona na pamięć formułka. Teraz kapłan mówił o czymś naprawdę ważnym, o czymś co zdejmowało go przerażeniem.

– Później... – dokończył tonem ośmiolatka zwierzającego się z jakiegoś straszliwego dziecięcego sekretu – ...później oni się zmieniają.

– Zmieniają? – spytał przygięty ku posadzce Ghe. Nareszcie doczekał się czegoś, czego naprawdę nie wiedział.

– Zostają zniekształceni przez swoją krew, zatracają ludzką postać. Stają się istotami całkowicie związanymi z Rzeką.

– Nie rozumiem – odparł Ghe.

– Jeszcze zrozumiesz. Zobaczysz to na własne oczy. – Głos kapłana stał się mocniejszy, przybrał bardziej pouczający ton. – Kiedy ulegają przemianie – pierwsze oznaki pojawiają się w dzieciństwie, zazwyczaj w wieku trzynastu lat – zabieramy ich do mieszkań na dole, w starożytnym pałacu naszych przodków.

Przez moment Ghe zastanawiał się, czy nie był to głupi eufemizm oznaczający morderstwo, ale potem przypomniał sobie stare mapy pałacu, biegnące pod nim ciemne korytarze, komory u podnóża umiejscowionych za tronem Schodów Ciemności. Przeniknął go nagły chłód. Jakież to istoty zamieszkiwały pod jego nogami? Dlaczego przerażenie nie pozwalało kapłanowi mówić o tym spokojnie?

– Dlaczego? – zapytał, wytężając uwagę. – Skoro wywodzą się z Królewskiej Krwi...

– Zmianie ulega nie tylko ich wygląd – tłumaczył kapłan. Patrzył na Ghe nieruchomym wzrokiem, a w migotliwym świetle jego blade oczy wyglądały niczym odłamki lazurytu. – Zmieniają się również ich umysły, stają się nieludzkie. A ich moc wzrasta i nikt nie ma nad nią władzy. W dawnych czasach kilku Błogosławionych przez Rzekę ominęło naszą kontrolę. Jeden został nawet koronowany na cesarza, zanim zorientowaliśmy się, że jest Błogosławiony. Ogniem i wodą zniszczył niemal całe Nhol.

Kapłan wstał, podszedł do żelaznego kosza, w którym mętnym blaskiem żarzyły się węgle, po czym nerwowym ruchem cisnął na nie szczyptę kadzidła. Salę szybko wypełniła ostra woń.

– Tam w dole – wyszeptał – są bezpieczni. My zaś jesteśmy zabezpieczeni przed nimi.

– A gdyby znali swój los? – spytał Ghe. – Gdyby próbowali go uniknąć?

– Wiemy, co się dzieje, jeśli Błogosławieni pozostają na wolności – wymamrotał kapłan. – Jeśli nie można osadzić ich pod miastem, wówczas muszą być zwróceni Rzece.

– Czy to oznacza... – zaczął Ghe.

Głos kapłana przeszedł w pełen napięcia syk.

– Jików nie stworzono po to, by uśmiercali wrogów państwa, chociaż teraz dobrze wypełniacie również i to zadanie. Czy nigdy cię nie zastanawiało, dlaczego Jikowie podlegają kapłanom, nie zaś bezpośrednio cesarzowi?

Ghe myślał zaledwie krótką chwilę.

– Rozumiem – mruknął. – Stworzono nas, żeby zapobiec wydostaniu się Błogosławionych na wolność.

– Zaiste – odrzekł kapłan nieco spokojniejszym głosem. – I niejeden z nich zginął z ręki Jika.

– Żyję tylko po to, aby służyć Rzece – powiedział Ghe. Naprawdę tak myślał, czuł tak całym sercem. Obaj to czuli – tamten Ghe i Ghe-w-wodzie.

 

Teraz oczywiście zrozumiał, że to kłamstwo. Ogromne kłamstwo, jakim było kapłaństwo. Kapłani istnieli nie po to, by służyć Bogowi Rzeki, tylko by trzymać go w karbach. Pobłogosławieni przez Rzekę otrzymywali swą moc w jakimś celu, choćby po to, żeby on mógł przemierzać lądy, zamiast wieść ospały żywot w obrębie brzegów – aby Bóg Rzeki poczuł się wolny. A kapłani więzili dzieci Rzeki, choć udawali, że oddają im cześć. Skoro ktoś czcił jakiegoś boga, to czyż nie powinien dopomóc mu w spełnieniu marzeń? Cóż obchodziło Rzekę, że na skutek paroksyzmu narodzin kilka domów legło w gruzach, a kilka Ludzkich Istot straciło życie? Bóg Rzeki i tak przyjmował dusze wszystkich zmarłych, wchłaniał je. Wszystko należało do niego.

Ghe widział to teraz wyraźnie – kapłani wcale nie byli wyznawcami Rzeki, tylko jego wrogami. Od stuleci dokładali starań, żeby Królewska Krew pozostawała pod kontrolą, była rozcieńczona. To z tego powodu kazali mu zabić Hezhi, córkę cesarza – uśmiercić tę piękną, inteligentną dziewczynę. On zaś by to uczynił, gdyby jej niezwykły, barbarzyński strażnik nie był nieśmiertelny. Ghe dźgnął go prosto w serce zatrutym ostrzem, ten zaś pozostał na nogach i, jak gdyby nigdy nic, odrąbał głowę Ghe...

Skrzywił się na samo wspomnienie. „Jeszcze nie teraz”.

Bez względu na to, jak do tego doszło, dobrze się stało, że nie zabił Hezhi. Teraz miał świadomość, jak dużo od niej zależało. Bóg Rzeki miał wielu spiskujących przeciwko niemu wrogów, a teraz Ghe, jego jedyny wierny i oddany sługa, tych wrogów odnajdzie.

Widział swoje zadanie z cudowną, promienną wyrazistością. Miał strzec Hezhi przed jej wrogami, ponieważ była córką Rzeki, a zarazem czymś znacznie ważniejszym. Była jego nadzieją, jego orężem.

Jego ciałem.

Ghe wiedział, że niebawem otworzy oczy, popełznie ku światłu, zbierze oręż i wyruszy do miejsc, gdzie nie płynie Rzeka. Krzywda zostanie naprawiona, bóg otrzyma to, czego potrzebuje, a on być może – tylko być może – jeszcze raz pocałuje księżniczkę.


Część pierwsza

 

PAŁACE Z KOŚCI

 

 


I. Pustkowia Mangów.

 

Hezhi Yehd Cha’dune, do niedawna księżniczka cesarstwa Nhol, jęknęła przerażona, gdy cały ciężar jej drobnego ciała został nagle skradziony porywem siły i wichru, gdy złodziej – jej wierzchowiec Ciemna – oderwał od ziemi wszystkie cztery kopyta jednocześnie. Na moment zawiśli niemal nieruchomo nad nierównym zboczem zaścielonym skalnymi odłamkami oraz śniegiem, ale Hezhi wiedziała, że kiedy opadną z powrotem, klacz nie powstrzyma upadku i poturla się na łeb na szyję w dół stromizny. Wpiła dłonie w grzywę Ciemnej i pochyliła się ku jej szyi, usiłując zarazem mocniej objąć nogami baryłkowaty tułów zwierzęcia. Zaledwie jednak końskie kopyta dotknęły gruntu – najpierw przednie, a potem przy wtórze głośnego łoskotu tylne – odchyliła się w siodle z taką siłą, że pomimo ogromnego wysiłku jedna stopa wyskoczyła ze strzemienia. Krajobraz wokół niej rozmazał się w rozedrgany, biały, szary i błękitny nonsens, kiedy zrezygnowawszy z szukania strzemienia, skupiła całą uwagę na tym, by nie wylecieć z siodła. A potem, nagle, ziemia znowu zrobiła się płaska. Ciemna naprawdę biegła, wbijając głowę w wiatr, dudniąc kopytami po częściowo zamarzniętym podłożu niby czworonożny bóg gromu. Klacz galopowała tak gładko, że lęk Hezhi zaczął się ulatniać. Wymacała strzemię i pochwyciła rytm biegu. Długo wstrzymywany oddech wydostał się wreszcie na zewnątrz pod post...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin