Głowacki Ryszard - Wszystka trawa zielona.pdf

(154 KB) Pobierz
Wszystka trawa zielona
R YSZARD G ŁOWACKI,
L ILIANNA W ITKOWSKA- W AWER
Wszystka trawa zielona
Blade zamglone słońce z uporem usiłowało przebić się przez zwały porannej mgły,
zmieszanej z dymami okolicznych fabryk i hut. Gdzieś w oddali zazgrzytał tramwaj na
zakręcie wybitych szyn, zapiszczały hamulce rozpędzonego auta i znowu cisza zaległa pośród
pamiętających jeszcze dziewiętnasty wiek ceglanych familoków, pomiędzy szykownymi
niegdyś przedwojennymi kamienicami i peerelowskimi blokami z wielkiej płyty – wszystkimi
pokrytymi grubą warstwą sadzy i zwykłego brudu.
Od czasu do czasu z głębi ziemi wydrążonej na podobieństwo szwajcarskiego sera
przez górników eksploatujących węgiel i rudy cynku dochodził ni to jęk ni stęknięcie jakiegoś
olbrzyma, usiłującego wydostać się z potrzasku między skałami, i wtedy leciuteńko drżały
ściany domów, liczne spękania zarysowywałły się jeszcze bardziej siejąc drobnymi
okruchami tynku i cegły.
Pełzająca plama słonecznego blasku dotarta do okna i ponure do tej chwili mieszkanie
nagle stało się przytulnym wesołym miejscem. Szczególnie dawały się cieszyć egzotyczne
rośliny w domowym ogródku, bo światło ma dla nich życie. Śpiąca w dziecinnym łóżeczku
dziewczynka otwarła oczy i cichutko zapytała:
– Mamusiu, czy mogę iść do ciebie?
Anna czekała na ten moment. W każdy świąteczny dzień, kiedy nie musiała iść do
pracy, a córki odprowadzić do przedszkola, spędzały poranki na rozmowach, pieszczotach i
przekomarzaniach, czytaniu bajek o kurce–złotopiórce, co to samolotem fruwała, o
lokomotywie ciągnącej z mozołem, a nade wszystko o ulubionym Byczku Fernando. Nic to,
że dziecko znało jego dzieje już na pamięć, matka również nie potrzebowała książki, dlatego
też zaraz zaczęła: „Otóż moi kochani, dawno temu, w Hiszpanii, był sobie młody byczek…”
– Nie „był sobie”, tylko „żył sobie” – sprostowała mądrala.
– Dlaczego każesz mi opowiadać, skoro sama znasz lepiej?
– Bo jest tak fajnie pilnować, żebyś się nie pomyliła – w tym momencie mała
pogładziła jej włosy takim samym ruchem, jak zwykł był czynić Krzysztof, zanim wyjechał
na tę swoją ostatnią wyprawę w Himalaje – gdzie pozostał na zawsze. Mieli się pobrać, już
nawet wyznaczony był termin ślubu, gdy któryś z członków ekspedycji zachorował i
zaproponowano jemu. Mając na uwadze wszystkie problemy związane ze zmianą stanu
cywilnego gotów był nie skorzystać z nęcącej propozycji Klubu, lecz ona, znając jego
umiłowanie gór, wręcz namówiła go do tego wyjazdu. To przez nią nigdy nie ujrzał ich
dziecka i leży gdzieś tam, zamarznięty, w szczelinie lodowca.
– O czym myślisz, mamusiu?
– Nieważne… Co to ja mówiłam?
– Może lepiej wstańmy i chodźmy do wesołego miasteczka. Obiecałaś mi lody.
Po śniadaniu pojechały tramwajem do Chorzowa, gdzie Monika wyszalała się jak
nigdy na karuzeli, potem obydwie jeździły elektrycznym wózkiem, zderzając się co chwilę z
innymi, poszły na lody i zjadły po dwie porcje. Widząc rozradowane oczy córki Anna
pomyślała, że właśnie tak objawia się szczęście.
513197070.002.png
Aby odetchnąć po męczących hałasach lunaparku, postanowiły obejrzeć wystawę
kwiatów, gdzie dziewczynka zaczęła przyglądać się z bliska kolorowym różom rozmaitych
odmian.
– Mamusiu, one mają robaki! Takie małe, zielone i tak dużo.
Anna zbliżyła się do najbliższego krzewu – rzeczywiście, całe łodygi pokryte były
ogromną ilością mszyc. Częściowo zaatakowane były i kwiaty. Nie mogła zrozumieć,
dlaczego służby odpowiedzialne za zieleń w parku nic nie robią, aby je zlikwidować. Przecież
zginie cała dotychczas tak wspaniała kolekcja róż.
– U babci w ogródku też są takie robaki na kwiatach. Na marchewce i kapuście, i
wszędzie. Babcia mówi, że one nie boją się żadnej trucizny.
Anna skojarzyła te fakty z przeczytanym kiedyś artykułem, mówiącym o rejonach
skażonych przemysłowo, gdzie giną wrażliwe gatunki owadów – motyle, pasikoniki, a
masowo rozwijają się mszyce, dobrze znoszące zaśmiecone chemikaliami środowisko.
Zniechęcona widokiem obumierających róż postanowiła wracać jak najszybciej do domu.
Przesuwające się w oknach tramwaju złowieszcze obrazy uschniętych drzew, poczerniałych
ogródków, również nie napawały optymizmem. Tutaj ludzie już się do tego przyzwyczaili, ale
nie uodpornili. Bardzo wysoka jest na Śląsku umieralność na choroby układu oddechowego i
nowotwory, zwłaszcza wśród dzieci. Sama jako biolog, była szczególnie uczulona na te
zjawiska, gdyż znała mechanizmy ich działania i potrafiła przewidzieć skutki. I to ją
przerażało jako matkę.
Z wielką czułością spojrzała na swoją pociechę, wzorem wszystkich dzieci siedzącą z
nosem przylepionym do szyby, aby nic nie uronić z ciekawości świata. Chciałaby za wszelką
cenę uchronić ją przed tym wszystkim, cóż jednak może zrobić? Zmienić miejsce
zamieszkania nie jest tak łatwo, nie stać jej również na drogie wczasy czy kolonie w innych,
w miarę czystych rejonach kraju. Częste nieżyty oskrzeli u córeczki były jednak
niepokojącymi sygnałami.
Kiedy po południu pełne wrażeń wróciły do domu, Anna spojrzała na wielkie zdjęcie
Krzysztofa w pełnym ekwipunku wspinaczkowym na tle jego ukochanej Alpamayo i chyba
po raz pierwszy w życiu pomyślała, że gdyby nie te góry, mógłby być tutaj razem z nimi,
dzielić ich smutki i radości, doradzić coś, pomóc…
W poniedziałek rozpoczął się kolejny korowód dni beznadziejnie podobnych do
siebie; znienawidzony terkot budzika o szóstej, codziennie ten sam rytuał porannych
czynności, odprowadzanie Moniki do przedszkola, jazda zatłoczonym autobusem do
Instytutu. Praca i wychowywanie córki były jedynymi jaśniejszymi punktami w
przytłaczającej monotonią codzienności.
Dzisiaj od rana zaczęła przeglądać wyniki badań składu powietrza podobnego w
Bobrku, jej własnej dzielnicy, a raczej tego, co kiedyś zasługiwało na nazwę powietrza.
Zawartość tlenu w dalszym ciągu wykazywała tendencje spadkową i była już poniżej
osiemnastu procent, dwutlenek siarki trzymał się na stałym poziomie, także amoniak,
siarkowodór i tlenki azotu. Ale, co to ma znaczyć – pokazał się nigdy jeszcze nie notowany tu
formaldehyd, a także trzykrotnie podskoczyła ilość ozonu!
Czekała na nią również seria badań nad zastosowaniem Florigenu, którego recepturę
starannie opracowywała przez ostatnie pięć lat. Był to środek przyśpieszający syntezę
chlorofilu, a tym samym powodujący przyśpieszenie asymilacji dwutlenku węgla i produkcji
tlenu, co nabierało szczególnego znaczenia w katastrofalnej sytuacji ekologicznej Śląska.
Ostatnie wyniki badań były coraz mniej zgodne z oczekiwaniami zespołu. Może
gdzieś w obliczeniach tkwił błąd, bo zamiast otrzymywać, jak na początku badań, zwiększoną
ilość chlorofilu, jego zawartość w jednostce objętości masy roślinnej zaczęła spadać. Zaraz po
wejściu do laboratorium Anna zauważyła, że w całej hodowli, mimo optymalnego
oświetlenia, wystąpiły objawy chlorozy. Czyżby została porażona jakąś chorobą? To
513197070.003.png
niemożliwe! Zostały zastosowane przecież wszystkie możliwe środki ostrożności,
zapobiegające bakteryjnemu czy też wirusowemu zakażeniu…
Przyjrzała się bliżej doświadczalnej plantacji – to nie rozpad chlorofilu był przyczyną
tego niepokojącego zjawiska, lecz zahamowanie jego syntezy. Starsze liście miały normalne
zabarwienie, natomiast młodsze były żółtozielone lub żółte, prawie półprzeźroczyste.
Pozbawione zdolności fotosyntezy fragmenty roślin zaczną wkrótce obumierać – po
wyczerpaniu się zapasów pokarmowych w starszych częściach.
Było to dla niej kompletnym zaskoczeniem i nie wiedziała, co sądzić o tym dziwnym
zjawisku. Może w składzie Florigenu nastąpiła jakaś samoczynna zmiana? Postanowiła
osobiście zająć się chorymi roślinami, a na dodatek wstrzymać stosowanie testowanego
środka.
Jeśli każdego dnia po wyjściu z Instytutu natychmiast zapominała o sprawach
związanych z pracą, dzisiaj nie potrafiła skorzystać z tego zbawiennego „przełącznika” w
głowie. Zdawało jej się, że za oknami autobusu przez cały czas widzi ginącą hodowlę.
Zamknięcie oczu nic nie pomagało – umierające rośliny egzystowały w jej mózgu! Pierwszy
raz przytrafiła jej się taka historia i dlatego była nieco przestraszona. Dopiero rozkrzyczana
zgraja brzdąców w przedszkolu odegnała od niej męczące myśli i pomogła wrócić w
bezpieczne, znajome koleiny codzienności.
Późnym popołudniem jej umorusane dziecko wbiegło trzymając w ręce jakąś zieleninę
i od progu zawołało:
– To dla ciebie, ale musisz powiedzieć, jak się nazywa.
– Ślicznie dziękuję za tę lucernę. A teraz szybko do łazienki, bo swoim wyglądem
wystraszysz wszystkie myszy i pająki.
Mała przez chwilę pokręciła łodyżkę w palcach, wreszcie położyła ją na biurku i w
podskokach wybiegła z pokoju. Była dumna z matki, że zna nazwy wszystkich roślin.
Tymczasem Anna wzięła przyniesioną lucernę, aby ją włożyć do wody, i dopiero teraz
zauważyła jej nienaturalną barwę pod warstwą ciemnobrunatnego nalotu – klasyczne objawy
chlorozy, podobne do tych zaobserwowanych w Instytucie. A więc to nie Florigen!
Wprawdzie tu, na Śląsku, odbarwienie liści było zjawiskiem częstym, powodowanym przez
duże stężenie w powietrzu dwutlenku siarki rozkładającego chlorofil, lecz objawy te raczej
widoczne były na liściach starszych, dłużej narażonych na toksycznych substancji. Dlaczego
jednak dzieje się tak równocześnie w warunkach laboratoryjnych?
Zaniepokojona wyszła przed dom, gdzie w miejscu udającym trawnik, pośród szarości
spieczonej, pokrytej mazistym nalotem zeschłej trawy, wyłaniała się zieleń walczących o
życie roślinek. Wszystkie miały identyczne odbarwienie! Sprawa zaczynała wyglądać
poważnie. Na dodatek po powrocie do mieszkania z włączonego radioodbiornika jak na
zamówienie rozległy się słowa komunikatu: „Ostatnio w okolicy Katowic stwierdzono
niespotykaną dotychczas ilość mszyc atakujących uprawy. Stosowane substancje
owadobójcze nie odnoszą skutków, gdyż nowa, nie znana do tej pory odmiana okazuje się
trudna do zwalczenia. Używane w walce biologiczne biedronki niestety, nie mogą być
wprowadzone na te tereny, gdyż są wrażliwe na skażenia przemysłowe i wyginęłyby w
krótkim czasie. Trwają intensywne badania nad środkami mogącymi znaleźć zastosowanie w
walce z mszycami. Podobne doniesienia otrzymaliśmy z Tarnobrzega i Puław. W zawrotnym
tempie niszczone są tam uprawy rolne, gdyż z ekologicznego punktu widzenia są to twory
sztuczne, mało stabilne i nieodporne na szkodliwe czynniki”.
Agata, najlepsza przyjaciółka jeszcze z czasów studenckich, po wielu latach trudnego
leczenia dopiero teraz zaszła w ciążę. Było to chyba najważniejsze wydarzenie w jej życiu.
Dotychczas zazdrościła po cichu Annie jej dziecka, a teraz sama dostąpi szczęścia
macierzyństwa. Wbrew powszechni panującym przesądom miała już przygotowaną prawie
513197070.004.png
całą wyprawkę, urządzony pokój dziecinny i kupiony wózek. Pozostały jeszcze cztery długie
miesiące oczekiwania…
Kiedyś spacerując w lipcowe popołudnie po sklepach, aby uzupełnić ewentualne braki
w dobytku mającego się pojawić maleństwa, postanowiła odwiedzić Annę. Idąc starała się
unikać głównych ulic, na których były spore trudności z oddychaniem, gdyż oprócz
normalnej dawki dymu, pyłu i smrodu dochodził ołowiany obłok ze spalin samochodowych.
Chociaż na ostatnim roku studiów wyszła za mąż i nigdy nie rozpoczęła kariery zawodowej,
mimo to zainteresowanie biologią pozostało i zawsze wypytywała się o wyniki jej pracy.
Razem z nią przeżyła śmierć Krzysztofa, będąc wtajemniczona w ich sekrety i plany życiowe.
W pewnym momencie zauważyła dziwne zamieszanie – ludzie w zdenerwowaniu
wymieniali jakieś informacje, po czym rozbiegali się w popłochu, sprzedawcy pośpiesznie
zamykali sklepy, matki porywały dzieci na ręce i uciekały do bram. Pobliskie skrzyżowanie
zablokował tramwaj porzucony przez motorniczego, a setki samochodów trąbiły bez przerwy,
starając się przepchać obok zawalidrogi. Przypominało to mrowisko, do którego ktoś „dla
kawału” wrzucił niedopałek papierosa.
– Co się stało? – zapytała jakiegoś przechodnia.
– Podobno nastąpiła awaria elektrowni atomowej w Czechosłowacji. Grozi nam nowy
Czarnobyl.
W pierwszym odruchu paniki Agata chwyciła się za brzuch. O Boże – pomyślała –
dlaczego teraz? Co będzie z moim dzieckiem? Znała już skutki wybuchu sprzed kilku lat na
Ukrainie. Ponieważ była zaledwie kilkadziesiąt metrów od domu swej przyjaciółki ze
studiów, nie szukała miejsca w zatłoczonych bramach. Wbiegła zdyszana po schodach i
nerwowo nacisnęła dzwonek.
– Aniu, szybko! Co my zrobimy? Gdzie Monika? Wiesz już… Co to będzie? Moje
maleństwo…
– Uspokój się, to jeszcze nic pewnego, wiadomości nie zostały potwierdzone, musimy
jeszcze poczekać. Radio jest włączone, ale nie było żadnego specjalnego komunikatu.
Wieczorem policyjne samochody krążyły po ulicach, uspokajając mieszkańców, że nie
zanotowano wzrostu radioaktywności, a powodem paniki były ćwiczenia wojskowe u naszych
południowych sąsiadów. Parę niezbyt zręcznie zredagowanych ulotek przedostało się na teren
Polski, ktoś nie doczytał lub nie potrafił przetłumaczyć do końca – i stąd niepotrzebna trwoga.
Mimo iż wyjaśnienia dotarły również do Agaty, w nocy chwyciły ją silne bóle. Nad
ranem poroniła w szpitalu, jak tysiące innych kobiet w tej okolicy od wielu lat.
Anna zrobiła ostatni ekstrakt i spojrzała na zegarek. Za chwilę musi wyjść z Instytutu i
pojechać do Łazisk po córkę. Na wakacje zawoziła Monikę do swojej matki, która tam miała
nieduży drewniany domek z ogródkiem i kawałek sadu. Później, za rok, kiedy dziecko będzie
już chodzić do szkoły, nastaną nowe obowiązki i problemy. Oby tylko nadal tak często nie
chorowała!
Mimo wszystko pobyt u babci umożliwiał córeczce choć przez parę dni pooddychanie
w miarę czystym powietrzem, podziwianie pielęgnowanych z wielką pieczołowitością
cherlawych kwiatów i drzewek. Tutaj, w dużym mieście, szarość murów, ulic, nieba i
wiecznie zeschniętej trawy przyprawić mogło dziecko o zanik zdolności rozróżniania barw.
Teraz już cieszyła się na myśl, że ten trzpiot wróci do domu i spod jasnej grzywki będzie
swoimi wielkimi brązowymi oczami patrzył na nią. Oczami Krzysztofa, bo przecież ten nigdy
nie roztrzaskał się o skały gdzieś w dalekim Nepalu, lecz żyje w spojrzeniu małej istotki…
Kiedy w kilka dni później odbierała małą z przedszkola, wychowawczyni zwróciła jej
uwagę na dziwne zachowanie córki – zwykle wesołe, rezolutne dziecko dzisiaj nie chciało
brać udziału w żadnych zabawach, nie odpowiadało na pytania, prawie nic nie zjadło, a cały
dzień przesiedziało cichutko zaszyte w kącie z ulubionym pluszowym misiem w ramionach.
W domu skarżyła się na bóle w klatce piersiowej i brzuszku. Nazajutrz Anna wzięła dzień
513197070.005.png
urlopu i pozostało tylko przekonać Monikę, aby bez oporów zechciała z nią pójść do lekarza.
W takich okolicznościach, jak zwykle przed wizytą, musiała wymyślić jakieś kłamstewko, bo
dziecko na widok białego kitla i stetoskopu dostawało ataków histerii. Dziewczynka
krzyczała, krztusiła się z płaczu, wyrywała matce nie mogącej zrozumieć, skąd u niej taka
reakcja. Ponoć dzieci wyczuwają dorosłych i orientują się dzięki jakimś niezbadanym
sygnałom co do złych lub dobrych zamiarów niektórych ludzi lub skutków spotkania z nimi.
Jakieś dwa lata temu przyszedł posłaniec z telegramem zawiadamiającym o śmierci ojca
Anny i ukochanego dziadka jej córki. Jeszcze przed poznaniem tragicznej treści rozbawione
dotychczas dziecko nagle zbladło, przerażone schowało się za matkę i zaczęło popłakiwać,
chociaż doręczyciel uśmiechał się do niej i starał się pogłaskać ją po głowie. Podobnie
zareagowała podczas pierwszej wizyty u lekarza, gdy zaczęły się jej problemy z oskrzelami.
Z tych powodów przy każdych kolejnych odwiedzinach w przychodni trzeba było
stosować najprzeróżniejsze fortele, aby zaciągnąć Monikę do badania. Ponieważ były
częstymi bywalczyniami gabinetu lekarskiego i Anna wiedziała, że za miesiąc czy też tydzień
będzie musiała wrócić tutaj z dzieckiem, przed każdą wizytą musiała udawać, że poprzednio
zostawiła tam jakiś drobiazg – a to parasolkę, a to rękawiczki czy szalik. Po którymś
kolejnym razie po wyjściu z gabinetu Monika nagle zaczęła ciągnąć matkę w kierunku drzwi.
– Mamusiu, idź zobacz, co dzisiaj zapomniałaś u pana doktora, bo ja już nie chcę tu
iść z tobą.
Teraz wymyśliła nowy powód do kolejnej wizyty.
– Skarbie, mamusia musi iść do pana doktora, bo bardzo mamusię boli głowa. Dzisiaj
pan doktor będzie badał mnie, a ty sobie posiedzisz. Będziesz się tylko przyglądała. Może
kiedyś, jak urośniesz duża, też zostaniesz panią doktor.
– Nie, nie będę panią doktor.
– A kim byś chciała być?
Dziewczynka pomyślała przez chwilkę i powiedziała bardzo poważnym głosem:
– Aniołkiem…
W poczekalni zaczęły się kłopoty, bo na widok matek oczekujących z dziećmi Monika
oświadczyła:
– Mamusiu, idź sama do pana doktora, ja tu poczekam, pobawię się. Przecież już
jestem duża i nie będę się bała tu zostać bez ciebie.
– Moniś, skoro już jesteś duża, to musisz pójść ze mną, żeby przypilnować abym
znowu nie zapomniała parasolki.
– To zostaw ją tutaj, ja ją potrzymam.
Annie zaczęło brakować argumentów.
– No to będziesz czuwać, żebym nie zapomniała butów; przecież nie zostawię ci ich
tutaj.
– A po co masz zdejmować buty, skoro boli cię głowa?
– Córuś, ja tak tylko mówię, bo trochę się boję iść sama…
Poskutkowało.
– Mamusiu, w takim razie potrzymaj mnie za rękę, ja cię zaprowadzę.
Gdy przyszła ich kolej, dziewczynka dumnie wprowadziła matkę do gabinetu.
– Panie doktorze, mamę boli głowa. Niech pan ją zbada, ja poczekam.
Lekarz uśmiechnął się, a ponieważ znał sytuację, usadowił Annę na stolcu i przyłożył
jej stetoskop do czoła.
– Ma pani taką kochającą córkę, tak się boi o panią. Jej małe serduszko bije tylko dla
pani, prawda Moniko?
Mała przytaknęła ruchem głowy.
– Może zechce pani posłuchać, jak ono pracuje – nałożył matce słuchawki na uszy i
zachęcił małą, aby się zbliżyła. Podeszła bez oporu i uniosła bluzeczkę.
513197070.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin