Drzewiński Andrzej - Proces dziejowy.pdf

(84 KB) Pobierz
Drzewiński Andrzej - Proces dziejowy
Andrzej DrzewiŃski
Proces dziejowy
Miko Trafalgar Smith miał lat dwadzieścia pięć, daleko posuniętą łysinę i około dziesięciu dolarów w
kieszeni. Dwie ostatnie, cechy skutecznie jednak niweczyły uroki życia płynące z pierwszego waloru. Tego
późnego popołudnia umówił się, na skrzyżowaniu South Avenue i Sześćdziesiątej Ulicy, z Susan Creston,
maszynistką pracującą jak i on w firmie Blackwooda. Czekał na dziewczynę przed wielką szybą wystawową
salonu telewizyjnego i nerwowo przestępował z nogi na nogę. Susan była niską brunetką o dużym biuście i
lekkim zezie. Obydwie cechy były dla Mike'a nie do pogardzenia. Pierwsza sprawiła, iż uznał dziewczynę za
godną grzechu, druga iż nikt inny nie miał na nią ochoty. Niestety, jak dobrze wiedział, nie miał wyglądu
Harrisona Forda. Spacerował więc wzdłuż sklepu i zgrzytając zębami, oczekiwał chwili, kiedy się dowie na
ile Susan ceni swoją osobę. Będzie to wprost proporcjonalne do spóźnienia, jakie mu zaserwuje. Potrącił
kogoś, przeprosił, i aby się zabezpieczyć na przyszłość, stanął przy wystawie. Trzy rzędy kolorowych i
płaskich jak naleśniki telewizorów reprezentowały japoński koncern „Hippon Hoso Kyokai", a na każdym z
nich leciał fragment tego samego teledysku. Trzydziestu identycznych skośnookich facetów z szablami
obcinało trzydzieści identycznych głów, te zaś rytmicznie bluzgając krwią toczyły się po posadzce i śpiewały.
Szukając ceny, Mike dostrzegł przy samej szybie tekturkę z paroma cyframi. Odruchowo zaczął szukać
pomiędzy nimi przecinka. Niestety, nie znalazł go i posmutniał.
Z tyłu zatrąbiły klaksony. Odwrócił głowę. Przechodzień-samobójca znikał właśnie w podcieniu wielkiego
kina, po drugiej stronie ulicy. W świetle neonów błyszczał tam monstrualny plakat przedstawiający ,ciężki
miecz ze stali nierdzewnej. Wystawał on spomiędzy łopatek faceta z baranimi rogami na głowie i o
podobnym wyrazie twarzy. Trudno było ocenić, co jest przyczyną grymasu. Miecz, czy też sex-appeal roz-
kraczonej blondynki, dzierżącej jeszcze rękojeść w garści.
- Mike, długo czekałeś?
Oderwał wzrok od plakatu i wyszczerzył zęby gestem, który podpatrzył u Roberta Redforda.
- Nie wiem.
Susan spojrzała z wyrzutem podsuwając mu zegarek pod nos.
- Biedaku - szepnęła - Całe dwadzieścia minut.
- Och - jęknął nie wiedząc czego dziewczyna oczekuje. - Podobno masochiści lubią, gdy się ich
maltretuje...
Dwoje staruszków idących chodnikiem przerwało jego rozterkę.
- Przepraszam - powiedział mężczyzna stukając laską o mur - Którędy należy iść do Central Park?
Susan zerknęła na Mike'a i uśmiechnęła się ciepło.
- Ciągle prosto, ale lepiej tam teraz nie chodzić.
Staruszka oderwała wzrok od wystawy. Sądząc po minie musiało ją mdlić.
- Dlaczego? - zapytała lekko bulgocąc.
Mike pomyślał, że z pewnością ma źle dobraną protezę.
- Tam biją i gwałcą - odpowiedział, groźnie przewracając oczami.
Twarze obojga zajaśniały szczęściem.
- To bardzo dobrze - zaszczebiotała staruszka - Ronald właśnie kupił buldoga.
Mike i Susan nastawili uszu.
- Co kupił?
Kobieta spojrzała z wyrozumieniem i trąciła mężczyznę łokciem.
- Pokaż im.
Zza uchylonej poły marynarki mignęła kolba rewolweru.
- Idziemy go wypróbować - szepnął staruszek i zamlaskał.
Mike miał oczy jak spodki.
- Jak wypróbować?
- No, to jasne, podparł się na lasce - Ktoś podejdzie, aby nas zaczepić, a ja go kropnę.
- Tak, tak - zawtórowała staruszka - A to takie dziury robi...
Robiąc ruch ręką prawie przysiadła. Mike sam nie wiedział, co ma odpowiedzieć, i chyba dobrze, że stało
się to, co stać się miało. Wraz z odgłosem odkorkowywanej butelki pojawił się na chodniku kanciasty
przedmiot.
Był duży, czarny, i mówiąc krótko przypominał budkę telefoniczną. Tłum na chodniku skamieniał, poza
jednym osobnikiem, który nie wyhamował i wpadł na rnaterializujący się z niczego kształt. Obydwoje wydali
głośny odgłos: facet wrzasnął, a budka jęknęła. Po paru sekundach ludzie otoczyli miejsce cudu. Mike wraz z
Susan znaleźli się w pierwszym rzędzie.
- Ronald bądź gotów - szepnęła staruszka do towarzysza, który mrugnął jednym okiem i wsadził dłoń pod
marynarkę.
Susan pociągnęła Mike'a za mankiet.
- Co to jest?
Wzruszył ramionami, odpychając przy okazji nogą czyjegoś psa.
- Nie wiem, może j ákiś eksperyment.
- To robota czerwonych - stwierdził głos z tłumu. - Trzeba dzwonić po FBI.
- E... - odpowiedział długowłosy student z rulonem pod pachą. - Gdyby to było od nich; to miałoby
gwiazdę.
Tłum mruknął z aprobatą.
- W takim razie, co to jest? - nieznajomy nie ustępował.
Zamiast odpowiedzi rozległ się dźwięk rozsuwanych drzwi i budka stanęła otworem. W środku mrugało
zachęcające światełko.
- Uciekajmy - wrzasnęła kobieta z szalejącym na smyczy pudlem.
Tłum zarechotał i nawet nie drgnął.
- Ronald, nigdzie nie pójdziesz - załkała raptem staruszka i pchnęła swego towarzysza w stronę otworu. -
Nie idź, och, nie idź tam!
Gapie falowali, słychać było okrzyki.
- Niech idzie! Trzeba wejść i sprawdzić.
Staruszek z buldogiem w dłoni zapierał się nogami o chodnik, ale kobieta była silniejsza. Już go prawie
wpychała do budki. Mike nabrał powietrza i zrobił krok do przodu.
- Proszę go puścić - rozkazał - Ja tam wejdę.
Uwolniony z uchwytu staruszek padł na kolana.
- Łaskawco - wyjęczał, a kobieta pobłogosławiła Mike'a ruchem dłoni. - Idź i broń naszego honoru.
Tłum zaklaskał. Mike zwrócił oczy ku Susan, pomachał ręką i nabierając oddechu, aż po szczyty płuc,
wszedł w rozwarte wejście. Budka zniknęła, pozostawiając puste miejsce na trotuarze.
Kiedy drzwi rozwarły się ponownie, siedział na podłodze i szczękał zębami. Na usprawiedliwienie można
podać fakt, iż temperatura pomieszczenia, w czasie tych kilku minut podróży spadła o kilkanaście stopni.
Uniósł głowę. Na zewnątrz było biało. Mrużąc oczy podpełzł do wyjścia i wystawił głowę. To co ujrzał z
pewnością nie było South Avenue, ani w ogóle czymkolwiek mu znanym. Znajdował się na gigantycznej,
wysokiej na dwadzieścia metrów kostce, o mlecznie opalizujących ścianach. Jedynym wgłębieniem podłoża
był niewielkiej. Szurając podeszwami wydostał się z niego na równą powierzchnię. Kolejny odgłos
odkorkowywanej butelki rozwiązał kwestię kabiny. Mike westchnął i rozejrzał się po pustej hali.
- Skąd jesteś - zapytał bezosobowy głos.
- Z New York - odparł odruchowo, nie mając nawet pojęcia, skąd dochodzą słowa.
- Rok?
- Urodzenia?
- Nie - głos jakby się zezłościł - Który był rok, gdy wsiadłeś do kognitera.
- Tego ... - chciał pokazać palcem, lecz pusty lej wstrzymał ruch.
- Tak. Który wtedy był rok?
Mike zachichotał.
- Jak wtedy? Dzisiaj. Dzisiaj jest dwudziesty czerwca 1984 roku.
- Nie - głos zaprzeczył - Dzisiaj jest dwudziesty grudnia 2492 roku.
Mike poklepał się po kieszeniach, wyciągnął papierosa, i zanim odpowiedział, wciągnął dym głęboko do
płuc.
- Kim wy jesteście? Wojsko? Jakiś eksperyment?
- Nie - odparł niewidzialny rozmówca - Temporalny Urząd Śledczy.
Wypuścił obłok dymu.
- Dobra jest. Pies was trącał. Czego chcecie?
- Zostałeś przeniesiony ze swoich czasów, abyś mógł odpowiadać za zbrodnie przeciw cywilizacji.
Mike zastrzygł uszami, ale nie odezwał się.
- Będziesz osądzony i skazany zgodnie z procedurą jaka była w twoich czasach.
- Jeśli jesteście z przyszłości - przerwał siląc się na ironię - To skąd wiecie, jak było w XX wieku.
- Zachowały się dokumenty, z nich można wiele odczytać.
- A niby dlaczego to mnie ten zaszczyt kopnął ?
- Przypadek, kogniter przenosi każdego, kto wejdzie do kabiny.
- Nie wierzę w ani jedno słowo.
- Nie musisz, przekonasz się. Światło gwałtownie zgasło i jedynie papieros jarzył się drobnym punkcikiem
w ciemnościach.
- Hej - Mike krzyknął - Co się dzieje? Nagła jasność zdzieliła go po oczach jak pałką. Kiedy odzyskał
wzrok, z niedowierzaniem, lecz i wielką radością spostrzegł, że siedzi w poczekalni typowego komisariatu.
Pomieszczenie nie było mu znane, ale twarda ławka, drewniana balustrada i ustawione za nią biurko
jednoznacznie określały funkcję tego miejsca. Gruby policjant siorbał kawę i bez głębszego zainteresowania
przeglądał gazetę. Mike chciał wstać i podejść w jego stronę, gdy nagłe szarpnięcie osadziło go na miejscu.
Obejrzał się. Jego lewa ręka została przykuta kajdankami do żeliwnej rury biegnącej wzdłuż ściany.
- Hej, panie władzo, co to znaczy? Policjant zanim odpowiedział pociągnął długi łyk smolistej cieczy.
- Siedź spokojnie - powiedział - Zaraz cię przesłuchają.
- Kto?
- Pan sierżant - odparł i zasłonił się gazetą.
Był to „The Spectator". Mike zastanowił się. Wyglądało, że stracił przytomność w budce i dostarczono go
na komisariat. Ale dlaczego jest skuty? I gdzie podziała się Susan?
W rogu, nad szafą pancerną tykał staromodny zegar. Obok wisiał zagięty na rogach plakat, gdzie na
pierwszym planie widać było rosłego policjanta pokazującego co najmniej z sześćdziesiąt białych zębów.
Trzymał on na wyciągniętych dłoniach karabin maszynowy. U dołu widać było napis: „Bądź świadomym
obywatelem! Przyłącz się do walki z narkomanią". W dalszym planie można było dostrzec tychże obywateli
prujących bez pardonu do degeneratów o ziemistej skórze i wypadających z kieszeni strzykawkach. Mike
roześmiał się szczerze.
- Dobry numer - wyjaśnił, gdy policjant opuścił gazetę.
- O co chodzi?
- O ten plakat, że to niby tak dosłownie.
- Co dosłownie?
- No... - ruszył głową i umilkł.
Na nieskazitelnie pustej ścianie nie wisiał żaden plakat. Policjant uśmiechnął się i ponownie wycofał za
płachtę pisma.
Lewą rękę Mike miał unieruchomioną, mógł dać sobie w pysk tylko ręką prawą. Uczynił to, aż klasnęło.
- No - sapnął, masując obolały policzek - To powinno mnie uwolnić z tych halucynacji.
Usłyszał trzask rozpinanych kajdanek. Policjant, który wyskoczył jak diabeł z pudła, pociągnął go za sobą.
Weszli za barierkę i stanęli przed matową szybą drzwi z napisem: „pokój przysłuchali" Policjant zastukał.
- Wejść!
Weszli. W małej kanciapie pod jedną ścianą stało biurko i dwa krzesła, pod drugą regał z dokumentami.
Trzecią zajmowało okno. Wychodziło, Mike rozpoznał od razu, na zespół sklepowy Schiebla. Znajdował się
więc w komisariacie na North Avenue.
- Siadaj! - ryknął łysy facet z naszywkami na rękawach.
Mike chrząknął, aby pokazać, że się nie boi i usiadł.
- Bliżej!
- Co bliżej?
Łysy chwilę milczał, a potem sięgnął pod biurko. Kiedy się wyprostował, Mike oblizał wargi. Miał prawo,
pałka trzymana przez sierżanta miała ponad pół metra, i sądząc z odgłosu jaki wydała, gdy opadła na blat, co
najmniej trzy kilo wagi.
- Masz usiąść na samym skraju krzesła.
Mike usiadł, ale już nie spytał po co. Ostry kant przeżynał pośladki na pół.
- O'k - mruknął łysy - Teraz mów. Zamrugał z ożywieniem.
- Ja naprawdę nie wiem, za co mnie zatrzymano.
Łysego zalała krew; dosłownie. Stał się czerwony jak burak. Walnął pięścią w stół. Jak się okazało po to,
aby uruchomić reflektor, inne nazwy były za łagodne, skierowany prosto w twarz Mike'a.
- Czy przyznajesz się, że nic nie zrobiłeś przeciwko zanieczyszczaniu środowiska w dwudziestym wieku?
Mike rozglądał się po pokoju. Nad regałem, o ile mógł dojrzeć, widniał portret starszego faceta z wąsami.
- Patrz tutaj - pałka szturchnęła go w ramię - i odpowiadaj.
- Jakiego zanieczyszczenia? - odparł mając wrażenie, że to bynajmniej nie on ma zaburzenia.
- A, szczegółów chcesz? - chrząknął łysy - W porządku, będą i szczegóły.
Zaszeleścił papier.
- Po pierwsze: program Solar Satelite, który nieodwracalnie zmienił klimat, po drugie: katastrofy
elektrowni jądrowych i ich odpady, po trzecie: budowa Kanału Sueskiego...
Mike, słuchający tego z wytrzeszczem oczu, teraz już nie wytrzymał.
- Jaki kanał?! Co to za.brednie? Sierżant cmoknął językiem i podrapał się po łysinie.
- Fakt, dziwne skąd to się wzięło. Nawet nie dali wyjaśnienia.
Nie zważając na biały instrument, Mike przesunął się na środek krzesła i wrzasnął.
- Co to za komedia? Gdzie ja jestem?!
Łysy zgasił lampę i unosząc pałkę podniósł się z krzesła.
- Drzeć mordy nie wolno, a jesteś, jak ci powiedziano, na przesłuchaniu Temporalnego Urzędu Śledczego.
- Gówno - ryknął Mike i odskoczył, wywracając krzesło.
Zanim łysy obszedł biurko, Mike jednym rzutem oka ocenił sytuację i dopadł okna.
- Będziecie siedzieć za te numery! - krzyknął rozdzierająco.
Otworzył okiennice i wyskoczył na chodnik, a właściwie myślał, że tak czyni. W połowie lotu chodnik, jak
i cała reszta ulicy zniknęły. Mike runął twarzą na białą posadzkę. Nie musiał unosić głowy, był z powrotem
w kostce.
- Niedobrze, że stawiasz opór - zadźwięczał nad głową znajomy głos - To nic nie da.
Ślizgając się na gładkiej powierzchni, przywrócił ciału pionową postawę.
- Dobra, teraz wierzę, że mnie porwaliście - stwierdził - Ale czego chcecie?
- Niedługo sam nam to powiesz. Światła zgasły, a gdy się rozjaśniło, sceneria uległa zasadniczej zmianie.
Znajdował się w małym pomieszczeniu o podłodze i ścianach z kamienia. Nad pryczą zasłaną podartym
kocem skwierczało łuczywo. Okna nie było, jedynie ciężkie drzwi z zakratowanym otworem tkwiły w
murze.
- Co oni kombinują? - wyszeptał i potoczył wzrokiem po celi.
Jedynym odkryciem był nocnik z pokrywką stojący pod pryczą. Chcąc nie chcąc, skorzystał z okazji. Na
szczęście zdążył w samą porę. Korytarzem zadudniły kroki. Na dźwięk skrzypiących zawiasów wstał,
podciągając spodnie.
- Chodź - powiedział strażnik nie wchodząc nawet do celi.
Mike nie dziwił mu się. Przy tym wzroście i tuszy przechodzenie przez wąskie drzwi było chyba ponad
siły tego człowieka.
- Gdzie idziemy?
Typ nie raczył odpowiedzieć, jedynie pchnął Mike'a we właściwą stronę korytarza. Szyja zabolała od
kropli oliwy, które oderwały się z pochodni.
- Gdzie mnie ciągniesz, szmaciarzu? - mruknął rozcierając kark i momentalnie zamilkł gulgocząc.
Strażnik, najnormalniej w świecie poczęstował go kopniakiem. Mike zatoczył się na ścianę. Mógłby
przysiąc, że jakieś liczne i oślizłe robactwo uciekło mu spod dłoni.
- Oszaleliście w tym dwa tysiące pięćsetnym roku - stwierdził.
- Mamy rok dwa tysiące czterysta dziewięćdziesiąty drugi - poprawił go strażnik, i do wielkich,
przepuszczających smugi światła drzwi, doszli już w milczeniu.
- O Boże! - Mike poczuł jak miękną mu kolana.
Pod ścianami ogromnej sali, całej rozświetlonej podwójnym rzędem pochodni, stały narzędzia tortur.
Mike, czytelnik komiksów w stylu markiza de Sade, mógł rozpoznać niejedno: żelazną dziewicę, gorącego
byka, hiszpańskie buty, różnorakie liny i kołowrotki do rozciągania, a także kilka innych, których widok
zasadniczo podważał wielkość dziedzictwa kulturalnego Europy.
- Wyście oszaleli. Pomyliły wam się epoki, czy co?
Strażnik, który (Mike dopiero teraz to zauważył) miał za pasem czerwony kaptur, uśmiechnął.się i pogroził
palcem.
- Ejże...
- Co ejże! - Mike zaperzył się - Średniowiecze mi tu robicie?
Wielkolud spojrzał przez wycięcia na oczy.
- Trudno w końcu, abyśmy pamiętali dokładnie, czy dana rzecz była stosowana pięćset, czy też sześćset lat
temu.
- Chyba... - zaczął Mike, ale podniesiony za kark omal nie zgasił głową pochodni.
Zamachał rękami, lecz to nie przeszkodziło oprawcy. Kat wrzucił go do drewnianego koryta z
pojedynczym tyl ko otworem na lewą rękę, a następnie docisnął wiekiem tak, że wystawała jedynie głowa.
Mike zezował chwilę, patrząc, jak ten zapina klamry, a następnie spytał scenicznym szeptem.
- Co chcesz ze mną zrobić? Popychając koryto kat rzucił mu długie spojrzenie.
- W takich sytuacjach najpierw obcinało się palce, wiem to na pewno.
- Co? Czy... zwariowałeś? - zabełkotał, lecz było za późno.
Oprawca wsunął jego dłoń pod małą gilotynę, taką jak do obcinania cygar. Zaciągnięte paski
uniemożliwiały każdy ruch.
- Natychmiast przestań!
- A przyznajesz się?
- Do czego?
Ostrze gilotyny smyrgnęło i Mike zawył jak dźgnięty nożem. Kat sięgnął w niewidoczną dla oczu część
stołu i podsunął mu coś pod nos. Był to palec wskazujący. Mike tłukąc kolanami w wieko zaczął się
wyrywać. Kat ponowił pytanie.
- Przyznajesz się?
Mike rozdarł się histerycznym wrzaskiem.
- Policja; policja!
Wielkolud wzruszył ramionami, podciągnął ostrze i ponownie szarpnął za dźwignię. Rozdzierający wrzask
uderzył o sufit i spłynął przed oczy Mike'a, wraz z kolejnym palcem podsuwanym pod oczy. Tym razem był
to środkowy.
- Przyznaję się, przyznaję!
- Do wszystkiego?, - wielkolud był dociekliwy.
- Tak - zapiszczał Mike dostrzegając krew cieknącą wzdłuż rynienki. - Do wszystkiego.
- Do spowodowania nieodwracalnych zmian klimatu?
- Też.
- Do rabunkowego wydobywania surowców naturalnych?
- Też.
- A do zbudowania kanału?
- Jakiego kanału? Kat podciągnął ostrze.
- Sueskiego.
- Tak, przyznaję się.
- No to po wszystkim.
Uwolnił mu przedramię z pasków i zabrał się do rozpinania klamer. Mike uniósł dłoń i o mało nie zemdlał.
Z kikutów płynęła pienista krew, a ponownie uświadomiony ból szatkował ciało.
- Moje palce, mordercy! - załkał. -Moje palce!
- Co się dzieje?
Kat, któremu zaciął się jeden z zatrzasków, uniósł roztargniony wzrok.
1
Zgłoś jeśli naruszono regulamin