NORA ROBERTS
Gdy samochód prychnął kilka razy i zgasł mniej więcej na kilometr przed Las Vegas, Darcy Wallace serio rozważała ewentualność pozostania na miejscu i usmażenia się w bezlitosnym pustynnym słońcu. W kieszeni zostało jej dziewięć dolarów i trzydzieści siedem centów, a za nią ciągnęła się długa nitka szosy prowadzącej donikąd.
I tak powinna się cieszyć z posiadania tej żałosnej sumy, ponieważ poprzedniego wieczoru ukradziono jej torebkę pod tanią restauracją w Utah. Gumowata kanapka z kurczakiem była jej ostatnim posiłkiem i Darcy pomyślała, że zabłąkana w kieszeni dziesięciodolarówka była zupełnie niespodziewanym darem losu.
Nie miała już pracy ani domu w Kansas. Nie miała rodziny ani nikogo, do kogo chciałaby wrócić. Czuła, że podjęła słuszną decyzję, wrzucając rzeczy do walizki i uciekając od tego, kim była i kim byłaby, gdyby została.
Pojechała na wschód po prostu dlatego, że w tym kierunku akurat był zaparkowany jej samochód i uznała, że to znak. Obiecała sobie przygodę, osobistą odyseję i nowe, lepsze życie. Przestało jej wystarczać czytanie o młodych odważnych kobietach, które podbiły świat, poszły swoją drogą, podejmowały ryzyko i beztrosko akceptowały zmiany. Tak sobie przynajmniej mówiła, patrząc na kilometry przesuwające się szybko w okienku licznika jej starego, sfatygowanego wozu. Nadeszła pora, by zrobić coś dla siebie, a przynajmniej spróbować.
Gdyby została, musiałaby pogodzić się z wieloma rzeczami. Musiałaby robić to, co jej każą. Znowu. I wieść monotonne życie, tęskniąc za nie spełnionymi marzeniami i żałując swych decyzji.
Ale teraz, gdy minął już tydzień od chwili, gdy wymknęła się z miasta w środku nocy, jak złodziej, zastanawiała się, czy nie jest jej jednak sądzone zwykłe, szare życie. Może urodziła się po to, by przestrzegać wszelkich reguł. Może powinna być zadowolona z tego, co ofiarował jej los, i trzymać oczy spuszczone, zamiast zerkać bez przerwy, co się dzieje za następnym rogiem.
Gerald zapewniłby jej dostatnie życie, takie, jakiego zazdrościłoby jej wiele kobiet. Miałaby ładny dom, utrzymywany w nieskazitelnym porządku przez wierną służbę, szafy pękające od konwencjonalnie szykownych strojów, odpowiednich dla żony dyrektora, letni dom w Bar Harbor, zimowe wyjazdy do ciepłych krajów. Nigdy nie zaznałaby głodu, niczego by jej nie brakowało.
Żeby to wszystko mieć, musiałaby tylko robić dokładnie to, co jej kazano i kiedy jej kazano. Musiałaby pogrzebać wszystkie swoje marzenia, wszystkie najbardziej osobiste pragnienia.
To nie powinno być trudne. Postępowała tak przez całe życie.
Ale było.
Zamknęła oczy i oparta czoło o kierownicę. Czemu Gerald tak bardzo jej pragnął? Nie wyróżniała się niczym szczególnym. Była bystra i miała przeciętną urodę. Opisywała ją w ten sposób dość często matka. Nie wierzyła, że pociąga aż tak bardzo Geralda fizycznie, chociaż podejrzewała, że podoba mu się to, że jest niewysoka i drobnej budowy. Łatwa do zdominowania.
Boże, przerażał ją.
Pamiętała, w jaką wpadł wściekłość, gdy obcięła na chłopczycę swoje długie do ramion włosy.
No cóż, takie jej się podobały, pomyślała buntowniczo. Zresztą, do licha, to przecież jej włosy. Przegarnęła palcami lekko potargane loki koloru toffi.
Dzięki Bogu, nie byli jeszcze małżeństwem. Nie miał prawa dyktować jej, jak ma wyglądać, jak się ubierać, jak się zachowywać. A teraz, jeśli uda jej się zrealizować plany, nigdy nie będzie miał prawa tego robić.
Po pierwsze, pod żadnym pozorem nie powinna była zgodzić się wyjść za niego za mąż. Była po prostu zmęczona, pełna obaw i wytrącona z równowagi. Pożałowała swej decyzji niemal natychmiast i miała mnóstwo wątpliwości. Mimo że zwróciła pierścionek z przeprosinami, powinna była raczej szybko zakończyć sprawę, a nie stać pod pręgierzem gniewu Geralda i przeżywać plotki o zerwanych zaręczynach. Odkryła jednak, że nią manipulował, że ponosił odpowiedzialność za to, że straciła pracę, iż groziła jej eksmisja z mieszkania.
Chciał ją do siebie przywiązać, a ona prawie mu w tym pomogła, myślała, ocierając grzbietem dłoni pot z twarzy.
Do diabła z tym, podjęła męską decyzję i wysiadła z samochodu. W kieszeni niespełna dziesięć dolarów, żadnego środka transportu i przeszło kilometrowy odcinek drogi do przejścia - takie są realia. To nic. Wydostała się spod pantofla Geralda. Wreszcie, w wieku dwudziestu trzech lat, jest panią siebie.
Zostawiła w bagażniku walizkę. Wzięła ze sobą ciężką torbę, w której mieściło się wszystko, co miało dla niej jakąś wartość, i ruszyła przed siebie. Spaliła za sobą mosty. Pora zobaczyć, co kryje się za następnym rogiem.
Po godzinie dotarła do miejsca przeznaczenia. Nie potrafiła wyjaśnić, czemu szła szosą numer 15, z dala od moteli, stacji benzynowych, w kierunku Vegas, migoczącego na horyzoncie jak Kraina Oz. Wiedziała jedynie, że chce się tam znaleźć, wewnątrz tego świata egzotycznych budynków oświetlonych jak podczas karnawału.
Słońce zniżało się coraz bardziej, kryjąc się na zachodzie za szczytami czerwonych gór, otaczających pierścieniem tę skrzącą się oazę. Dręczący ją głód zamienił się w tępy ból. Przeszło jej przez myśl, by się gdzieś zatrzymać, przekąsić cokolwiek, napić się i odpocząć, ale było coś terapeutycznego w zwykłym, miarowym stawianiu stopy przed stopą, z oczami utkwionymi w wysokich wspaniałych hotelach jaśniejących w oddali.
Jak wyglądają wewnątrz? - zastanawiała się. Czy wszystko jest lśniące, wypolerowane i tak kolorowe, że aż krzykliwe? Wyobrażała sobie atmosferę zmysłowości i hazardu, rozpaczy i triumfu, mężczyzn o surowych spojrzeniach, śmiejące się dziko kobiety. Dostanie pracę w jednej z tych bogatych jaskiń zepsucia i będzie siedziała w pierwszym rzędzie na każdym przedstawieniu.
Och, jakże pragnęła żyć, obserwować, doświadczać wszystkiego.
Była żądna tłumu, hałasu, gorącej krwi i chłodnego opanowania. Wszystkiego, wszystkiego, co było inne od tego, co miała przedtem. Po pierwsze jednak chciała przeżywać silne, gwałtowne emocje, wielkie radości, żywe podniecenie. I napisze o tym, postanowiła, poprawiając na ramieniu ważącą chyba ze sto kilo torbę, w której znajdowały się notatniki i rękopis. Zaszyje się w jakimś małym pokoiku i będzie pisała, przyglądając się temu wszystkiemu.
Wyczerpana, potknęła się o chodnik, po czym wyprostowała. Na ulicach kłębił się tłum ludzi, wszyscy się dokądś śpieszyli. Nawet o zmierzchu światła miasta migotały, kusiły: „Wejdź, zaryzykuj, rzuć kostkę”.
Widziała całe rodziny turystów - ojców w krótkich spodenkach, z nogami zaróżowionymi od bezlitosnego słońca, dzieci z szeroko otwartymi oczami, matki o nieprzytomnym spojrzeniu, będącym skutkiem przeciążenia wrażeniami.
Jej własne, również szeroko otwarte, piwne oczy były szkliste ze zmęczenia. W oddali nastąpiła erupcja sztucznego wulkanu, powitana radosnymi okrzykami tłumu. Darcy gapiła się na wszystko z zachwytem. Hałas stłumił dziwny szum w uszach, ze wszystkich stron popychali ją ludzie.
Oślepiona i oszołomiona, błąkała się bez celu, wytrzeszczając oczy na ogromne rzymskie posągi, mrużąc powieki przed blaskiem neonów, mijając strzelające w niebo fontanny, które mieniły się feerią barw. To była istna kraina czarów, hałaśliwa, jaskrawa i wyłącznie dla dorosłych, ona zaś była zagubiona i zafascynowana jak Alicja.
Znalazła się przed dwiema białymi jak śnieg identycznymi wieżami, z setkami okien, połączonymi szerokim łukowatym mostem. Budynek otaczało morze kwiatów, wybujałych i egzotycznych oraz baseny z mieniącą się wodą spływającą tarasowatą kaskadą ze szczytu góry.
Wejścia na most strzegł ogromny - pięciokrotnie większy niż w rzeczywistości - indiański wojownik, siedzący na oklep na złotym ogierze. Jego twarz i nagi tors wykonane były z błyszczącej miedzi. W pióropuszu rzucały błyski czerwone, niebieskie i zielone kamienie. W dłoni trzymał włócznię z lśniącym jak brylant zakończeniem.
Jest taki piękny, taki dumny i wyzywający - była to jedyna myśl, która przyszła jej do głowy.
Przysięgłaby, że ciemne oczy posągu są żywe, że patrzy prosto na nią, zachęcając, żeby się zbliżyła, weszła, zaryzykowała wreszcie.
Darcy przestąpiła próg „Komancza” na miękkich jak z waty nogach i zachwiała się pod nagłym podmuchem chłodnego powietrza.
Hol był ogromny, ułożona z kafelków posadzka, tworząca odważny geometryczny wzór w kolorach szmaragdu i szafiru, sprawiła, że zakręciło jej się w głowie. Kaktusy i palmy śmigały w górę z miedzianych lub glinianych donic. Wspaniałe kompozycje kwiatowe zdobiły ogromne stoły, zapach lilii był tak słodki, że łzy napłynęły jej do oczu.
Ruszyła przed siebie. Przyglądała się z zachwytem kaskadzie opadającej z kamiennej ściany do stawu, w którym pływały połyskliwe ryby, migotliwemu światłu, sączącemu się z wielkich kryształowych żyrandoli zdobionych złotem. Całe miejsce stanowiło galimatias kolorów i błysków, bardziej jaskrawych i olśniewających niż te, które Darcy widziała kiedykolwiek w rzeczywistości albo w marzeniach sennych.
Wystawy niektórych sklepów skrzyły się zupełnie tak samo jak żyrandole. Darcy przyglądała się, jak elegancka blondynka nie może się zdecydować, którą z dwóch brylantowych kolii ma wybrać, tak jak ktoś mógłby wybierać między pomidorami.
Śmiech wzbierał w gardle Darcy, aż musiała zasłonić usta dłonią. To nie jest miejsce ani czas, żeby zwrócono na mnie uwagę, ostrzegła samą siebie. Nie pasowała do tego wspaniałego otoczenia.
Skręciwszy za róg, poczuła nagły zawrót głowy, ogłuszona hałasem panującym w kasynie. Dzwonki, głosy, metaliczny brzęk monet spadających na monety. Furkot, brzęczyki, trąbki. Fala energii wylewająca się z tego pomieszczenia spowodowała, że krew zaczęła szybciej krążyć w jej żyłach.
Automaty do gry stały wszędzie, jeden przy drugim, różnych kształtów i kolorów. Wokół nich tłoczyli się ludzie - stali, siedzieli na wysokich stołkach. Wyjmowali monety z białych plastykowych kubków i karmili nimi wiecznie głodne maszyny. Darcy stanęła, przyglądając się kobiecie, która przycisnęła czerwony guzik, zaczekała, aż skończy się wirowanie, a następnie pisnęła z radości, gdy trzy czarne paski ustawiły się w jednej linii pośrodku. Monety z miłym uchu brzękiem wysypały się do srebrnego pojemnika.
Darcy uśmiechnęła się szeroko.
Tu była zabawa, beztroska i spontaniczna. Tu odkrywały się możliwości, i duże, i małe. Tutaj wrzało życie, hałaśliwe, gorączkowe, podniecające.
Nigdy w życiu nie uprawiała hazardu, nigdy nie grała w nic na pieniądze. Pieniądze należało zarabiać, oszczędzać i strzec ich jak oka w głowie. Mimo to jednak jej palce powędrowały do kieszeni, gdzie ostatnie pogniecione banknoty zdawały się parzyć przez materiał jej skórę.
Jeśli nie teraz, to kiedy? - zadała sobie pytanie z nerwowym chichotem, którego tym razem nie udało jej się opanować. Na co przyda jej się dziewięć dolarów trzydzieści siedem centów?
Może kupić sobie coś do jedzenia, pomyślała, przygryzając wargę. Ale co potem?
Czując lekki zawrót głowy i szum w uszach, ruszyła przejściami, obserwując przez zmrużone powieki ludzi i automaty. Oni mieli ochotę zaryzykować, myślała. Po to tutaj przyszli.
A ona, czy nie po to tutaj przyszła?
I nagle go zobaczyła. Stał osobno, duży, błyszczący, fascynujący. W szerokim okienku widniały stylizowane gwiazdy i księżyce. Dźwignię miał prawie grubości jej ręki, na jej końcu znajdowała się czerwona błyszcząca kulka.
Nazywał się Magiczny Komancz.
NAJWYŻSZA PULA! - oślepił ją napis z białych świecących liter. Rubinowoczerwone kropki płynęły wzdłuż czarnego pasa. Darcy wpatrywała się jak zahipnotyzowana w liczbę ukazującą się pomiędzy mrugającymi światełkami: Milion osiemset tysięcy siedemdziesiąt dziewięć dolarów trzydzieści siedem centów.
Cóż za dziwna liczba. Dziewięć dolarów i trzydzieści siedem centów, pomyślała znowu, dotykając zwitka banknotów w kieszeni. Może to znak.
Za ile trzeba zagrać? - pomyślała. Podeszła bliżej, zamrugała powiekami, żeby lepiej widzieć, i spróbowała przeczytać reguły gry. Był to automat progresywny, to znaczy że pula zmieniała się i rosła w zależności od tego, ile pieniędzy topili w nim gracze.
Przeczytała, że może zagrać za dolara, ale wówczas nie wygra najwyższej stawki, nawet jeśli gwiazdy i księżyce ustawią się we wszystkich trzech liniach. Zęby zagrać o wszystko, musiała obstawić po dolarze na każde pole we wszystkich trzech liniach, czyli prawie wszystkie pieniądze znajdujące się w jej posiadaniu.
Zaryzykuj, szeptał jej jakiś natrętny głos do ucha. Nie bądź głupia! - ten głos był afektowany, pełen dezaprobaty i zbyt znajomy. Nie możesz wyrzucać pieniędzy w błoto. Pożyj trochę, kusił podekscytowany szept. Na co czekasz?
- Nie wiem - powiedziała cicho. - Zmęczyło mnie czekanie. Powoli, z oczami utkwionymi w automat, Darcy sięgnęła do kieszeni.
Przesuwając powoli spojrzeniem po stołach, Robert MacGregor Blade kreślił swoje inicjały na kartce papieru. Zauważył, że mężczyzna na trzecim krześle przy studolarowym stoliku nie przyjął spokojnie przegranej. Mac uniósł brwi, gdy mężczyzna zatrzymał się na piętnastu, a rozdający pokazał króla. Jeśli zamierzasz zagrać o sto, pomyślał, gdy rozdający odwrócił siódemkę, powinieneś najpierw nauczyć się grać.
Przywołał niedbałym gestem dłoni jednego z wyelegantowanych ochroniarzy.
- Miejcie oko na tego faceta - powiedział cicho. - Może narobić szumu.
- Tak jest, proszę pana. Wychwytywanie kłopotów i podejmowanie środków zaradczych stanowiło drugą naturę Maca. Był graczem z dziada pradziada i miał niezwykle wyczulony instynkt. Jego dziadek. Daniel MacGregor, zbił majątek, ryzykując. Pierwszą miłością Daniela był handel nieruchomościami i nadal kupował i sprzedawał posiadłości, rozbudowywał je i konserwował. Pozostał czynny, mimo że przekroczył już dziewięćdziesiątkę. Rodzice Maca poznali się w kasynie na statku. Matka była rozdającą w oczko, a ojciec namiętnie grywał w karty. Starli się i przypadli sobie do gustu, nie wiedząc początkowo, że to Daniel zaaranżował ich spotkanie z myślą o małżeństwie i kontynuacji rodu MacGregorów.
Justin Blade był już wówczas właścicielem „Komancza” w Vegas i drugiego kasyna w Atlantic City. Serena MacGregor została jego wspólniczką, a następnie żoną.
Ich najstarszy syn od urodzenia umiał posługiwać się kostką.
Obecnie, gdy Mac dobiegał trzydziestki, „Komancz” w Vegas był jego dzieckiem. Rodzice zaufali mu na tyle, by oddać kasyno w jego ręce, i wyglądało na to, że nie będą tego żałowali.
Wszystko szło gładko, dlatego że on to zapewnił. Kasyno było prowadzone uczciwie, ponieważ zawsze tak było. Przynosiło zysk, było to bowiem wspólne przedsięwzięcie Blade'ów i MacGregorów.
Wierzył absolutnie w wygraną - i to zawsze uczciwą.
Mac skrzywił wargi w uśmiechu, gdy kobieta przy jednym z pięciodolarowych stolików trafiła oczko i zaczęła bić sobie brawo. Niektórzy odnoszą łatwe zwycięstwa, pomyślał, większości przychodzi to trudno. Życie jest grą i kasyno zawsze cieszy się powodzeniem.
Wysoki i smukły, poruszał się z łatwością między stolikami w świetnie skrojonym ciemnym garniturze, leżącym bez zarzutu na sprężystym, muskularnym ciele. Domieszka krwi indiańskich przodków przejawiała się w złotawym odcieniu skóry napiętej na wystających kościach policzkowych, w gęstych czarnych włosach okalających szczupłą czujną twarz i opadających na kołnierzyk garnituru.
Ale jego oczy były niebieskie, jak u typowego Szkota, głębokie jak toń jeziora i nieodgadnione.
Uśmiechał się chętnie i czarująco, gdy pozdrawiali go stali bywalcy. Szedł jednak dalej, zatrzymując się najwyżej na chwilę. Praca czekała na niego w gabinecie.
- Panie Blade? Obejrzał się i przystanął, widząc, że w jego kierunku zmierza jedna z kelnerek roznoszących koktajle.
- Słucham?
- Właśnie idę od automatów. - Kelnerka zmieniła tacę i powstrzymała westchnienie, gdy Mac zaszczycił ją spojrzeniem swych ciemnoniebieskich oczu. - Obok Magicznego Komancza stoi kobieta. Wygląda okropnie, panie Blade. Niezbyt czysta, cała roztrzęsiona. Może być naćpana. Gapi się na automat i mamrocze coś do siebie pod nosem. Pomyślałam, że może powinnam wezwać ochroniarzy.
- Już tam idę.
- Wygląda dość żałośnie. Nie na pracującą dziewczynę - dodała kelnerka. - Jest albo chora, albo na haju.
- Dziękuję. Zajmę się tym. Mac odwrócił się i ruszył w kierunku automatów do gry, a nie, jak zamierzał, prywatnej windy. Ochrona umiała sobie poradzić z każdym kłopotem zagrażającym spokojnemu funkcjonowaniu kasyna, ale było ono jego własnością i chciał to załatwić na swój sposób.
W tym czasie Darcy włożyła ostatnie trzy dolary do otworu. Jesteś szalona, mówiła sobie, troskliwie hołubiąc ostatni banknot, gdy maszyna wypluła go z powrotem. Kompletnie ci odbiło, dodała, czując, jak mocno bije jej serce, gdy wygładziła banknot i wsunęła go z powrotem do otworu. Ale, Boże, jakie to wspaniałe uczucie zrobić coś tak oburzającego.
Zamknęła na chwilę oczy, odetchnęła głęboko trzy razy, po czym znów je otworzyła i ujęła drżącą dłonią błyszczącą czerwoną kulkę na końcu dźwigni. I pociągnęła.
Gwiazdy i księżyce wirowały przed oczami Darcy, kolory rozmazywały się, rozbrzmiała organowa melodyjka. Niedorzeczność całej sytuacji wywołała uśmiech na jej ustach, stała oniemiała, gdy obrazki wirowały, wirowały, wirowały...
Tak właśnie wygląda teraz moje życie, pomyślała półprzytomnie. Wirowanie, wirowanie. Gdzie się zatrzyma? Dokąd dojdzie?
Uśmiechała się coraz szerzej, gdy gwiazdy i księżyce zaczęły wskakiwać na miejsce. Były takie ładne. Samo ich oglądanie warte było pieniędzy, które poświęciła, nie mówiąc o pociągnięciu za dźwignię.
Klik, klik, klik, jarzące się gwiazdy, świecące księżyce. Gdyż zaczęły jej się rozmazywać w oczach, zamrugała gwałtownie powiekami. Chciała widzieć każdy ruch, słyszeć każdy dźwięk. Czy nie ładnie ustawiły się te wszystkie obrazki? - pomyślała, opierając się dłonią o automat, czuła bowiem, że za chwilę upadnie.
W chwili gdy dotknęła zimnego metalu, ruch nagle ustał.
Świat eksplodował.
Zawyły syreny, Darcy aż się zatoczyła z przestrachu, cofając się gwałtownie. W górnej części automatu kolorowe światła rozpoczęły szalony taniec, rozległ się głos wojennego bębna, któremu towarzyszyły głośne gwizdy i dzwonienie. Otaczający ją ludzie zaczęli krzyczeć i przepychać się bliżej.
Co ona zrobiła? O Boże, co ona zrobiła?
- Do licha, zgarnęła pani całą pulę! - Ktoś chwycił ją w objęcia i zaczął z nią tańczyć. Nie mogła złapać tchu, machała słabo rękami, próbując się wyswobodzić i uciec.
Wszyscy ją popychali, ciągnęli, krzyczeli coś, czego nie rozumiała. Twarze przesuwały się przed nią, ciała nacierały, aż wreszcie została przyparta do automatu.
Ocean huczał jej w głowie, młot kowalski walił w piersi.
Mac przecisnął się przez wiwatujący tłum, odsuwając na bok sympatyków dziewczyny. Zobaczył ją. Była drobna i wyglądała tak młodo, że z trudem przychodziło uwierzyć, że jest na tyle dorosła, by mieć wstęp do kasyna. Miała krótkie jasne włosy, nieporządnie obcięte, grzywka opadała jej na ogromne piwne oczy. Jej trójkątna twarzyczka skrzata była blada jak ściana.
Bawełniana bluzka i spodnie wyglądały tak, jak gdyby przespała się w nich na pustyni, zwinięta w kłębek.
To nie narkotyki, stwierdził, gdy dotknął jej ramienia i poczuł, że dziewczyna cała drży. Jest przerażona.
Darcy skuliła się, podniosła na niego wzrok. Zobaczyła indiańskiego wojownika, silnego, wyzywającego i romantycznego. Albo ją uratuje, pomyślała, albo z nią skończy.
- Ja nie chciałam... ja tylko... Co ja zrobiłam?
Mac przechylił głowę, uśmiechając się lekko. Trochę nierozgarnięta, pomyślał, ale nieszkodliwa.
- Zgarnęła pani całą pulę - powiedział.
- Ach, to świetnie. I zemdlała.
Czuła pod swym policzkiem coś cudownie gładkiego. Jedwab, atłas, pomyślała Darcy półprzytomnie. Zawsze uwielbiała dotyk jedwabiu. Pewnego razu wydała niemal całą pensję na piękną jedwabną bluzkę, kremowo - białą, z małymi złotymi guziczkami. Przez dwa tygodnie musiała zrezygnować z lunchu, ale za każdym razem, gdy chłodny jedwab dotykał jej ciała, myślała, że warto było. Westchnęła na samo wspomnienie.
- No, już po wszystkim.
- Słucham? - Otworzyła oczy, koncentrując spojrzenie na paśmie światła padającego z lampy ozdobionej kamieniami półszlachetnymi.
- Proszę się napić. - Mac wsunął dłoń pod jej głowę, uniósł ją i przytknął szklankę do warg Darcy.
- Powtarza się pani. Proszę napić się trochę wody.
- Dobrze. - Napiła się posłusznie, przyglądając się opalonej dłoni o długich szczupłych palcach, które trzymały szklankę. Zdała sobie sprawę, że leży na łóżku, ogromnym łóżku z jedwabną pościelą. Nad głową miała lustrzany sufit. - O rany! - Przeniosła wzrok na twarz mężczyzny. - Myślałam, że jest pan indiańskim wojownikiem.
- Niewiele się pani pomyliła. - Odstawił szklankę, po czym przysiadł na brzegu łóżka. Zauważył przy tym z rozbawieniem, że odsunęła się szybko, żeby zachować między nimi większą odległość. - Mac Blade. To wszystko należy do mnie.
- Darcy. Darcy Wallace. Czemu się tu znalazłam?
- Wydało mi się to lepsze od zostawienia pani leżącej na podłodze w kasynie. Straciła pani przytomność.
- Naprawdę? - Upokorzona, zamknęła znów oczy. - Tak, chyba rzeczywiście zemdlałam. Bardzo przepraszam.
- To nietypowa reakcja na wiadomość o wygraniu blisko dwóch milionów dolarów.
Otworzyła szeroko oczy, chwytając się za gardło.
- Przepraszam, ale wciąż jestem trochę oszołomiona. Czy powiedział pan, że wygrałam prawie dwa miliony dolarów?
- Włożyła pani pieniądze do otworu, pociągnęła pani dźwignię i zgarnęła pani wszystko. - Zauważył, że jest straszliwie blada, i pomyślał, że wygląda jak poturbowana wróżka. - Zajmiemy się papierkowymi sprawami, gdy dojdzie pani trochę do siebie. Czy mam sprowadzić lekarza?
- Nie, ja tylko... czuję się dobrze. Nie mogę zebrać myśli. Kręci mi się w głowie.
- Spokojnie, proszę się nie śpieszyć. - Bezwiednie poprawił jej poduszki pod głową. - Czy mam zadzwonić do kogoś, żeby pani pomógł?
- Nie! Proszę nie dzwonić do nikogo. Uniósł brwi, zdziwiony jej gwałtowną reakcją, ale tylko skinął głową.
- Dobrze.
- Nie mam tu nikogo - dodała spokojniejszym tonem. - Jestem w podróży. Ja... ukradziono mi wczoraj torebkę w Utah. Samochód zepsuł się mniej więcej kilometr pod miastem. Myślę, że tym razem to pompa paliwowa.
- Możliwe - przytaknął, zastanawiając się, czy młoda kobieta jest szczera. - Jak się pani tutaj dostała?
- Po prostu przyszłam. I trafiłam tutaj. - Albo tak się jej wydawało. Nie pamiętała, jak długo się błąkała, gapiąc się na wszystko. - Miałam dziewięć dolarów i trzydzieści siedem centów przy duszy.
- Rozumiem. - Nie był pewien, czy jest wariatką, czy wytrawną hazardzistką. - No, cóż, teraz ma pani jeden milion osiemset tysięcy osiemdziesiąt dziewięć dolarów i trzydzieści l siedem centów.
- Och... och! - Wstrząśnięta, ukryła twarz w dłoniach i wybuchnęła płaczem. Zbyt wiele kobiet w życiu Maca płakało w jego obecności, by poczuł się zakłopotany z powodu łez. Nie ruszył się z miejsca, pozwalając jej się wypłakać. Dziwna osóbka, pomyślał. Gdy osunęła się nieprzytomna w jego ramiona, leciała mu przez ręce i ważyła nie więcej niż dziecko. Teraz powiedziała mu, że przewędrowała pieszo ponad kilometr w pustynnym późnowiosennym skwarze, a następnie zaryzykowała i włożyła ostatnie pieniądze do otworu automatu.
Tak mogła postąpić tylko osoba o stalowych nerwach albo stuknięta.
Niezależnie od tego, do której kategorii się zaliczała, zagarnęła całą pulę i teraz była bogata - i przynajmniej przez pewien czas był za nią odpowiedzialny.
- Przepraszam. - Otarła dłońmi swą uroczo brudną twarz. - Ja nie jestem taka. Naprawdę. Nie potrafię oszukiwać. - Wzięła chustkę, którą jej podał, i wydmuchała nos. - Nie wiem, co robić.
- Zacznijmy od sprawy podstawowej. Kiedy pani jadła po raz ostatni?
- Wczoraj wieczorem... no, kupiłam sobie dziś rano batonik, ale rozpuścił się, nim zdążyłam go zjeść. Tak że właściwie się nie liczy.
- Zamówię pani coś do zjedzenia. - Wstał, spoglądając na nią z góry. - Każę postawić to na dole w salonie. Proszę wziąć gorącą kąpiel, zrelaksować się i trochę ogarnąć. Przygryzła wargę.
- Nie mam żadnych ubrań. Zostawiłam walizkę w samochodzie. Och, moja torba! Miałam ze...
MISIOMM