Bądkowski_Lech_-_Mlody_książę_02_-_Chmury.pdf

(2134 KB) Pobierz
Rozdział I@
Lech Bądkowski
Chmury
Rozdział I
Skinął na Mściwoja. Przyspieszyli kroku. W zapadającym chmurnym wieczorze rzeka
słabo widniała, rozmazanym blaskiem odbijało się w niej kilka świateł niedalekiego gardu.
Książę niecierpliwie rozsuwał wiklinę, pędy stawiały giętki opór, naparł ostro, nagle zachwiał
się, stracił równowagę i z głośnym chlupnięciem wpadł w wodę wyżej kolan.
- Ala złemu! - wykrzyknął i zaraz się roześmiał.
Syn poszedł za nim ostrożniej. Z miałkiego brzegu wyciągnął do ojca miecz w
pochwie.
- O, nie - powiedział Świętopełk wciąż się śmiejąc. - Gdybym nie miał na sobie tych
szmat, już bym się zanurzył cały.
Stał tak chwilę rozglądając się, nabrał wody w garście, podniósł do ust, wypił trochę,
resztą otarł twarz i włosy. Patrzył na drugi brzeg. Tam daleko dogasała łuna. Potem nachylił
się, jakby wchłaniał w siebie zapach rzeki. Wreszcie wygramolił się z niej, uważając na
czepliwą wiklinę, podszedł do syna, objął za ramię w sposób, jakim obejmował go od
chłopięcych lat, i powiedział:
- Mam ją. Noteć. Wreszcie mam. Jest nasza, synu. Znowu.
Łuna po drugiej stronie zabarwiała bladoróżowo szeroką połać chmur. Dopalała się
wieś Słonawy, miejsce bitwy między Pomorzanami a Wielkopolanami, których posiłkowali
Ślązacy księcia Henryka Bożuszka. Bitwa trwała krótko, Świętopełk spadł jak piorun, tamci
nie zdążyli zespolić szyków do walki, zresztą nie mieli wspólnego dowódcy ani zaufania
jedni do drugich. Ledwo padły pierwsze ciosy, zaczęli pierzchać, a Świętopełk, wiedno*
zacięty w walce, tym razem nie ścigał do skutku, nie zależało mu na pogromie.
Wrócił ze swoimi do nakielskiego gardu, do siostry swej Jadwigi, wdowy po
Władysławie Odonicu, i do jej dwu synów, Przemysła i Bolesława.
Jadwiga płakała: przed trzema miesiącami straciła męża, teraz - z rąk brata i na jego
rzecz - zbywała resztę księstwa. Nie chodziło jej o tę resztę dla siebie, tak przynajmniej
mówiła, tylko dla synów. Obaj stali obok matki, milczący i ponurzy, dorośli już, niewiele
młodsi od Mściwoja, wrogo popatrywali na niego i na groźnego wuja. Z pewnością
chwyciliby za broń i walczyli w obronie Nakła lub na polu pod Słonawami, gdyby
spodziewali się takiego obrotu przyjaznych odwiedzin bliskiego krewniaka, dobrodzieja,
opiekuna. Zaskoczył ich.
Cicho było tu nad rzeką, tylko od dziedzińca gardowego dobiegały głosy. Woje przy
ogniskach rozprawiali i weselili się. Za to na podgardziu było jak makiem zasiał. Naklanie
pochowali się w checzach, zaparłszy drzwi najmocniej jak się dało, i z biciem serca
nasłuchiwali, czy już zbliżają się zwycięzcy. Za dnia, po owładnięciu gardem, książę
pomorski spędził podgardzian, by im oznajmić, że odtąd on jest ich panem, jak był dawniej i
jak jego przodkowie byli panami ich przodków, że mają go słuchać i być mu we wszystkim
powolni, a nie stanie się im nic złego i niczego nie potrzebują się obawiać, a już najmniej jego
własnych wojów. Słowa księcia pomorskiego zdumiały ich, i to tym bardziej, że poprzedni
władca, Plwaczem od nich przezywany, za pamięci ludzkiej w ogóle nie przemawiał do
pospólstwa, tym mniej więc spodziewali się do nich kierowanych słów od nowego, od
dobywcy, i to nie gniewnych i pełnych żądań, przeciwnie, zapewniających pokój i bezpiek.
Toteż węszyli w tym głęboki podstęp i wyczekiwali, co w nich uderzy.
Swiętopełk, wciąż obejmując syna, patrzył na wodę, na las ciemniejący za nią, na
spełzła łunę. Mściwoj także był buszny z przyrostu dziedziny i odczuwał wzruszenie ojca.
Powiodło się. W ostatnich latach dużo się działo i raczej dobrze, chociaż nie brakowało
powodów do nie
* Patrz Słowniczek na końcu książki. pokoju. Zajęci księstwem ojciec i syn rzadko
mieli leżność do rozmowy w cztery oczy, jeszcze rzadziej zdarzał się ów odruch serdeczności
ojcowskiej. Nie widywali się czasem i tygodniami. Dorosły pierworodny dostawał
samodzielne poruczenia, gonił po kraju i odwiedzał sąsiadów, zdawał sprawę i wyrażał
własne zdanie, zazwyczaj w ścisłym gronie komesów rady. Wiedział, co ojciec zamierza, ale
natychmiastowy zabór Nakła trochę go zaskoczył.
- Co ojciec teraz będzie chciał zrobić z ciotką i moimi półbraćmi? - zapytał.
- To jest orzech. Nakło musiałem brać, skoro wpadło mi w garść. Z ciotką jeszcze pół
biedy. Można by ją wziąć do Gdańska. Tego równak nie zrobię. Mam mieć wieczny płacz i
obrazę w domu? Lepiej niech będzie z dala. I byłby stały czwarg z Przesprawą, bo się nie
lubią. Można by jej dać oprawę na przykład w Chmielnie. Niechby siedziała na starym
rodowym gardzisku, jak kiedyś pani Damroka. Ale i tak pozostają Przemk i Boles.
- Nie mogliby przebywać u nas na dworze?
- No, mogliby, tylko po pierwsze, trzeba by ich wiedno mieć na oku, bo wcale bym się
nie dziwił, gdyby spiskowali, a wróg w checzy trzy razy gorszy od wroga poza checzą, po
wtóre, warto by mieć z nich lepszy pożytek niż z kilku mieczów, nawet gdyby były wierne.
- Osadzić ich w Sławnie?
- Nie daj Bóg! Dopiero co uzyskałem Sławno, jeszcze dobrze nie przyrosło, Barnim i
jego żupani ostrzą sobie na nie zęby. On by chętnie synów Odonica przyciągnął do siebie.
Widzisz, obracasz się między kochanymi półbraćmi. Dlaczego Przemk i Bolk nie mieliby się
zwąchać z Barnimem? Nie zależy im na Sławnie, które i tak nic by im nie dawało, tylko na
Wielkopolsce. Barnim o tym musi wiedzieć i mogliby ubić targ procem mnie. Owszem, niech
patrzą na Wielkopolskę, niech patrzą prawie na nią, ale w gromadzie ze mną, nie z Barnimem.
- Czy nie będą chcieli zwąchać się z Henrykiem Śląskim?
- Henryk da im chociaż kask Wielkopolski z dobrawoli? Myślisz, że jego Ślązacy bili
się tutaj z nami w obronie synów Odonica?
- Nie.
- Rzecz pewna. I to trzeba wyzyskać.
Ścisnął ramię Mściwoja, położył palec na ustach. Po drugiej stronie rzeki ktoś był.
Dochodziło stamtąd tchnienie cichej rozmowy, prowadzonej pewno tuż nad powierzchnią
wody, dzięki czemu pogłos się niósł. Ojciec pociągnął syna do tyłu. Stali w gęstych
zakrzewach, nikt ich nie mógł dozdrzeć, nie powinien słyszeć.
- Sza!... Wojska tam nie ma, leno nasze. Ludzie powłazili do dziur. Ktoś się przecie
kręci.
Nasłuchiwali. Znów przez rzekę popłynął szmer słów i jakby zduszony, niepewny
śmiech. Potem plusnęło. I drugi raz.
- Kąpią się - szepnął Mściwoj.
- W nocy?... To na pewno nie nasi, ci by głośno plestali...
Młody książę nachylił i wykręcił głowę, aby lepiej łowić słabe dźwięki.
- Dziewki?...
- Bodaj tak. Odważne, nie do wiary!
Jeszcze nie zapadła noc, równak z powodu chmur wieczór był ciemny. Po
wydarzeniach w Nakle, po bitwie, w czas niespokoju, jaki zawisł nad okolicą, wśród pustki,
którą władali najeźdźcy - w rzece kąpały się niewiasty.
- U soryna, chłopa tam nie ma?... - zapytał Świętopełk wstrzymując sapanie.
- Nie słyszę, ale czy to...
- Czy co?
- Czy to są naistnie dziewki? Bo może... zwodnice?
- Ba!
Książę z trudem panował nad ogarniającym go poruszeniem i nagle zaczęły drżeć mu
mięśnie. Zdjął rękę z ramienia syna. Rozejrzał się, przez chwilę zatrzymał wzrok na gardzie.
Wojowie hałasowali po dawnemu, zresztą bez dużego zgwaru, Świętopełk nie dał im za wiele
piwa i pod gardłem zakazał zaworków. Poza tym był spokój. Wdowę, synów i nielicznych
rycerzy Odonica pilnował Wojach. Tam za Notecią i za Słonawami został na noc Gadocha,
drugi przednik. Bezpiek powinien być całkowity.
Książę znów wzrok skierował na przeciwległy brzeg, który ledwo się rysował na tle
bliskiego lasu i chociaż słabo porośnięty, krył jakichś ludzi, najpewniej kobiety.
- Przecież nie wiedźmy ani mamidła - szepnął i wzdrygnął się, lecz nie ze strachu. -
Rzeka była wielokroć święcona, kościół blisko i ma dzwon... Ktoś płynie?
- Tak. - Mściwoja też ogarnęło podniecenie. Wbił oczy w wodę. - Ktoś płynie, a
przynajmniej pławi się przy tamtym brzegu.
- Ile ich?
- Nie wiem. Wydaje mi się, że widzę dwie głowy. Mgła stoi przy samej wodzie.
Mściwoj usłyszał ledwo uchwytny plusk, jaki powoduje płynący człowiek. A potem
coś jak gdyby pasemko mgły zamajaczyło na powierzchni, ale zbyt natężał wzrok, i to coś
nieokreślonego rozmazywało się zupełnie.
Nagle doszedł ich przytłumiony niewieści głos:
- Wracaj!
- Zaraz - odpowiedział drugi. - Woda ciepła.
- Ciszej.
Swiętopełk zaczął gorączkowo się rozdziewać. Bez brzęku odłożył pas z mieczem,
zdjął żupicę, trzewiki, spodnie, zgło. Mściwoj natychstopach zrobił to samo. Po chwili obaj,
rozejrzawszy się, ostrożnie i bez szmeru weszli w rzekę. Woda naistnie była okrop ciepła.
Jeszcze spojrzeli za siebie, aby zapamiętać miejsce, gdzie zostawili ruchna.
Płynęli jak zjawy, nie roztrącając wody i oddychając bezgłośnie... Na brzegu pojawił
się jasny zarys ludzki. Mściwoj trzymał głowę możliwie najniżej, aby go nie dostrzeżono, aby
nie zdradzić się bodaj błyśnięciem oczu. Wyprzedził ojca. Przed sobą dostrzegł czyjąś twarz
ledwo wyrastającą z wody. Więc były dwie osoby. I dwa głosy. Chyba nikogo więcej.
Prąd znosił ich i tak było dobrze, powinni dotrzeć do brzegu poniżej obcych i ponemu
chyłkiem się zbliżyć. Wiotkie smugi mgły unosiły się prawie po tamtej stronie i mogły
ułatwić skryte podejście.
- Cieszą!
- A co?
- Wracaj.
- Już wracam... Słyszałaś?... Jakby coś plusnęło...
- Nie słyszałam. Może ryba. Ale wracaj, Cieszą. Musimy już iść. Ktoś nas może najść.
- Wracam.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin