Wilson Susan - Letni port.rtf

(761 KB) Pobierz
Susan Wilson

Susan Wilson

LETNI PORT

PROLOG

Kiedy Will wszedł do domu było już po czwartej i salon ogar­nął zimowy zmierzch. Zanim zdjął kurtkę, włączył lampki na choince i cofnął się parę kroków, żeby z podziwem przyjrzeć się dużej jodle, pod którą piętrzył się stos gwiazdkowych pre­zentów. W Wigilię będzie ich jeszcze więcej, bo rano przyjadą dziadkowie i ułożą nowe pakunki, a w świąteczny ranek Will jak zwykle znajdzie w swoim pokoju co najmniej trzy lub cztery podarunki z karteczkami podpisanymi przez Świętego Mikołaja.

W lewej ręce Will trzymał pocztę. Między rachunkami, za­adresowanymi do jego matki, i świątecznymi kartkami dla nich dwojga była także koperta przeznaczona tylko dla niego, list, na który czekał od zakończenia ostatniego semestru. W pewnym sensie był to list, na który Will czekał od zawsze.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

U stóp ganku grzechotała na wietrze metalowa tabliczka z na­pisem: „NA SPRZEDAŻ”. Był to niewielki, dyskretny szyld, z literami wymalowanymi na tle stylizowanego wizerunku la­tarni morskiej, utrzymany w biało - niebieskiej tonacji, z logo dużej lokalnej agencji nieruchomości o nazwie „Nieruchomo­ści Nadmorskie, spółka z o.o.”.

- Z ograniczoną odpowiedzialnością - powiedział Will.

- Ograniczoną do czego?

- Do bardzo zamożnych ludzi - odparła jego matka, Kiley.

- Takich jak dziadek i babcia?

- Babcia i dziadek byli bardzo zamożni w dawnych cza­sach, w epoce klubów jachtowych i szortów z indyjskiej bawełny. Dzisiejsi bardzo zamożni uznaliby pieniądze dziadka za drobne na kawę.

- Te drobne na kawę wystarczą, żeby wysłać mnie na Uni­wersytet Cornell.

- Pieniądze ze sprzedaży tego domu wystarczą, żeby wy­słać cię na Cornell.

Kiley natychmiast pożałowała ostrej nuty, którą sama usły­szała w swoim głosie, lecz widok domu, niezmienionego mi­mo upływu lat, takiego samego jak w jej wspomnieniach, całkowicie wytrącił ją z równowagi.

Schyliła się, żeby podnieść jakiś papierek, uwięziony mię­dzy gałązkami krzewu dzikiej róży. W ostatnich latach właści­ciele drewnianych letnich domów w tym samym stylu zatrudniali specjalistów od planowania terenów zielonych, którzy zakładali na małych podwórkach klomby i rabaty z „lokalną” roślinnością i projektowali ogródki. Ojciec Kiley pozostał przy staromodnym żywopłocie z iglastych krzewów, kilku jukach, paru kępach pięknych hortensji i dzikiej róży po obu stronach cementowej ścieżki, wiodącej do frontowych drzwi, i pozwolił żółtawej trawie rosnąć tak, jak chciała.

- To jest domek na lato, na miłość boską - mawiał. - Gdy­bym chciał patrzeć na wymyślny ogród, zostałbym w domu, w Southton.

Teraz prawdopodobnie skromna ilość roślin przy domu miała okazać się dodatkowym plusem przy sprzedaży - nowi właściciele nie będą musieli wyrywać lasu niechcianych kwia­tów i krzewów, a dzika róża z pewnością zasługiwała na mia­no „lokalnej”.

Irytowało ją, że każda drobna czynność natychmiast przy­wołuje wspomnienia. Nawet spoczywający w jej ręku klucz przywodził na myśl chwile, kiedy zdejmowała go z haczyka obok kuchennych drzwi, pobrzękując metalowym łańcusz­kiem. Osiemnaście lat temu sama skazała się na wygnanie z Hawke's Cove, lecz dom na zawsze pozostał w jej pamięci, cudowny i nietknięty, teraz zaś ze zdumieniem odkryła, że rzeczywiście wcale się nie zmienił.

Kiley nigdy nie odmawiała sobie wspomnień. Czasami, kiedy nad ranem maleńki Will ssał jej pierś, lub gdy stara pio­senka Dona Henleya, niespodziewanie usłyszana w radiu, pozwalała jej przynajmniej w wyobraźni poczuć szorstki pia­sek pod stopami, Kiley znowu cieszyła się towarzystwem swoich dwóch przyjaciół, wciąż tak samo obecnych w podsu­wanych przez pamięć obrazach.

To właśnie pragnienie zachowania tego miejsca i niezwy­kłych wspomnień w świętym grobowcu przeszłości spowo­dowało, że nie chciała tu przyjeżdżać. Gdy rzeczywistość pokonuje wyobraźnię, nic nie jest już takie samo. Jak mogłaby oddzielić cudowne lata z okresu wczesnej młodości, nie­odmiennie spędzane w Hawke's Cove, od ich tragicznego za­kończenia, gdyby wróciła do miejsca, gdzie to wszystko się wydarzyło?

Podjęta przez jej rodziców decyzja o sprzedaniu Hawke's Cove była dla niej pewnego rodzaju wstrząsem. W 1933 roku dziadek Kiley kupił to miejsce za przysłowiowy grosz i od tamtej pory Harrisowie zawsze spędzali tam letnie miesiące. Jeszcze niedawno Kiley nie przywiązywała wielkiej wagi do częstych rozmów rodziców o sprzedaży, zakładając, że osta­tecznie to ona odziedziczy po nich Hawke's Cove. Myśl o po­zbyciu się letniego domu wywoływała ból w tych zakamar­kach jej serca, które dawno odgrodziła wysokim murem od swego dorosłego „ja”. Jako osoba rozważna doskonale rozu­miała, że utrzymanie domu staje się zwyczajnie zbyt trudne i skomplikowane dla jej rodziców - matka Kiley przegrywała kolejne bitwy z osłabionymi osteoporozą kośćmi, a ojciec to­czył beznadziejną walkę z rozedmą płuc. Wbrew zdrowemu rozsądkowi, trochę jak dziecko, Kiley liczyła jednak, że rodzi­ce mimo wszystko nie podejmą żadnych ostatecznych kro­ków w sprawie Hawke's Cove, i że w jakiejś bliżej nieokreślo­nej przyszłości będzie mogła tam wrócić.

Kiedy rodzice nagle oznajmili jej, że podjęli decyzję o sprzedaży domu, aby sfinansować studia Willa, Kiley na własnej skórze odczuła bolesne ukłucie ironii losu. Za sam fakt zaistnienia Willa zapłaciła porzuceniem Hawke's Cove, teraz zaś dom miał zapłacić za nieobecność jej syna...

Zanim dziadkowie Willa zaproponowali, że zapłacą za stu­dia wnuka na Uniwersytecie Cornell, Kiley sądziła, że jej syn podejmie naukę na uniwersytecie stanowym, gdzie czesne nie przekraczało jej możliwości. Świadomość odległości, dzie­lącej Southton w stanie Massachusetts od słynnej uczelni w stanie Nowy Jork, przyprawiała Kiley o zawrót głowy. Wie­działa, że kiedy Will jesienią wyjedzie na studia, będzie widy­wała go bardzo rzadko. A jednocześnie była niezwykle dum­na, że jej syn został przyjęty przez tak elitarny uniwersytet i zasmucona czekającym ich rozstaniem, i pewnie dlatego za wszelką cenę starała się znaleźć zapomnienie w pracy i co­dziennych zajęciach. Regularnie przeglądała ciągle rosnącą listę rzeczy, które Will powinien zabrać ze sobą i koncentro­wała się na przygotowaniach do jego wyjazdu, uporczywie spychając w głąb podświadomości myśl o tym, na szczęście jeszcze dość odległym, wrześniowym dniu, kiedy nieodwo­łalnie zostanie sama. Być może takie sytuacje były łatwiejsze dla rodziców, którzy mieli życiowych partnerowi więcej dzie­ci, lecz dla niej Will był całym światem.

Potem jej rodzice powiedzieli, że chcieliby, aby sama przygotowała Hawke's Cove do sprzedaży i zinwentaryzowała znajdujące się w domu rzeczy. Początkowo Kiley wcale nie zamierzała łamać danego samej sobie słowa, że nigdy więcej nie wróci do Hawke's Cove.

- Mamo, przecież najłatwiej będzie zapłacić komuś z agen­cji nieruchomości, żeby wszystko spakował, albo, co byłoby jeszcze lepszym rozwiązaniem, sprzedać dom razem z mebla­mi i całą zawartością...

- Nie pozwolę, żeby obcy ludzie rozkradli moje rzeczy, Ki­ley.

Lydia Bowman Harris, teraz już po siedemdziesiątce, mia­ła najprawdziwszą obsesję na punkcie złodziei. Należący do niej i jej męża dom w Southton wyposażony był we wszelkie­go rodzaju alarmy przeciwwłamaniowe, które średnio raz na tydzień przypadkowo włączały się, ponieważ ojciec Kiley zbyt wolno naciskał guziki tych skomplikowanych urządzeń. Alarm u Harrisów stał się nawet czymś w rodzaju rodzinnego żartu.

- Nie mogę tak po prostu zostawić swoich spraw i wyje­chać do Hawke's Cove - broniła się Kiley. - Nie wiem, kiedy będę w stanie wziąć urlop, nie będzie on zresztą dość długi, żebym zdążyła zająć się tym wszystkim...

- Przecież będziesz miała jakieś wakacje, prawda?

- Tak, ale myślałam, że pojadę z Willem nad Jezioro Cameo. To pewnie nasze ostatnie...

Ojciec Kiley podniósł się z fotela i chwilę oddychał ciężko, aby z wystarczającym naciskiem powiedzieć to, co miał do powiedzenia.

- Już dawno pogrzebaliśmy przeszłość i zaczęliśmy żyć normalnym życiem. W Hawke's Cove nie ma nic, co mogłoby cokolwiek zmienić, ożywić czy obudzić. Chcemy, żebyś w na­szym imieniu zajęła się domem. Nie prosimy cię o wiele, ale na tym bardzo nam zależy...

I Merriwell Harris powoli i z godnością opuścił salon.

- Nie zwracaj na niego uwagi... - Lydia Harris zbyła słowa męża machnięciem wciąż pięknej i zadbanej dłoni. - Ojciec nie jest szczęśliwy, że musimy pozbyć się Hawke's Cove. Ta posiadłość należała do jego rodziny przez siedemdziesiąt lat...

- Więc nie sprzedawajcie jej!

- Po co mielibyśmy kurczowo trzymać się miejsca, z które­go nikt nie ma żadnego pożytku? Ty nie chcesz tam jeździć, więc...

- Mamo, dobrze wiesz, że nie mogłabym tam normalnie żyć i oddychać z powodu wspomnień!

- Kochanie, przez osiemnaście lat doskonale sobie radziłaś i zapewniłaś sobie i swemu synowi dostatnie życie, prawda? Wiem, że na początku potraktowaliśmy cię twardo i bezkom­promisowo, ale co się stało, to się nie odstanie. Nie sądzę, aby którekolwiek z nas żałowało, że sprawy potoczyły się tak, a nie inaczej - oczywiście mam na myśli przyjście na świat Willa...

- Nie, oczywiście, że nie. Powinnaś jednak zrozumieć, że stać mnie na pozytywny stosunek do życia tylko wtedy, kiedy nie wracam do przeszłości.

- Sama ukształtowałaś tę przeszłość. Dopóki nie przyj­miesz tego do wiadomości, nie staniesz się dorosła.

Ostre słowa Lydii tylko utwierdziły Kiley we wcześniej­szym postanowieniu. Nie, nie przekroczy tego małego most­ku ponad bagnistymi terenami, oddzielającymi Hawke's Cove od Great Harbor. Pod pewnym względem była przeci­wieństwem staruszka, który kasował bilety w miejscowym ki­nie, kiedy ona i chłopcy byli jeszcze dziećmi. Podobno Joe Green nie potrafił zdobyć się na opuszczenie Hawke's Cove, nawet na krótko. Ludzie opowiadali, że nie pojechał na lotni­sko nawet po ciało swojego syna, który zginął w Wietnamie, i że przez ten dziwaczny upór stracił żonę.

Ona, Kiley, po prostu nie mogła tam wrócić. Dokąd była po tej stronie mostu, mogła do woli czerpać z pamięci wyideali­zowane, nieszkodliwe wspomnienia.

Czasami nocą budziła się, zmęczona snami o wodzie. Były to skomplikowane sny, które pozostawiały ją w stanie głę­bokiego smutku. Przez krótki czas chodziła nawet dopsychoanalityka, którego poleciła jej koleżanka ze szkoły podstawowej. Psychoanalityk radził, żeby znalazła sobie jakieś hobby i sugerował, że za bardzo się zamartwia. Kiley nie powiedziała mu nic o swojej przeszłości. Jak zwykle wolał rozmawiać o teraźniejszości - o szkole, pracy na pełnym etacie, samot­nym wychowywaniu małego dziecka, o rozdźwięku między nią i rodzicami, powstałym po tym, jak podjęła decyzję o uro­dzeniu Willa.

- Musisz znaleźć trochę czasu dla siebie, Kiley. Zrób sobie przynajmniej krótkie wakacje, wyjedź nad morze...

Po tej sugestii Kiley przestała do niego przychodzić.

Sny powtarzały się cyklicznie, wracały najczęściej w okre­sach zasadniczych zmian w życiu Willa, nie Kiley. Nawiedza­ły ją, kiedy uczyła synka korzystać z toalety, kiedy Will starał się o przyjęcie do drużyny futbolowej, kiedy Kiley umawiała się z jakimś mężczyzną na więcej niż dwie randki z rzędu. Dręczyły ją, kiedy Will rozpoczął naukę w liceum i kiedy nie­pokoiła się o niego bardziej niż zwykle. Kiedy budziły się w niej wątpliwości, czy dobrze go wychowuje.

W tych snach Kiley nigdy nie widziała Macka ani Graingera, lecz widok bezmiaru wody sprawiał, że miała uczucie, iż obaj są obok niej. Zupełnie jak dawniej, jak w Hawke's Cove, otoczonym z trzech stron przez morze, w letnich miesiącach, które we troje spędzali na plaży i w wodzie. Czasami miała wrażenie, że widzi żaglówkę, którą z takim staraniem i ser­cem przywrócili do stanu używalności... Naturalnie obraz wo­dy zawsze wywoływał w niej skojarzenia ze śmiercią ich przyjaźni.

Mimo nacisków ze strony rodziców, Kiley była przekona­na, że nic nie skłoni jej do powrotu do Hawke's Cove. Miała zamiar pozostać na wygnaniu - sama wymierzyła sobie tę ka­rę i czuła, że nie może jej nagle odwołać. Wierzyła, że dobrze zrobiła, wyrzekając się tego, czego pragnęła najbardziej na świecie. Wierzyła, że zasłużyła na wygnanie.

I pewnie nadal trwałaby w tym przekonaniu, gdyby pew­nego dnia Will i jego dwaj koledzy nie zostali przyłapani na paleniu marihuany.

Jedna z dwóch wiadomości, których rodzice boją się naj­bardziej. Telefon koło dziesiątej wieczorem.

- Proszę przyjechać na komisariat.

Kiley ogarnęło uczucie dziwnego oderwania od rzeczywi­stości i spokoju, zupełnie jakby codziennie odbierała tego ro­dzaju wezwania. Umyła zęby, przeczesała włosy, włożyła czystą bluzę i spodnie od dresu na piżamę. Normalnie nigdy nie wyszłaby z domu w takim stroju, lecz wtedy była przeko­nana, że jest on jak najbardziej odpowiedni. Tłumaczyła so­bie, że nie spotka przecież nikogo znajomego. Znalazła klu­czyki do samochodu, nie zapomniała włączyć domowego alarmu i powoli przejechała kilka kilometrów, dzielących ją od komisariatu. Po drodze nie słuchała radia, za to przez cały czas mówiła do siebie na głos, usiłując poprzez brzmienie swego głosu odnaleźć jakieś zaczepienie w rzeczywistości.

- Dobrze, że żyje - powtarzała jak mantrę.

Nie umiała określić swoich uczuć. Czuła ulgę, że nie stało się nic gorszego, a także gniew. Wiedziała, że wkrótce pojawi się wstyd oraz towarzysząca mu potrzeba znalezienia uspra­wiedliwienia, które mogłaby przedstawić przyjaciołom i zna­jomym. Nie ulegało wątpliwości, że wcześniej czy później większość z nich niby od niechcenia zada jej jakieś pytanie, ukrywając swoją ciekawość pod maską zaniepokojenia i współczucia. Deja vu. Kiley doskonale pamiętała wysoko uniesione brwi sąsiadów, kiedy jej ciąża stała się widoczna. Pamiętała troskliwe pytania o jej samopoczucie, które w spe­cyficznym kodzie znaczyły: „Ale wstyd! Córka Harrisów cho­dzi z brzuchem, a ojca dzieciaka jakoś nie widać!”.

W Southton, niezbyt dużym, średnio zamożnym mieście, rodzice dorastających dzieci brali pod uwagę możliwość wy­stąpienia tego rodzaju życiowych komplikacji. Niewykluczo­ne, że ten telefon był czymś w rodzaju inicjacji. „Przyłącz się do klubu rodziców, których dzieci zawiodły ich zaufanie. Przynieś kawę w termosie i wszyscy podzielimy się swoimi rozczarowaniami”. Dwunastoetapowy program dla rodzi­ców, którym się nie udało.

Czy nie bawiła się z nim, nie zabierała go na sanki i na minigolfa? Czy nie zaganiała go do odrabiania lekcji, kiedy miał ochotę poleniuchować? Czy nie nauczyła się gotować i nie ro­biła mu gorącej kolacji codziennie, każdego wieczoru jego ży­cia? Ale jednak zostawiała go pod opieką niań, kiedy robiła dyplom asystentki lekarza. Nigdy nie należała do trójki klaso­wej, bo nie miała czasu na dodatkowe zajęcia, niemające nic wspólnego z jej pracą i szkoleniem. I nagle nie mogła sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek śmiali się razem z jakichś głu­pich dowcipów.

Na parkingu przed komisariatem nie było żadnych pry­watnych samochodów, drzwi budynku stały otworem, czerwcowa noc zachwycała łagodnym ciepłem. Kiley na mo­ment oparła czoło o kierownicę. Myśli wirowały jej w głowie. Potem wzięła głęboki oddech, sięgnęła do zapasów swego za­wodowego spokoju i przywdziała zbroję pewności siebie, którą nosiła w pracy, aby nikt nie zwątpił, że sytuacja nigdy nie wymyka się jej spod kontroli.

Will miał wyjątkowe szczęście, że policjanci nie znaleźli narkotyku w jego kieszeniach i że oficer, który dokonał aresztowania, zdecydował się postawić zarzut posiadania tylko jednemu z trzech chłopców, ale trudno było uznać to za pocieszenie. Czyn Willa, niezależnie od tego, czy był to pierwszy i jedyny raz, jak twierdził, czy któryś z kolei, ozna­czał, że Kiley oszukiwała się, uważając, że udało się jej do­brze wychować chłopca w pojedynkę. Że wszystkie te długie rozmowy, które przeprowadzili, i wszystkie zasady, które starała się mu wpoić, okazały się śmiechu warte. W ciągu te­go jednego wieczoru Will dowiódł, że Kiley wcale nie jest i nie była wzorem samotnej matki, za jaki się miała. To, co się zdarzyło, zniszczyło dumę, z jaką opowiadała wszystkim o osiągnięciach Willa (ukończył szkołę średnią z szóstą loka­tą) i nauczyło ją pokory.

Wydawało jej się, że przed dziewiętnastu laty podjęła naj­trudniejszą decyzję swojego życia, lecz tamte chwile okazały się stosunkowo lekkim wyzwaniem w porównaniu z codzien­ną rutyną skomplikowanych, wymagających nieustannego wysiłku kroków, niemożliwych do uniknięcia w kolejnych fa­zach wychowania tego dziecka, które zdecydowała się uro­dzić i doprowadzić do samodzielności. Jeszcze dziś była za­skoczona, że z tak wielką jasnością i dokładnością pamięta tamte bezsenne noce, podczas których przewracała się z boku na bok na łóżku w pokoju w akademiku. Czasami miała wrażenie, że tamte myśli posiadały wymiar fizyczny, podobnie jak pierwsze ruchy Willa czy bóle porodowe, chociaż jedno­cześnie były jednak czymś zupełnie innym. O bólu, który roz­rywał jej ciało podczas porodu, zdążyła w pewnym sensie za­pomnieć, natomiast nigdy nie zapomniała, co przeżyła, kiedy musiała powiedzieć rodzicom, że ona, ich osiemnastoletnia i jedyna córka, studentka pierwszego semestru doskonałego Smith College, jest w ciąży. Celowo przyznała im się dopiero w siedemnastym tygodniu, gdy było już za późno na zmianę decyzji i również rozmyślnie nigdy nie zdradziła, kto jest oj­cem jej dziecka.

Drogę z komisariatu do domu odbyli w ciszy tak niezwy­kłej i gęstej, że chwilami Kiley wydawało się, iż mogłaby jej dotknąć. Było po drugiej w nocy i poza ich samochodem na krętej drodze nie było żadnych aut. Will wpatrywał się w okno po swojej stronie, zupełnie jakby nawet nie był w sta­nie patrzeć w tym samym kierunku co jego matka. Jego szczu­płe ciało wypełniało miejsce źrebięcą długością, co jeszcze podkreślały obszerne dżinsy. Kiley chciała powiedzieć syno­wi, że przez swoją głupotę mógł stracić miejsce w Cornell i naraził na poważny szwank swoje zdrowie. Chciała zapytać, co sobie właściwie myśli, ale obawiała się, że kiedy raz za­cznie, nie będzie umiała przestać i przeistoczy się w rozwrzeszczaną wiedźmę z jego najgorszych snów. Will często oskarżał ją, że krzyczy na niego, chociaż zawsze starała się udzielać mu reprymend spokojnym, opanowanym głosem, tym razem czuła jednak, że może stracić kontrolę nad sobą, więc wolała w ogóle się nie odzywać. Milczenie wydawało jej się lepszym wyjściem i po przybyciu do domu powiedziała Willowi tylko, żeby położył się spać i że porozmawiają rano.

Poszła do swojego pokoju i długo leżała ze wzrokiem utkwionym w ciemności, nie mogąc zasnąć. W końcu w szczelinach między listewkami żaluzji pojawił się cień sza­rości. Świtało. Właśnie wtedy drzwi otworzyły się i w progu stanął Will.

- Nie śpisz, mamo?

Usłyszała ciche pociąganie nosem i szybko usiadła. Jej do­rosły, inteligentny i niezależny syn w jednej chwili znalazł się w jej ramionach, płacząc ze wstydu i żalu, i błagając ją o wy­baczenie. Oparł głowę na jej piersi, a ona kołysała go i zasta­nawiała się, jak to możliwe, że mimo upływu czasu wciąż jest tym samym małym chłopcem, który szlochał, jakby serce mia­ło mu pęknąć z bólu, ponieważ stłukł jej ulubiony wazon.

Następne miesiące bardziej przypominały próbę sił między matką i synem niż normalną egzystencję. Jego naturalne dążenie do niezależności i jej równie naturalne pragnienie pozostania częścią jego życia starły się w twardej walce. W minionych tygodniach Kiley często zadawała sobie pyta­nie, czy może powstrzymać Willa przed powtórzeniem tam­tego błędu. Mimo jego łez i zapewnień czuła, że nie bardzo potrafi mu zaufać, bo przecież naciski ze strony kolegów i przyjaciół oraz zwykły zbieg okoliczności mogły okazać się silniejsze od jej wpływu.

Była głęboko wstrząśnięta, kiedy uświadomiła sobie, jak bardzo ucierpiało zaufanie, które dawniej miała do syna. Kie­dy budziła się przed świtem, wyobrażała sobie, jak Will odda­je krew w stacji krwiodawstwa, aby mieć pieniądze na narko­tyki, pote...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin