Goddard Kenneth - Pochodnia zemsty.pdf

(1099 KB) Pobierz
Kenneth Goddard
Kenneth Goddard
Pochodnia Zemsty
(przełożył: Władysław J. Wojciechowski)
Tytuł oryginału: Balefire
Poznań 1990
Minus 37 dni
Czwartek wieczorem
Godzina 18.25
Ben Maddox, policjant ze służby patrolowej w Huntington Beach, pełniący czasowo
funkcję oficera dyżurnego, pożegnał właśnie wychodzących ze służby kolegów i próbował
ułożyć zagipsowaną nogę w trochę wygodniejszej pozycji, gdy do recepcyjnej części
komisariatu w południowej Kalifornii wszedł starszy, o nieśmiałym wyglądzie mężczyzna.
- W czym mogę pomóc? - spytał Maddox, podnosząc wzrok i nadal starając się jak
najwygodniej ułożyć obolałą nogę na stołku przyniesionym z archiwum. „Jeszcze pięć
tygodni” - stwierdził ze smutkiem, przygotowując się do wysłuchania petenta. Przeczucie, że
porucznik z pewnością wykluczy go z patrolowej sekcji motocyklowej za bezmyślne
skasowanie nowiutkiego Kawasaki, przeszkadzało mu się skupić.
- Nazywam się... Martin Botts - z wahaniem powiedział mężczyzna lekko
załamującym się głosem. - Kazano mi zgłosić się do pracy u... pierwszego oficera. -
Uśmiechnął się z nadzieją, a na jego twarzy wyglądającej na zmęczoną, pojawiło się jeszcze
więcej zmarszczek, gdy z kieszeni kurtki wygrzebał niewielki plik dokumentów, z których
jeden informował, że jest pracownikiem firmy zajmującej się sprzątaniem nowego budynku
policji.
- U oficera dyżurnego - poprawił go Maddox, porównując fotografie na dokumentach
z pomarszczoną, lecz ciągle uśmiechniętą twarzą ich właściciela. - Pierwszy dzień w pracy,
panie Botts?
- Tak. Jestem jeszcze za młody, by iść na emeryturę, chociaż moje dzieci mają na ten
temat zupełnie odmienne zdanie. - Bottsowi najwyraźniej spodobało się, że policjant
uprzejmie wymienił jego nazwisko.
- Dobrze wiem, co chce pan powiedzieć - przytaknął Maddox, przypominając sobie w
tym momencie przemądrzałe uwagi chirurga, który składał mu nogę. Przerzucił gruby plik
wymiętych kartek, wetkniętych w leżący na biurku notes i odnalazł spis pracowników firmy
Leland Maintenance Services, mających zezwolenie na pracę wewnątrz budynku bez eskorty.
Spostrzegł natychmiast, że już od dawna nikt nie zadał sobie trudu, by uaktualniony spis
przepisać na maszynie. Prawie każde pierwotnie wpisane nazwisko było skreślone i
zastąpione innym, wpisane ołówkiem lub piórem. I tak jak Maddox się spodziewał, nikt nie
raczył dopisać nazwiska Martina Bottsa. Tym spostrzeżeniem podzielił się ze starszym
mężczyzną.
- Co więc mam zrobić, panie oficerze? - spytał niepewnie Hiram Gehling, który przez
osiem najbliższych godzin miał używać nazwiska Martin Botts. - Nie chciałbym sprawiać
kłopotów już w pierwszym dniu pracy.
Kwestia spisu pracowników była nieoczekiwana i wytrąciła Gehlinga z równowagi.
Komitet podjął odpowiednie kroki, by zatrudnić go w firmie Leland Maintenance Services i
zapoznać go pokrótce z przepisami bezpieczeństwa obowiązującymi w budynkach
policyjnych, a przede wszystkim z planem budynku samej komendy. Ale nikt nawet nie
wspomniał o jakimś spisie pracowników.
- Typowa sprawność urzędasów, panie Botts. To nie pańska wina - powiedział
Maddox kręcąc głową.
Zawahał się, wiedząc, że nowego pracownika powinien dokładnie sprawdzić. Tylko że
oznaczałoby to przynajmniej dwadzieścia minut dokuczliwego kuśtykania do pomieszczeń
archiwum oraz wydziału rejestrującego przestępców. Ponadto musiałby stracić jeszcze więcej
czasu na telefonowanie po wszystkich tych ludziach, którzy mogliby potwierdzić, że ten
sześćdziesięcioletni emeryt uzyskał zezwolenie na pchanie zmywaka na kiju i opróżnianie
pojemników na śmieci. A poza tym była już szósta trzydzieści w piątkowy wieczór.
- Niech pan posłucha - odezwał się Maddox, podejmując decyzję. - Dali panu klucz do
pakamery?
Gehling znowu poszperał w kieszeniach, wyciągnął klucz od pomieszczenia na sprzęt
do sprzątania i pokazał go policjantowi.
- Dobre i to. Powiem panu coś: może pan wziąć się do roboty, ale niech pan powie
swemu szefowi, żeby pańskie nazwisko znalazło się w tym spisie, zanim przyjdzie pan jutro
do pracy. Dobrze?
Bardzo dziękuję, panie oficerze - szybko przytaknął Gehling. Mam nadzieję, że z tego
powodu nie będzie pan miał żadnych przykrości.
- Nie przejmuj się tym, bracie - uśmiechnął się Maddox, gestem ręki przywołując
pomagającego mu kadeta. Wpadłem w takie tarapaty, że niewiele może pan zrobić, by
pogorszyć moją sytuację. - Zwrócił się do kadeta: - Mike! Zaprowadź pana Bottsa i pokaż mu,
gdzie jest magazynek. Oprowadź go też po budynku, a potem wracaj.
Kwadrans później, zapewniwszy chętnego do pomocy kadeta, że zorientował się już
nieco w rozkładzie budynku, Gehling wepchnął swój wózek do laboratorium kryminalistyki i
zamknął za sobą drzwi. Zatrzymał się na chwilę, by porównać zapamiętany plan z
rzeczywistym wyglądem pomieszczenia i sprawdzić, czy nikt go nie zauważył i nie szedł
wylegitymować nieznajomego, który wszedł na teren nie dla wszystkich dostępny.
Natychmiast stwierdził istnienie rozbudowanego systemu alarmowego, który założono dla
ochrony drzwi wejściowych oraz okien. Jak się spodziewał, pokoje przesłuchań były
zabezpieczone oddzielnie.
Gdy w końcu przekonał się, że przez co najmniej kilka minut nikt nie będzie go
niepokoił, wyjął poszerzony komplet wytrychów z przymocowanego do łydki futerału.
Zadanie nie było proste. Zamki miały przecież dodatkowo chronić dowody spoczywające w
tych pomieszczeniach. W końcu udało mu się przekręcić wytrych - dał się słyszeć
charakterystyczny trzask mechanizmu zamka.
Mając pełną świadomość upływu czasu i ryzyka, szybko schował wytrychy do
woreczka na łydce i wszedł do pokoju przesłuchań. Podszedł od razu do jedynego w tym
pomieszczeniu telefonu, zdjął obudowę i wziął się do pracy. Z pomocą małego
kieszonkowego wkrętaka ostrożnie, ale i szybko podłączył miniaturowy układ scalony
zawierający elementy logiczne do wybranej pary cienkich, biało-czerwonych przewodów.
Potem szybko skręcił obudowę i wybrał zapamiętany numer, by sprawdzić, czy telefon
dobrze działa. Odczytał numer z aparatu, odłożył słuchawkę i pospiesznie wyszedł.
Osiem godzin później, gdy zainstalował dwanaście specjalnych chipów
półprzewodnikowych we wcześniej wybranych aparatach telefonicznych w całym budynku,
pomachał na dobranoc uprzejmemu policjantowi dyżurnemu i poszedł do samochodu.
Wszystko było w porządku. Rano jego „żona” zatelefonuje do Leland Maintenance Services i
poinformuje ich, że taka praca jest zbyt ciężka dla serca męża i że niestety będzie musiał
rozejrzeć się za nieco lżejszym zajęciem. A do tej pory Hiram Gehling, alias Martin Botts,
będzie już daleko.
Uśmiechając się z zadowoleniem na myśl o jeszcze jednej dobrze wykonanej robocie,
Gehling poklepał wewnętrzną kieszeń marynarki, w której znajdował się paszport, plik
biletów lotniczych pierwszej klasy i rozpoczął godzinną jazdę na międzynarodowe lotnisko w
Los Angeles.
***
Arlan Marakai, dobrze ubrany mężczyzna o wyglądzie mieszkańca basenu Morza
Śródziemnego, wszedł zdecydowanym krokiem przez oszklone drzwi
południowokalifornijskiego salonu sprzedaży samochodów marki Pontiac i skierował się w
stronę brzuchatego gościa, pijącego kawę w towarzystwie innego naciągacza z tej branży.
Wyrobiony przez osiemnaście lat pracy instynkt powiedział handlarzowi, że oto zbliża się
okazja, więc szybkim krokiem wyprzedził konkurenta, by powitać klienta na środku salonu.
- Czym mogę...? - zaczął.
- Chciałbym kupić samochód - powiedział Marakai czystą, oksfordzką angielszczyzną.
- Oczywiście - szczęśliwy sprzedawca przytaknął wyczuwając spojrzenie, które
współpracownik skupił na jego potylicy. - Mamy...
- Firebird - stwierdził krótko Marakai. - Czarny, z pełnym wyposażeniem,
pięciobiegową skrzynią biegów i oczywiście otwieranym okienkiem w dachu.
- Tak jest... - handlarzowi udało się wypowiedzieć te słowa bez grymasu. - W tej
chwili nie mamy takiego na składzie, lecz...
- Dostawa w ciągu pięciu dni - kontynuował Marakai, jakby sprzedawca nie
powiedział słowa. - Ma być zarejestrowany na nazwisko zgodne z tymi dokumentami. -
Marakai sięgnął do kieszeni nieskazitelnie skrojonej sportowej marynarki, wyjął grubą
papierową kopertę i wręczył oszołomionemu sprzedawcy. - Po prostu prezent - dorzucił
tonem wykluczającym potrzebę dalszych wyjaśnień.
- Nie jestem pewny... - sprzedawca próbował jeszcze raz.
- Jestem przekonany, że absolutnie jest pan w stanie poradzić sobie z wszelkimi
pojawiającymi się trudnościami - kontynuował stanowczo Marakai. - Premia w wysokości
tysiąca dolarów powinna pokryć wszystkie dodatkowe koszty. Zapłata, oczywiście gotówką,
w chwili dostawy.
- W gotówce? - sprzedawca powtórzył cicho, nie bardzo radząc sobie z kierunkiem i
szybkością zawieranej transakcji.
- Jak najbardziej. A zatem, czy dogadaliśmy się co do warunków?
- Eee, tak, oczywiście - wyjąkał handlarz, rezygnując z próby opanowania sytuacji.
Nie miał pojęcia, jak i gdzie zdobędzie czarnego Firebirda w ciągu pięciu dni.
- Wspaniale - skinął głową Marakai, jakby nie oczekiwał niczego poza absolutną
współpracą w tej sprawie. - Ale chciałbym jeszcze mieć drugi w kolorze błękitnym i trzeci w
barwie kasztanowej. - Sięgnął do marynarki po jeszcze dwa komplety dokumentów.
Trzy kwadranse później Arian Marakai wkroczył do sklepu firmowego Datsuna na
Beach Boulevard i podszedł do uprzejmych sprzedawców.
- Czym mogę służyć, sir? - zapytał handlarz.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin