kajtkowe przygody tekst.rtf

(100 KB) Pobierz

KAJTKOWE PRZYGODY


Nazywam się Kajtuś. Mam długie, czerwone nogi, biały kubrak z czarnymi wyłogami, no i potężny, mocny, czerwony dziób.
Przed moim dziobem drży całe nasze podwórko i wszyscy nieproszeni goście, to jest kury, gęsi i psy od sąsiadów. Tylko z jednym Bukietem wolę się nie zadawać, bo to jest pies bez wychowania i nie umie się grzecznie obchodzić z takim bocianem jak ja.
Pewno was dziwi, dlaczego bocian gospodaruje na wiejskim podwórku zamiast łapać żaby na łące albo węże i jaszczurki w dalekim, ciepłym kraju!...
To jest bardzo żałosna historia!... Przyszedłem na świat w pięknym, rozłożystym gnieździe ze starej brony, na wysokiej topoli rosnącej w zagrodzie u Orczyków. Byłem największy i najsilniejszy z trojga rodzeństwa, a głodny zawsze jak wilk.
Ciągle wołałem: - Jeść!... Jeść!... Jeść!... Gdybym mógł, połknąłbym całą zagrodę razem z naszą topolą... Rodzice przynosili nam do gniazda kłaczek trawy i na ten obrusik wykładali z wola - pasikoniki, chrabąszcze, ślimaki, a nawet żaby i myszy - upolowane na łące. To była prawdziwa uczta. Ale mnie zawsze wszystkiego było mało.
- Jeść!... i jeść!... - wołałem bez ustanku.
Rosłem jak na drożdżach, byłem coraz mocniejszy. Zacząłem wyrywać kąski bratu i siostrze, za co rodzice klekotali na mnie z oburzeniem. Jednego rana przyniosła matka tłustego ślimaka. Brat pochwycił go dziobem, wygiął szyję i oczy przymknął, żeby połknąć smaczny kąsek.
Rzuciłem się na niego: - Oddawaj mi to zaraz, niedołęgo!... Wbiłem nogi w brzeg gniazda i szarpnąłem z całej siły. Brat słabszy był ode mnie, puścił zdobycz, a ja razem ze ślimakiem fiknąłem koziołka i stoczyłem się między gałęziami na murawę podwórka. Jak długo tam leżałem, nie wiem. Naraz usłyszałem nad sobą cienki głosik:
- Ojej! Bocianek wyleciał z gniazda! W głowie mi się kręciło, byłem ogłuszony. Schwyciły mnie czyjeś ręce i ktoś powiedział:
- Nie ma chyba nic złamanego. Jeszcze dziób ma czarny, nogi szare i krótkie - młody, może się wyleczy! Dawajcie drabinę, trzeba go włożyć z powrotem do gniazda!
Po chwili siedziałem już w gnieździe, ale osowiały i smutny. Prawe skrzydło bolało mnie mocno i długo, musiało być nadpęknięte, bo potłukłem się porządnie. Przestałem już tak szybko rosnąć. Chociaż w sierpniu moje czarne nogi i dziób zaczęły czerwienieć jak u moich braci, to i tak z najsilniejszego byłem teraz najsłabszy w gnieździe.
Nadszedł dzień świętego Bartłomieja. Ważny dzień dla bocianów. O tym dniu od dawna ojciec nam wieczorami klekotał.
Na dalekiej zielonej łące zebrał się wielki sejm bociani. Pełno tam było klekotu, podskoków, wspólnych oblotów. Moi rówieśnicy, młode bociany, popisywały się sztuką latania. Ale mnie to nie wychodziło... Brakowało mi sił...
Wszyscy moi bracia odlecieli drugiego dnia o świcie, a ja zostałem sam. Cóż było robić!...
Z BOCIANIEGO GNIAZDA NA PODWÓRKO JAZDA!
Trwała piękna, ciepła pogoda. W powietrzu snuły się cienkie, srebrne pajęczyny.
Latałem jak dawniej na łąkę, a wieczorami wracałem do zagrody i osowiały, samotny siadywałem na naszej topoli, przy gnieździe.
Tak było przez kilka tygodni.
Aż nagle zawiały jakieś zimne, jak nigdy dotąd, przejmujące wiatry.
Kostniałem nocami na gnieździe tak, że rano nogi i skrzydła miałem zesztywniałe, a dziób tak mi drętwiał z zimna, że nawet zaklekotać nie mogłem. A do tego wszystkiego jeszcze i żaby z łąki gdzieś się pochowały!
Czary jakie czy co?!... Ani jednej znaleźć nie mogłem. Siedzę głodny i napuszony na dachu stodoły i patrzę, jak gospodyni i jej dzieci noszą jedzenie Bukietowi do miski, kurom do korytka, królikom do kafelków...
Patrzę i myślę sobie: „Cóż to ja mam być gorszy od tej całej podwórkowej zgrai?!... To oni mają się objadać po uszy, a ja mam na to z dachu patrzeć i ślinkę tylko łykać?!... A niedoczekanie!”
Co prawda, trochę mnie strach oblatywał przed tym sfrunięciem między ludzi. Parę razy już... już... unosiłem skrzydła, już się odbijałem od kalenicy nogami i zawsze coś mnie wstrzymywało na dachu:
A to Bukiet głośno zaszczekał, a to gospodarz konia wyprowadził ze stajni, a to dzieci wypadły z sieni ze śmiechem...
Wreszcie, któregoś rana, wyniosła gospodyni kurom ziemniaki z osypką... Myślę sobie: „Niech się dzieje, co chce, kiszki mi marsza grają z głodu.”
Hul, kasztan do wody! - i frr... z dachu, jak z procy, prosto do korytka!...
Kurom dla pewności od razu przyłożyłem tęgo po ogonach, żeby się za bardzo nie panoszyły, ziemniaków się najadłem aż po gardło i - jazda z powrotem na dach!... Zrobiło mi się jakoś raźniej. Chociaż te ziemniaki - to nie przysmak dla bociana... Ale co zrobić, kiedy głód przyciśnie...
WSZYSTKIEGO SIĘ DOWIECIE O SZAREJ GĘSI, WRÓBLACH I BUKIECIE
Z początku na podwórku nie było żadnego ładu.
Szara gęś rządziła się tam jak u siebie w domu, a wróble objadały wszystkich, gdzie się tylko dało:
Sypnie gospodyni kurom pośladu, już wróblisków pełno pod nogami. Co kura jedno ziarno, to one cztery!...
Podrzuci gospodarz Kasztanowi miarkę owsa, już mu wróble po kopytach podrygują, do pyska podlatują!
Zaniesie Weronka Krasuli pomyj z obierkami, już wróblaszki o mało kręćka nie dostaną!
Poczęstuje Kacperek Bukieta’ kaszą z ziemniakami, to już mu wróble wyłapują z miski co najlepsze kąski.
Stanąłem sobie ładnie na jednej nodze na korycie przy studni, jedno oko przymknąłem, niby nigdy nic, i przyglądam się temu wszystkiemu, i złość we mnie wzbiera, że nie mogę wytrzymać...
Ta szara gęś człapie na tych swoich kłapciastych nogach i posykuje na wszystko. Wypuściła gospodyni na chwilę wieprzki, żeby w chlewku porządek zrobić. Gospodyni dużo tego roku wieprzków chowa! Pobiegły one do kurzego korytka, a szara gęś - szczyp! - wieprzka w ucho, a wieprzek w kwik! Jak ja to zobaczę, jak się nie puszczę:
Łup! gęś po ogonie! Cup! wieprzki po szczecinie! Łup-cup! kury po grzbietach! I dalej dopiero na wróble! Żaden nie dostał, jak się należało, bo pozmykały: te drapichrusty sprzed kurnika i te sprzed obórki. Chciałem przegnać te sprzed Bukietowej budy, ale Bukiet to kundel bez żadnego wychowania. Zamiast mi podziękować, to się najeżył, nasrożył i zawarczał:
- Warrra od mojej budy, przybłędo!... We mnie się wszystko zagotowało.
- Kto przybłęda, kto?!... Kto przyszedł na świat na tutejszej topoli, ja czy ty, coo?! - wrzasnąłem.
Wtedy on zaczął szczekać, że psy na topoli nie przychodzą na świat, tylko takie pokraki jak ja.
A ja mu na to, że on sam jest przybłęda, bo kiedy był szczeniakiem, to go przynieśli ze świata w worku.
- Kto ci to powiedział, czerwony nochalu?!...
- Wszystkie wróble o tym ćwierkają na płocie!
Wtedy Bukiet aż ochrypł od szczekania na mnie, a ja sobie stanąłem na korycie przy studni na jednej nodze, przymknąłem jedno oko i udawałem, że nic nie słyszę i nie wiem, na kogo on szczeka, i to go-jeszcze więcej złościło.
Aż Antek wyleciał z domu zobaczyć, na kogo Bukiet tak ujada, i powiedział:
- Bukiet, czyś ty oszalał, żeby szczekać tak na wiatr?...
Bukiet się zawstydził, zaczai merdać ogonem, a ja stałem dalej na korycie przy studni na jednej nodze, z niewinną miną, niby nigdy nic.
Z tym Bukietem to będzie trudna sprawa, bo tak, to sobie dam radę nawet z tą szarą gęsią!
O GRZYBACH NA JEDNEJ NODZE I ŻABIE KOLCZASTEJ SRODZE
U Orczyków coraz lepiej mi się powodziło. Wszyscy mores przede mną znali. Ziemniaków z kurzego korytka mogłem dziobać, ile dusza zapragnie, tylko żab było coraz mniej. Chciałem jedną grubą ropuchę wyciągnąć spod progu domu, bo ich się tam gnieździło aż cztery albo więcej, to dzieci wrzasku narobiły, że jestem „rozbójnik”, bo „ropuszki” są bardzo pożyteczne w ogrodzie.
Latałem na naszą łąkę, ale trudno było coś ułowić.
Wczoraj wzięły dzieci koszyki i gdzieś się wybierają, więc ja za nimi. Zawsze w polu łatwiej jaki porządny kąsek się trafi niż przy domu. A tu Bukiet na łańcuchu gwałt podnosi, że i on pójdzie.
Przykazał mu Kacperek, że ma grzecznie iść cały czas za nogą, nie gonić zajączków i nie straszyć ptaszków.
Zaszliśmy do lasu.
Żaden porządny bocian do lasu nigdy nie lata, ale ja inwalida, co mam począć? Zaczęły się dzieci kręcić po lesie i zbierać do koszyków różne niepotrzebne rzeczy, mówiły na to „grzyby”. Pełno tych grzybów wszędzie tu rosło i też, tak jak ja, lubiły stać na jednej nodze, ale żab ani ślimaków dzieci nie zbierały wcale. Dziwne ci ludzie mają zwyczaje!
Jak Kacperek znalazł brzydki, bury grzyb, to wołał: - Weronka, hop, hop! znalazłem borowika! - i fikał koziołki z radości.
A Weronka odkrzykiwała: - Ojej! co tu maślaków! - i zbierała takie sobie, żółtawe grzybki. A jak pod chojarem rósł wspaniały grzyb w kapeluszu jeszcze czerwieńszym od mojego dzioba i do tego w białe kropki, to mówili, że to muchomor, trujący grzyb, i zostawiali go spokojnie we mchu.
Ja zacząłem też myszkować po krzakach; nie szukałem naturalnie grzybów, tylko żabek, a tu słyszę, coś szeleści pod jałowcem w zeschłych liściach. Coś się tam dużego rusza. Myślę sobie: „Jakaś wielka, piękna żaba!...”
Zaczynam się chyłkiem podkradać... Już, już... chcę dziobem łupnąć, patrzę... a to kłębek samych kolców... Trąciłem to „coś” dziobem, poruszyło się...
Myślę sobie: „Wszystkie drzewa w tym lesie kolczaste, nie tak jak u nas na łące, widać i żaby kolcami tu porastają!...”
Już mam się zabierać, żeby tę żabę z tych kolców wyłuskać, a tu Bukiet hyc! zza krzaka!... Myślałem, że się na mnie rzuci, więc hopsa-sa-sa!... odskoczyłem jak oparzony, a on tymczasem-do tego kolczastego kłębka jak nie zacznie doskakiwać a naszczekiwać, a nos sobie kłuć o te igły!
Wszyscy się zbiegli, zrobił się gwałt. Kacperek odciąga Bukieta za ogon. Weronka za obrożę...
- Przestań, Bukiet, przestań, to jeżuś!...
Odciągnęli Bukieta i mnie nie dali tknąć tego naszpilkowanego grubasa. Nie rozumiem, dlaczego tak się nim zaopiekowali. A miałem ochotę połknąć go na śniadanie.
Potem wróciliśmy do domu z pełnymi koszami. Weronka wołała z daleka:
- Mamo, ciociu, zobaczcie, cośmy grzybów przynieśli!
Gospodyni i ciocia Zosia wybiegły z domu.
Zaczęło się przebieranie, krajanie, nawlekanie na nitki tych grzybów. Sporo odrzucali, mówili, że „robaczywe”.
Potem grzyby schły porozwieszane na słońcu, a ja pilnowałem, żeby ich kury i szara gęś nie poobskubywały.
O GŁUCHYM KOSZU, FLORKU I DZIURAWYM WORKU
Dzisiaj od samego rana zrobił się w zagrodzie ruch.
Kacperek z Antkiem poprawiali przed drwalką takie dziwne kije podobne do pogrzebacza. Mówili, że to „motyki”. Kacperek przytrzymywał motykę na pieńku za trzonek, a Antek - stuk-puk! - wbijał gwoździe, żeby się im te błyszczące „głowy” nie chwiały. Gospodarz mówi, że ten nasz Antek to do wszystkiego „maj-ster-klepka”. A potem wyjechały ze strychu i z komory wszystkie kosze, koszyczki i worki, i płachty.
Siadł Antek na pieńku i przeplata kosze wikliną, cośmy po nią wczoraj na łąkę chodzili. Gdzie tylko trochę przetarte, tam zaraz - szast-prast! - zgrabnie witkę wiklinową przeplecie i dziurę załata.
Największy kosz miał tylko jedno ucho, i to naderwane; zawinął się Antek i nowe ucha mu dorabia.
Przewija wiklinę, dociąga, przeplata, przycina.
Kacperek podaje Antkowi wiklinowe witki, żeby prędzej szła robota, i pyta:
- Po co ty mu nowe „uszy” dorabiasz?...
- Żeby lepiej słyszał, jak się go do roboty zawoła, bo tak, to trochę przygłuchy - śmieje się Antek.
Babcia z Weroniką siadły na ławce przed domem i aż im się te igły migają. Gdzie tylko worek się przetarł albo ma ochotę się przetrzeć, tam dostaje zaraz piękną, mocną łatę.
- Do kopania wszystko musi być przygotowane jak się patrzy, żeby nie było jak z tym Piórkiem - mówi babcia.
- Z jakim „Piórkiem”, babulko?...
- Ano z tym, co to:
Niósł Florek ziemniaków worek.
W worku dziura jak fasa, więc ziemniaki - hopsasa!...
Przyszedł do dom Florek, patrzy - pusty worek!...
Wszyscy się zaczęli śmiać, a ja nic nie rozumiem, po co oni te motyki, te worki i te kosze szykują i ciągle mówią o jakimś „kopaniu”.
Chłopcy na podwórku kopali piłkę, na łące kopali glisty, jak szli na ryby.
Może my też dużo glist tymi motykami nakopiemy i pójdziemy ryby łowić! Rybacy na naszej rzece też do takich koszy ryby łapali. Te kosze to pewno na ryby!
Toby dopiero Kajtuś miał bal!
O MYSIEJ NORCE, O KOPANIU I WAWRZONKA PILNOWANIU
Wcaleśmy nie poszli na podwórko kopać piłkę ani na łąkę kopać glisty i łowić ryby, tylko w pole kopać ziemniaki.
Z początku byłem zły, ale po drodze, na polach po życie, złowiłem i połknąłem na śniadanie parę myszek. Te myszy teraz niewiele są gorsze od żab, więc się pocieszyłem. Poszliśmy w pole wszyscy, kto tylko żyje w domu, nawet Wawrzonek. Tylko Bukiet pilnował zagrody.
Był ciepły dzień, słońce grzało jak w lipcu.
Ułożyła gospodyni Wawrzonka ładnie na miedzy, podłożyła mu grubą płachtę i starą chustkę i mówi do Kacperka:
- Kacperek, popilnujesz Wawrzusia, żeby mu się co nie stało! A Kacperek w bek:
- Ja nie chcę Wawrzka pilnować, ja chcę ziemniaki kopać!...
- Nie dasz rady kopaniu, jeszcześ za mały - mówi gospodyni.
- To będę podbierał takie pozostawione ziemniaki!
- Ha, to chyba go Kajtuś popilnuje - powiedziała gospodyni i ruszyła żwawo kopać swoją redlinę. A ja o mało z pychy nie pęknę, że mnie gospodyni kazała Wawrzonka pilnować; widać ja nie gorszy od Bukieta.
Stanąłem sobie na jednej nodze tuż przy Wawrzusiowej płachcie i patrzę na wszystkie strony.
- Niech no się kto śmie do dziecka zbliżyć!...
Antek z Weroniką kopią na wyścigi, Kacperek zbiera do koszyka pozostawione ziemniaki. Uwijają się wszyscy, ile tylko sił. Gospodarz woła:
- Nie urządzać mi tylko wyścigów, a wybierać co do jednego ziemniaka!
Robota aż kipi.
Wawrzonek bawił się ładnie własną pięścią i ssał skóreczkę chleba, wreszcie usnął, a ja wciąż stoję na straży na jednej nodze.
Nagle widzę, że tuż przy Wawrzonkowej główce pod miedzą jest malutka, czarna norka. Nawet dziobem nie poruszyłem,’ ale tej norki nie spuszczam z oka. Jeszcze z niej co na dziecko wyskoczy!...
Cierpliwości to już nikt mnie nie potrzebuje uczyć!
Nagle coś w norce mignęło, wysunął się z niej malutki pyszczek, uszki, cała myszka razem z ogonkiem, a ja ani drgnę...
Pokręciła ta mysz nosem i myk! sunie do skórki chleba, co ją Wawrzonek w garstce trzyma...
Jak ja to zobaczę, jak nie skoczę:
- Czekaj, ty rozbójniczko, będziesz dziecku chleb rabowała!
Łup-siup! prosto w tę mysz!
I nagle Wawrzonek w krzyk, myszy ani śladu, a ja stoję nad Wawrzonkiem ze skórką chleba w dziobie...
Przybiegła gospodyni, ciocia Zosia, Weronika.
- Co się dziecku stało? Czemu tak przeraźliwie krzyknęło?...
- Coś mu się widać przyśniło - mówi Weronika.
- Ładnie mu się przyśniło, siniaka ma na brzuszku i rączkę zadraśniętą!...
Połknąłem prędko tę skórkę chleba, bo jakby ją w moim dziobie zobaczyli, toby nikt nie uwierzył, że to się stało niechcący.
- To ty ładnie, Kajtek, dziecka pilnujesz! - powiedziała gospodyni.
A ja stałem pokorniutko i przyrzekałem sobie nie tknąć Wawrzonka, żeby nawet wszystkie żaby i wszystkie myszy z całego pola po nim spacerowały!...
ROBOTY TYLE PRZEZ WSTRĘTNE BADYLE
Co ci moi gospodarze wynajdują sobie za dziwne zajęcia! Jakby nie mieli nic lepszego do roboty.
Wczoraj gospodarz z Antkiem wykopali na wygonie głęboki na chłopa i szeroki na pół izby dół, powbijali nad nim jakieś kołki, a na tych kołkach złożyli taki most z patyków, że zmieściłoby się na nim z pięć gniazd bocianich.
Dzisiaj raniutko założył gospodarz Kasztana do wozu i jazda wszyscy na łąkę, a ja ile sił za nimi.
Ciekawy jestem okropnie, co też oni będą tam robić!... Chyba się nareszcie namyślili trochę żab i ryb nałapać! Pewno je wpuszczą do tego dołu, żeby było co jeść przez zimę. Wielka już pora!...
A tu Antek: - Prrr! - zatrzymuje Kasztana przed takimi wstrętnymi badylami, co je nie wiadomo po co dawno, jeszcze przed odlotem moich braci, na łące gospodyni rozpostarła.
Z początku to było zielonkawe, potem sczerniało i leżało jak takie długie dróżki nad rzeką, i przeszkadzało żaby łowić.
Upatrzyłem raz taką piękną, zieloną żabę, siedziała pod krzaczkiem dzikiej mięty, ja do niej, a ona:
- Hopsa-sasa. Hop! Hop! Hop - od razu na te badylowe chodniczki. Ja za nią, a tu nogi mi się w te badyle zaplątują, o mało nie bęcnąłem jak długi, a moja żaba - szust do rzeczki - i tyle ją widziałem!...
Okropnie tych badyli nie cierpiałem, bo mi polowanie psuły.
A tu się nasz wóz przy nich zatrzymuje i wszyscy zaczynają zbierać to szkaradzieństwo, wiążą w pęki i ładują na furę, a jeszcze gospodyni mówi:
- Piękny nam latoś len urosiał, będzie go dobrze międlić!
- Straszne rosy uderzały rankami na łąkę - mówi Weronika.
Straciłem cały humor, ale cóż było robić?...
Jak wszystko do kruszyny załadowali na wóz, Antek popędził Kasztana i ruszyliśmy prosto na wygon do tego wykopanego dołu.
Myślę sobie: „Aha, teraz to świństwo zakopią i będzie po krzyku!”
Ale gdzie tam!
Znowu z wozu zdjęli, na tym chruścianym pomoście poukładali, a Antek rozpalił w tym dole pod spodem ogień.
Myślę sobie: „Aha, teraz się to wszystko spali i będzie spokój!”
Ani nawet, wcale się nie spaliło!
Gospodarz powiedział, że jak się ten „len” suszy w domu, w piecu po chlebie, to się często spali razem z domem, więc dlatego chodzi taki gruby pan milicjant z błyszczącymi guzikami i nie pozwala w domu suszyć.
Antek i Kacperek podkładali na ogień, a gospodyni z Weroniką przewracały ciągle badyle.
- Cienko rozkładaj, Werosia, len na lasach, żeby nam ładnie podsechł na wszystkie strony, nim międlarki na tłokę przyjdą.
- O, jak prędko schnie, aż para z niego leci - cieszy się Weronika.
O KIJACH-SAMOBIJACH
Ledwo ten len na tych lasach podsechł, ja patrzę, a tu z kuźni leci kowalka, a ode wsi nasze sąsiadki zza płotu: pani Chmielowa i Miturzyna, a od kolonii ciocia Zosia. A wszystkie niosą jakieś kije, patyki, drągi...
Myślę sobie: „No, teraz to już chyba będzie bijatyka na dobre - i zerkam tylko bokiem, gdzie by tu czmychnąć, jak co do czego przyjdzie...”
A tu jeszcze na dobitkę leci za panią Chmielową Cukierek, taki wstrętny kundel z kitka zakręconą jak u naszego wieprzka, nie większe toto od naszej szarej gęsi, a jeszcze z dziesięć razy zajadlejsze od Bukieta. Szczekliwe, wstrętne psisko. Już go wy dziobałem ze trzy razy z naszego podwórza, „ale co innego własne podwórko, a co innego obce pole. Więc się przysunąłem do Werosi i czekam, co z tego będzie.
Przyleciały te gospodynie z kijami i nic, wcale się z nikim nie biją, tylko nas pięknie pozdrowiły i pozatykały w ziemię na tych kijach takie śmieszne, wąziuchne korytka. W każdym takim korytku przez środek chodziła taka długa, drewniana rączka. Dalejże te sąsiadki chwytać nasz wysuszony len i - buch! buch! buch!... walić go z całej siły tą drewnianą rączką w tym korytku.
Myślę sobie: „No, przynajmniej teraz dostaną te badyle za swoje od tych kijów-samobijów!”
Weronika woła:
- Zobacz, Kacper, jak się ładnie paździorki spod międlicy sypią!...
Ja patrzę: czary czy co? Z tych czarnych badylków, jak się je wyłomotało, zrobiły się takie długie, jasne włosy jak naszej Weroniki.
Układają gospodynie ten wymiędlony len garstkami na koziołkach z drążków albo na ziemi w małe gromadki.
Cukierek położył się pod międlicą swojej pani. Lecą na niego paździorki, lecą, w kudełki mu się wkręcają, a on nic, śpi. Kowalka przechodząc potrąciła go nogą. Zerwał się jak czupiradło porośnięte w paździerze i rozgląda się za lepszym legowiskiem. Zobaczył na ziemi za panią Chmielową gromadkę wymiędlonego lnu i zaraz chyłkiem, boczkiem - myk!... do tej kopki. Nikt tego nie zauważył, tylko ja jeden, bo wszyscy międlili zawzięcie.
Wpakował się on bez ceremonii w świeżo wymiędlony len, a taki był naszpikowany paździorkami, że nic się od tego posłania nie różnił. Pokręcił się, pokręcił w kółko, kitkę podwinął, jeszcze raz wstał, jeszcze się ze trzy razy obrócił, jakby dostał kręćka, wreszcie położył się na prawym boczku i chrapnął sobie jak na pierzynie.
A pani Chmielowa nic nie widzi, co się święci, tylko składa na tego Cukierka jedną garstkę wymiędlonego lnu po drugiej...
Robota idzie, że aż furczy, wysuszonego lnu coraz mniej, myślę sobie: „Już niedługo będzie koniec.”
O CUKIERKOWEJ KITCE I O TYM, KTO SKAKAŁ NA NITCE
Gospodyni Chmielowa wymiędlila resztę lnu i - łaps! chwyta całą kopkę, żeby ją zanieść znowu na lasy do podsuszenia, zanim go zacznie pocierać.
- Ajaj! ajaj! ajaj! - skomli przeraźliwie Cukierek i zmyka z wygodnego posłania jak niepyszny...
- Widzicie go, jakie to sobie legowisko znalazł, o mało mu ogona nie urwałam! - woła oburzona Chmielowa. Wszyscy się śmieją, tylko Cukierek, niewyspany i zły, przysiadł sobie z boku.
Podsunąłem się do niego i mówię grzecznie:
- Widzisz, dobrze ci tak, kundlu jeden! A ten na mnie zęby szczerzy!
- Wstydu się najadłeś za wszystkie czasy! - powiadam bez złości, a ten na mnie hyc! z zębami!...
Musiałem odskoczyć, a on za mną. Musiałem podfrunąć, boby mi pióro z ogona wyrwał, a on za mną...
Lecę do Werosi po ratunek, a on za mną, za mną...
Chciałem przysiąść przy Weronice, ale mnie odegnał, podfrunąłem znowu i niechcący usiadłem w samym środku kopki tych lnianych włosów, a ten kundel jeszcze za mną.
Chcę się poderwać, ale nogi mi się zaplątują, ani rusz!...
Podskakuję, podryguję, psisko ujada, wszyscy się zbiegli, wymachują kijami.
- Łapcie bociana, łapcie!
- Cały len skotłują!...
- Trzymajcie Cukierka!
Wreszcie Antek pochwycił mnie i nogi mi wyplątał, choć wierzgałem nimi ile tylko siły, a Chmielowa przytrzymała tę swoją pociechę Cukierka i trochę mu wsypała, żeby wiedział, jak się na tłoce sprawować.
A potem u nas w zagrodzie był obiad dla wszystkich, co przyszli na tłokę pomagać po sąsiedzku przy lnie.
Gospodarze, Weronika i Antek roznosili miski i zapraszali pięknie do jadła. My wszyscy na podwórku też dostaliśmy lepsze kąski przez tę tłokę. A jutro my pójdziemy innym pomagać.
Wróbliska, wiadomo, musiały się zaraz na tę ucztę wkręcić, choć ich nikt nie prosił. Porywały nam sprzed nosa, co tylko było najlepszego, a potem: frrr! na płot i drą się na całą wieś:
Ćwir f ćwir! ćwir f przygoda taka: nie wróbel tylko bocian na nitce skakał!...
Skąd te plociuchy, drapichrusty wszystko muszą wiedzieć?!...
Okropnie się zezłościłem, ale musiałem nadrabiać miną i jeszcze tego Cukierka pięknie ugościć; trudno, jak tłoka , to tłoka; ale niech no on się spróbuje jutro na moim podwórku pokazać!...
KICUSIOWE SWAWOLE I O TYM, KTO SIEDZIAŁ W DOLE
Ciocia Zosia z Weroniką wykopały buraki w ogrodzie i poszły raniutko z motykami w stronę łąki. Pewno marchew będą kopać, co tam rosła na poletku. Nawet z nimi nie poszedłem, bo po co się na próżno włóczyć, żaby się gdzieś pochowały.
A tu tymczasem patrzę, gospodarz z Antkiem znowu się biorą do kopania dołu, zaraz za naszą stodołą. Dół nie był taki głęboki jak ten na wygonie. Wyłożyli go prostą słomą, naznosili nad brzeg łęciny ziemniaczanej, pojechali w Kasztana w stronę łąki i przywieźli coś w workach, ale już nie zdążyli tego do dołu wsypać, bo gospodyni zwoływała wszystkich na obiad.
Ciocia Zosia z Weroniką ledwo wróciły z motykami, zdążyły jeszcze przynieść z ogrodu i postawić nad dołem duży kosz buraków, umyły ręce i poszły na obiad.
A tu tymczasem te kicusie, Kacperkowe króliki: myk! myk! od razu do tej łęciny, a szara gęś też; jakżeby jej miało gdzie zabraknąć?
Stoję sobie ładnie na jednej nodze na korycie przy studni i patrzę, co z tego będzie. Póki objadały łęcinę, to nic nie mówiłem. Aż tu największy łaciaty kłapouch zaczyna obwąchiwać ten wypchany worek, co z łąki przyjechał, wspina się na niego, nosem rusza i uszyskami strzyże.
Patrzę, oka z niego nie spuszczam, a ten nicpoń tymi swoimi zębiskami worek zaczyna obrabiać.
- To po to babulka z Weronką pół dnia worki łatała, żebyś ty, urwipołciu, co sam masz kubrak połatany, miał co zębiskami wygryzać?!!... Zaczekaj, ja ci tu sprawię!...
A on nic: - chrup... chrup... dobiera się coraz lepiej do tego, co tam w worku siedzi, a tu jeszcze i kłapouszka kić, kić, zaczyna się do worka dobierać!...
Jak nie skoczę z koryta, jak się nie rozpędzę: - łup! kłapouszkę po białej kitce! łup-cup! kła-poucha po łaciastym kubraku. Chciałem jeszcze szarą gęś stuknąć po ogonie, ale mi odskoczyła w prawo, króle w lewo, a ja rozpędzony: łapa j - trzymaj!... buch! prosto do dołu!...
Chcę podfrunąć, nie ma się gdzie rozpędzić. Chcę wyskoczyć - za wysoko...
A tu kłapouchy, szara gęś i całe podwórko wydziwia, że Kajtek w dole siedzi, a wróbliska ćwierkają z uciechy:
Ten nasz bocian Kajtek podarł parę majtek!
A króliki podrygują nad dołem:
Bo ten Kajtuś zabijaka, więc siedzi zamiast buraka w tym dole! w tym dole!...
- Czekajcie, drapichrusty i podrygusie, już was rozumu nauczę, jak tylko z dołu wyjdę!
A tu, jak na złość, jedzą ten obiad i jedzą tak długo jak nigdy. Słyszę, jak Weronka wynosi pomyje prosiętom, jak Bukiet chłepcze swój obiad z miski przed budą, wreszcie jak Kacperek wyszedł przed próg i woła:
- Kajtuś, Kajtuś, chodź jeść!
Aż mnie poderwało, ale cóż, nie mogę się ruszyć!...
- Ooo! A gdzież to się Kajtek podział, mamo, nie widzieliście Kajtusia?...
Słyszę, jak mnie szukają na strychu, w drwalce, za piwniczką z ziemniakami.
Słyszę, jak kubeł - bum!... bum!... rozbija się głucho o cembrowinę... Szukają mnie w studni! Jestem zawstydzony, a jednak mi przyjemnie, że się tak o mnie martwią.
Wreszcie słyszę głos gospodarza: - No, czas już brać się do roboty, dosyć tego bałamuctwa, może bocian sam z jakiej dziury wy-lezie. Trzeba zadołować marchew i buraki, dobrze łęciną okryć i ziemią przysypać, żeby nam zimą nie zmarzły.
Słyszę, jak Antek podchodzi do dołu i majstruje coś przy tym wypchanym worku, widzę, jak się razem z workiem nachyla nad dołem i... rrrru! - sypie się na mnie cały grad różowych marcheweczek!... Ledwo zdążyłem uskoczyć w kąt dołu.
- Kajtek, to ty tutaj?! - woła Antek.
Zbiegli się wszyscy, kto tylko żywy, Kacperek wyciągnął mnie z dołu w okamgnieniu. A co było śmiechu!
Sama babulka wyniosła mi na obiad całą miskę klusek. Widać zrozumiała, że broniłem jej worka przed króliczymi zębami.
Stanąłem sobie na środku podwórka i łykałem kluski pomalutku, przymykając oczy, na złość wróbliskom.
O BIAŁYM MROZIE, CZERWONYM KAMIENIU I O KAPUSTY KISZENIU
Robi się coraz zimniej. Muszę sypiać w kurniku razem z tą całą zgrają.
Kacperek powiedział, kiedy mnie pierwszy raz do kurnika zamykał:
- Zmarzłbyś na dworze, Kajtuś, i uświerknął!...
Szara gęś ma ochotę mnie podszczypywać, kury się kokoszą na grzędzie, ale wszyscy się boją mojego dzioba.
Dziś rano wychodzę na podwórko, patrzę, a tu wszystkie dachy: obórki, stodoły, domu, nawet Bukietowej budy są bielusieńkie.
Myślę sobie: „Ojej! Kiedyż ten gospodarz zdążył to wszystko pobielić?”
A tu Weronika wybiega przed dom i woła: - Patrzajcie, mamo, biały mróz!
Potem słońce przygrzało i wszystko zrobiło się szare jak dawniej, ale powietrze było ostre i nogi mi marzły.
Stanąłem na korycie, skurczyłem się z zimna i podkulam to jedną, to drugą nogę, żeby się ogrzała. Myślę sobie ze smutkiem, jacy szczęśliwi są moi bracia w ciepłych krajach, że im nogi nie marzną...
A tu nagle ta wróbla hołota z płota zaczyna wrzeszczeć:
Ćwir... ćwir... ćwir... idzie zima, a nasz Kajtek butów nie ma, nie ma Kajtek ciepłych majtek!...
Ćwir... ćwir... ćwir!...
Okropnie się zgniewałem i myślę sobie: „Poczekajcie, wstrętne drapichrusty, nie będę z wami tutaj na podwórku sterczał, wszyscy siedzą w domu i ja się tam dostanę!”
Ale to wcale nie było łatwo dostać się dziś do domu, bo wszyscy za sobą, jak na złość, dobrze drzwi zamykali. A tymczasem wiatr coraz zimniejszy wieje od północy...
Nagle wybiegł z domu Kacperek, zabrał spod stodoły cztery spore kamienie i wraca do domu, a ja za nim co sił w nogach. Nie mógł prędko drzwi zamknąć, więc ja mu myk! pod nogami prosto do sieni, a z sieni do izby. Przyczaiłem się cichutko w kącie między ławą a piecem i nikt mnie nie zauważył.
O, jak dobrze, o, jak przyjemnie!... Już chyba w ciepłych krajach nie może być lepiej. Czuję, jak moje nogi przestają drętwieć z zimna. Zaczynam się rozglądać po izbie.
Gospodyni bierze od Kacperka te kamienie i kładzie pod blachę do ognia. Na ławie pod piecem wygrzewa się Mruczek, a przy nim siedzi nasza babulka i wyczynia jakieś dziwne rzeczy.
Zatknęła na kiju taką wielką strzechę tego lnu, co tośmy go wtedy międlili, i ciągnie z niej palcami długą, cieniusieńką nitkę, a nogą kręci jakieś kółko.
To kółko furczy: furr... furr... furrr... a nitka nawija się na jakieś drewienko, które się także kręci.
Co ta babulka na starość wymyśliła sobie za śmieszną zabawkę! Aż Wawrzonek ze swego łóżeczka śmieje się do tego kółka i rączkami macha.
- Niech babulka zostawi tę kądziel - mówi gospodyni - trzeba się brać do kapusty.
A tu - łomot - otwierają się drzwi jak szerokie i wtacza się do izby gruba, zamaszysta beczka, a pomagają jej przejść przez próg sam gospodarz z Antkiem. Nalał gospodarz do beczki wrzącej wody, a gospodyni wyjęła z ognia kamienie blaszaną łopatką.
Ja patrzę, co za dziwo?... Te kamienie wcale nie są do siebie podobne, są czerwone i ogniste jak słońce, kiedy się kładzie spać za naszą łąką.
A gospodyni odwróciła się na pięcie i - buch - te kamienie do beczki z wodą!
Gwałtu, rety!... Co się dzieje?... Syk, trzask, coś się kłębi, bucha z beczki na całą izbę!
„Zaraz cały dom rozniesie” - myślę sobie.
Kot zadarł ogon i - hop! sadzi za piec, a ja - hyc! do drzwi i chcę zmykać na podwórko, ale drzwi na szczęście były zamknięte, bo wcale nie było się czego bać. Gospodyni przykryła beczkę płachtą i wszystko się uspokoiło. Babulka wyszorowała i wyparzyła ukropem denko od beczki, dwa duże, ciężkie kamienie, stęporek dębowy i mówi:
Kto wszystko wyszoruje i dobrze wyparzy, to mu się na zimę kapusta udarzy.
Komu się wyparzyć nie śni, to będzie miał beczkę pleśni.
- Oj, to to, święta prawda - śmieje się gospodyni:
Kto czystości zaniecha, tylko świnkom pociecha.
STRASZNA HECA W BECZCE, CO SŁAŁA WEDLE PIECA
Antek z ojcem wyleli wodę, wyrzucili popękane kamienie z beczki i żeby prędzej wyschła, przysunęli ją blisko pieca, trochę nachylili, a pode dno podsunęli polano.
- No, teraz skoczcie, chłopcy, do kowalów pożyczyć szatkownicy, a ja idę po kapustę - mówi gospodarz.
Umiotła Weronika izbę, babulka zgrzytu-fitu... ostrzy noże na osełce, a gospodarz znosi workiem głowy kapuściane i układa je w wielki stos na środku izby.
Dobrze ja znam tę kapuściochę! Ro...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin