5. Duch ewangelizacji.doc

(36 KB) Pobierz
Duch ewangelizacji

Duch ewangelizacji

 

Poprzednie pogadanki radiowe pokazały nam zadziwiającą ekspansję chrześcijaństwa. Objęło ono w krótkim czasie wszyst­kie części Imperium Rzymskiego, przenikając do wszystkich jego warstw społecznych. Tam zaś, gdzie dotarło, życie ludzkie zaczęło przebiegać w innym wymiarze, stawało się pogodne, przesycone miłością, otwarte na drugich. We wspólnotach chrześcijańskich pojawiała się ta głęboka jedność burząca wszel­kie bariery, której brak było gdzie indziej. Gdzie leżało źródło tej szybkiej ekspansji chrześcijaństwa i metamorfozy, którą ze sobą przynosiło? Dlaczego Imperium Rzymskie nie nawróciło się na kult Mitry? Dlaczego nie nawróciło się na judaizm, mimo usilnych zabiegów diaspory żydowskiej? Odpowiedź na te pytania leży w słowie EWANGELIZACJA. W dzisiejszym odcinku radiowym poświęcimy naszą uwagę właśnie temu zjawisku - ewangelizacji: co przepowiadano w II w. i jak przepowiadano!

Na wstępie jedno fundamentalne stwierdzenie. Ewangelia, którą przepowiada Kościół wszystkich czasów, a więc także kościół pierwotny, trafia w tę głęboką warstwę człowieka, w której rozgrywa się główny dramat naszej egzystencji, obojętnie czy jesteśmy ubodzy czy bogaci, niewykształceni czy ze stopniem naukowym, obojętnie czy żyjemy w II czy w XX w. Ewangelia w pierwszym swym zetknięciu z człowiekiem sprawia mu nawet ból, gdyż demaskuje go bezlitośnie, odzierając z wszelkich pozorów przyzwoitości czy uczciwości, które tak chętnie, choćby dla swojego dobrego samopoczucia, każdy z nas  przywdziewa. W świetle Ewangelii każdy człowiek okazuje się grzesznikiem, tj. istotą oderwaną od swojego korzenia, od Boga. Szukając szczęścia na własną rękę szamoce się on teraz w zamkniętym kręgu własnego „ja”, ciągle niezadowolony z tego co ma, ciągle w pogoni za czymś więcej, ciągle nienasycony, cierpiący i zadający cierpienie innym. Człowiekowi, który rozpoznał się w tym obrazie, Ewangelia obwieszcza jednak wspaniałą dobrą wiadomość. W Jezusie Chrystusie, który był nam we wszystkim podobny prócz grzechu, ale który w swojej śmierci wziął na siebie wszystkie jego konsekwencje, a w swym zmartwychwstaniu złamał moc i władzę zła nad nami, w Jezusie Chrystusie znajduje się dla człowieka lekarstwo i ratunek. On, zmartwychwstały Pan, może mu zesłać swego Ducha, by go na nowo stworzyć, odrodzić, tzn. wprowadzić w nowy wymiar istnienia, w wymiar, w którym człowiek odzyskuje utracone przez grzech zaufanie do Boga, czuje się przez niego kochanym; we wszystkich momentach swego życia, nawet niepomyślnych, dostrzega Jego dobroć. Odrodzenie, którego w nim dokonuje Duch Święty, uzdalnia go do miłości, do współżycia z innymi w jedności. Tego wszystkiego Ewange­lia nie przedstawia jako ideału, który człowiek miałby osiągnąć własnym wysiłkiem, ale jako obietnicę, która zrealizuje się w nim mocą Bożą. Ewangelia, słowem, stawia przed nasze oczy Boga żywego, Boga-Miłość, zapewniając, że może On wejść w nasze życie już tutaj, na tej ziemi, a nie dopiero po śmierci, i uczynić to życie szczęśliwym. Ewangelia głosi, że Boga można niejako doświadczyć w tym, co On dla nas robi, i że dopiero to doświadczenie odmienia człowieka. Jedynym warunkiem, by to wszystko stało się rzeczywistością, jest wiara. Jeżeli człowiek zawierzy Jezusowi Chrystusowi, Jego mocy, która może nas uczynić nowym stworzeniem, Ewange­lia zaczyna przekształcać życie człowieka.

W II w. ta Dobra Nowina dochodziła do uszu pogan w całej swojej pierwotnej czystości; jej przepowiadanie było ponadto ułatwione tym, że za jej pierwszymi głosicielami stały istniejące już żywe Kościoły, których członkowie mogli stwierdzić na. własnej skórze, że Ewangelia, jeśli się w nią wierzy, rzeczywiście staje się fermentem zmieniającym życie. We wspólnotach chrześcijan była faktem codziennego życia ta miłość i jedność, którą Ewangelia obiecywała. Życie chrześcijan faktycznie promieniowało pogodą i radością, które gdzie indziej były zwiewne, bo uzależnione od kaprysów powodzenia czy niepowodzenia. Zjawiskiem niemal codziennym w tamtych czasach było także świadectwo przelanej krwi chrześcijańskiej, które było najlepszym dowodem na to, jak całościowo Ewangelia brała w posiadanie egzystencję ludzką i że była ona jak drogocenna perła, za którą warto oddać wszystko, nawet życie.

Ta nowa rzeczywistość egzystencjalna, której doświadczyły jednostki i wspólnoty chrześcijan, nie tylko była dowodem wiarogodności Ewangelii; ona także tłumaczy zapał i poczucie nieodpartej konieczności ewangelizowania, którą wszyscy byli wtedy przejęci. Jakżeż nie podzielić się z innymi własnym radosnym odkryciem? Jakżeż pozwolić, by inni ludzie pozostawali w ślepocie ducha i marnieli w swym bezpłodnym, pozbawionym sensu i kierunku życiu, skoro się odkryło, że Bóg naprawdę istnieje, kocha człowieka i chce go wypełnić sobą i gdy się doświadczyło, jak cudownym może się wtedy stać ludzkie życie?! Jeden z dziewiętnastowiecznych badaczy początków chrześcijaństwa pisze: chrześcijaństwo miało w swych początkach tylu apostołów, co wiernych (B. Aube, „Les chretiens de la fin Antonins...“). Działalność ewangelizacyjna rzadko wychodziła wtedy z inicjatywy biskupów, rzadko też była dziełem kleru. Oddawał się jej każdy, kto miał po temu okazję. Było to przepowiadanie skromne, unikające publicznych placów, szeptane jakby na ucho. Żadne określenie nie oddaje lepiej jego charakteru niż słowa użyte przez Tacyta i Pliniusza - „zaraza”, „zarażanie”. Istotnie, żona zarażała nową nauką męża, niewolnik - swego pana, lekarz - pacjenta, szef - swojego klienta. Temu prywatnemu przepowiadaniu musieli się wtedy z wielkim zapałem oddawać wszyscy, nawet ci najbardziej niewykształceni, skoro zauważył je filozof Celsus zaprzysiężony wróg chrześcijaństwa. Poświęcił on temu zjawisku taką oto krytykę: Zauważamy w ich [tzn. chrześcijan] środowiskach tkaczy, szewców, wyrobników, słowem - ludzi, pozbawionych jakiegokolwiek wykształcenia. W obecności mistrzów wiedzy, ludzi doświadczonych, ze zmysłem krytycznym, pilnują się oni dobrze, by nie otwierać ust. Ale gdy spotykają kobiety i dzieci... rozdzierają gardło, by im wyłożyć swoją wiedzę i swoje cudaczności. Fakt ewangelizacji uprawianej przez cały bez wyjątku Kościół, ewangelizacji będącej nie tyle programem, ile żywiołowym potokiem wylewającym się z serca każdego chrześcijanina, ten fakt w świetle powyższego świadectwa nie ulega kwestii. Inna rzecz, że Celsus zapomniał, lub może nie wiedział, że chrześcijaństwo miało w swych szeregach także ludzi wykształconych, jak Justyn, Panten czy Klemens. Prowadzili oni w Rzymie i w Aleksandrii szkoły filozoficzno-teologiczne, w których nie mogli narzekać na brak uczniów rekrutujących się spośród chrześcijan i pogan. W tych wczesnochrześcijańskich ośrodkach myśli filozoficznej wykładano też nic innego jak Ewangelię broniąc jej przed atakami takich właśnie ludzi, jak Celsus. Wielu wykształconych pogan znalazło w tych szkołach światło wiary i zaspokojenie swego głodu prawdy.

Orygenes w swoim dziele („O zasadach”) pisze w ten sposób o głoszeniu Ewangelii w pierwotnym Kościele: Chrześcijanie nie pomijają żadnej okazji, by rozpowszechnić w całym świecie swoją naukę. By osiągnąć ten cel, niektórzy z nich wędrują z miasta do miasta, ze wsi do wsi, by przekonać innych i skłonić ich do wiary. Wzmianka ta naprowadza nas na ślad istnienia w pierwotnym chrześcijaństwie tzw. wędrownych katechistów. Wiemy już o nich z najstarszego utworu wczesnochrześcijańskiego, „Didache”, którego powstanie określa się na osiemdziesiąte lata I w. Byli to ci chrześcijanie, w przeważającej liczbie ludzie świeccy, u których wewnętrzny imperatyw ewan­gelizowania był tak silny i nieodparty, że w głoszeniu Dobrej Nowiny widzieli oni jedyny sens swego życia. Euzebiusz z Cezarei z IV w., autor pierwszego wielkiego podręcznika historii kościelnej, tak o nich pisze: Wielu uczniów w tamtych czasach, poruszonych słowem Bożym i powodowanych wielką miłością do Ewangelii, postępowało tak, jak doradzał Chrystus: rozdawali oni cały swój majątek ubogim, zostawiali swój kraj wyruszali w świat, by pełnić w nim misję głosiciela Ewangelii. Prześcigali się nawzajem w gorliwości, by tym, którzy nigdy jeszcze nie słyszeli nauki prowadzącej do wiary, obwieścić Dobrą Nowinę i dać im poznać Boskie Ewangelie. Zadowalali się oni rzucaniem pierwszych podwalin wiary u obcych ludów, pozosta­wiając im sprowadzonych przez siebie pasterzy, którym powie­rzali troskę o tych, którzy dopiero co przyjęli wiarę. Później wyruszali do innych miejscowości („Historia Kościelna”). Dzia­łalność tych wędrownych ewangelistów, bardziej spontaniczna niż zorganizowana, obejmowała jedynie I i II w. historii Kościoła i ustąpiła miejsca bardziej planowej akcji misyjnej późniejszych wieków.

Taki jest obraz ewangelizującego Kościoła II w. Posłuchajmy na koniec fragmentu starochrześcijańskiej homilii ze 140 r., znanej pod nazwą Drugiego Listu św. Klemensa do Koryntian. Czytamy w niej takie zdanie: Kiedy poganie słyszą z naszych ust słowa Boże, podziwiają ich piękno i wielkość. Ale jeżeli później zobaczą, że nasze uczynki nie odpowiadają naszym słowom, zmienią swoje zdanie i zaczną bluźnić, mówiąc, chrześcijaństwo jest mitem i jednym wielkim oszustwem. W II w. życie chrześcijan nie przekreślało jeszcze w oczach pogan tego, co chrześcijanie głosili.

4 sierpnia 1976 r.

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin