Nasze środowe audycje poświęcone życiu wyznawców Chrystusa z II w. pokazały nam, że chrześcijaństwo nie jest utopią. Ewangelia w całej swojej rozciągłości była dla naszych przodków w wierze rzeczywistością przeżywaną, wielorako i głęboko oddziałującą na ich życie codzienne. W tym punkcie rodzi się pytanie, skąd brało się u pierwszych chrześcijan tak intensywne przeżywanie wiary, i to nie tylko u jakiejś wybranej elity, ale w szerokich masach. Odpowiedź na to pytanie jest tylko jedna: źródłem nowego życia chrześcijan był chrzest. Kościół pierwotny zdawał sobie o wiele jaśniej niż my sprawę z tego, że między chrześcijaninem a zwyczajnym człowiekiem, takim, jakim każdy z nas się rodzi, istnieje przepaść nie do przebycia. Św. Klemens, biskup Rzymu, czwarty z rzędu papież, pisał w 96 r., że jest niemożliwością stać się chrześcijaninem przez własną mądrość czy inteligencję, przez własną naturalną religijność, przez jakiekolwiek uczynki, choćby spełniane z czystym sercem. Chrześcijanin jest dziełem Boga, Jego nowym stworzeniem powołanym do nowego życia aktem Jego wszechmocy i miłości. W liście Pseudo-Barnaby z początków II w. czytamy: Odnowieni dzięki przebaczeniu naszych grzechów, zostaliśmy przemodelowani w nową formę i dlatego teraz mamy usposobienie dziecka, tak jak gdyby Bóg jeszcze raz nas stworzył. Nieco dalej w tym samym liście znajdujemy takie twierdzenie: Otrzymawszy odpuszczenie grzechów i nadzieję chrześcijańską, staliśmy się ludźmi nowymi, odrodzonymi w najgłębszych warstwach naszej egzystencji. I dlatego Bóg naprawdę w nas mieszka. Otóż to ponowne stworzenie, nowe narodzenie z Boga dokonywało się w chrzcie. W świadomości każdego chrześcijanina pierwszych wieków jego chrzest był absolutnie najważniejszym wydarzeniem życia; na nim wspierała się z niego wyrastała cała egzystencja chrześcijańska. Kościół pierwotny świadom tego, że źródło chrzcielne jest jedynym łonem, które rodzi prawdziwych i autentycznych chrześcijan, traktował sakrament chrztu z niezwykłą powagą. Jego udzielanie w starożytności nie miało nic z beztroski i pobieżności, z jakimi się go udziela dzisiaj. Dorośli, którzy prosili o chrzest - a tych była w Kościele pierwotnym ogromna liczba - musieli najpierw przejść przez kilkuletnią aspiranturę, którą nazywano katechumenatem. Zatrzymajmy się bliżej nad tym zjawiskiem, bo tylko ono tłumaczy fakt, dlaczego w chrześcijaństwie pierwszych wieków chrzest był rzeczywistym przejściem do nowego sposobu życia, zupełnie odmiennego od tego, który wiodła cała reszta świata.
Idea przewodnia, która przyświecała katechumenatowi, była następująca: jeżeli być chrześcijaninem znaczy odrodzić się z Ducha Świętego, być na nowo stworzonym, być współwskrzeszonym z martwych z Jezusem Chrystusem, to dojrzałe chrześcijaństwo może być tylko dziełem Boga w człowieku. Rzecz więc w tym, by kandydata do chrztu otworzyć na działanie Boga, uczynić go uległym partnerem, z którym Bóg będzie mógł wejść w dialog i zacząć z nim swoją historię zbawienia. To było właśnie celem katechumenatu.
Zaczynał się on od głoszenia kandydatom do chrztu Ewangelii Chrystusa. Kościół bowiem nie znał innej drogi do nawrócenia jak ta, która polegała na skonfrontowaniu człowieka z Dobrą Nowiną Chrystusa. Mówi ona najpierw o niewoli grzechu, w której się człowiek znajduje i która go obezwładnia, czyniąc niezdolnym do miłości, a potem o Chrystusie, który wziął na siebie nasz grzech i nim obarczony umarł na krzyżu. Bóg jednak wskrzesił Go z martwych, niszcząc tym samym grzech i obwieszczając teraz światu jego odpuszczenie. Chrystus zmartwychwstały ustanowiony został Panem dającym nowe życie tym, którzy w Niego wierzą. Kto w to Słowo ogłaszające człowiekowi możliwość przemiany wewnętrznej uwierzył, tego Bóg włączył w historię zbawienia, u tego już pojawił się zaczątek Bożego życia. W katechumenacie ziarno to będzie systematycznie podlewane i pielęgnowane, tak by organicznie wzrastało aż do momentu, w którym wyda spontaniczny owoc uczynków miłości.
Życie w wierze u katechumenów kształtowane było przez trzy czynniki nierozerwalnie ze sobą związane: SŁOWO BOGA, LITURGIĘ SAKRAMENTÓW I WSPÓLNOTĘ. Katechezy, których regularnie udzielano kandydatom do chrztu, były wyłącznie biblijne i to oparte o Stary Testament, który na ich zebraniach czytano i wyjaśniano. Z biegiem czasu katechumeni coraz bardziej odnajdowali się w słowie Pisma Świętego, stwierdzając, że Bóg włącza ich w taką samą historię zbawienia, jaka im została opisana. Powoli przekonywali się również, że słowo Boga jest skuteczne i posiada moc demaskowania ukrytych grzechów człowieka, moc ich kruszenia, i że staje się ono w ten sposób doświadczaniem Boga żywego. Zaczątkami zaś życia sakramentalnego były tzw. skrutinia, na których dokonywano już pewnych rytów chrzcielnych i egzorcyzmów. Kościół, w miarę jak rosły wymagania stawiane katechumenom, udzielał im przez wkładanie rąk siły do ich wykonywania. Słowo Boże i liturgia sakramentów odbywały się na łonie wspólnoty, którą katechumeni na ogół między sobą tworzyli, przy ciągłej opiece wspólnoty już ochrzczonych chrześcijan, w którą kiedyś mieli wejść. Wspólnotowość była zawsze uważana za coś istotnego dla wszystkich faz życia chrześcijańskiego. „Człowiekiem nowym” bowiem, którego stwarza swym Duchem Chrystus zmartwychwstały, nie jest jednostkowy święty, ale jest nim na pierwszym miejscu koinonia, czyli miłość i jedność braci. Jest ona jednocześnie miejscem, gdzie słowo i sakrament o wiele pełniej i intensywniej oświecają i żywią wierzącego.
Opisany wyżej „trójnóg”: słowo, liturgia i wspólnota był jakby łonem, w którym embrion wiary - owoc głoszenia Ewangelii - powoli i organicznie się rozwijał aż do pewnego progu, który w praktyce pierwotnego Kościoła uważano za wystarczający do udzielenia chrztu. Tym progiem było efektywne, w spontanicznych czynach miłości uwidocznione nawrócenie, które świadczyło o tym, że we wnętrzu katechumena istnieją już solidnie założone zręby tej rzeczywistości Bożej, którą nazywano odrodzeniem z Ducha Świętego, nowym stworzeniem. Jakiś czas przed chrztem odbywało się swego rodzaju skrutinium, które było jakby egzaminem z postaw. Biskup w otoczeniu całej wspólnoty lokalnej wywoływał kandydatów do chrztu razem z ich krewnymi, znajomymi i tych ostatnich (krewnych i znajomych) wypytywał o postępowanie kandydata w rodzinie, w pracy itd. O ile jego spontaniczne reakcje i postawy tchnęły jeszcze zbytnią logiką świata, chrzest odkładano na później, aż kandydat wystarczająco dojrzeje.
Oto jak wyglądała starochrześcijańska szkoła wiary, w której formowano chrześcijan godnych tego imienia. Formacja ta trwała oczywiście nadal po chrzcie. Narzędzia były zawsze te same: słowo, liturgia (teraz już na pierwszym miejscu Eucharystia) i wspólnota. Było to już jednak budowanie na tym fundamencie, który założony został w sercu chrześcijanina w okresie jego katechumenatu.
A teraz na zakończenie obecnej audycji i całego naszego środowego cyklu krótka refleksja na temat współczesnego nam chrześcijaństwa. Największym jego problemem, prawdziwą ślepą uliczką, w jakiej się ono znalazło, jest być może to, że olbrzymia większość ochrzczonych nigdy w swym życia nie przeżyła swego własnego chrztu w tym jego najgłębszym wymiarze, w którym jest on egzystencjalnym spotkaniem z Chrystusem zmartwychwstałym, które to spotkanie odradza wewnętrznie człowieka. W konsekwencji są oni ciągle jeszcze chrześcijanami tylko in spe, w możliwości, która jeszcze się nie spełniła. Ich chrzest pozostający ciągle jeszcze nie rozwiniętym ziarnem, złożonym kiedyś w naszą egzystencję przez Boga, woła głośno o swoją realizację. Czy drogą do tego nie mogłoby być jakieś nowe duszpasterstwo, w duchu, który je ożywia i w środkach, którymi się posługuje, podobne do pierwotnego katechumenatu?
25 sierpnia 1976 r.
PiterMax2024