Du Brul Jack - Philip Mercer 03 - Klątwa Pandory.pdf

(1392 KB) Pobierz
441750776 UNPDF
JACK DU BRUL
KLĄTWA PANDORY
Przekład KAMIL GRYKO
Tytuł oryginału Pandora's Curse
AMBER
Redakcja stylistyczna Elżbieta Steglińska
Korekta
Jolanta Kucharska
Elżbieta Steglińska
Warszawa 2009. Wydanie I
Książkę wydaną w roku naszego ślubu z wyrazami miłości dedykuję Debbie
* Tego się obawiałem * mruknął pilot.
* Powiedziałbym, że jesteśmy jakieś sześćdziesiąt kilometrów od wybrzeża Grenlandii.
Jack Delaney wiedział z doświadczenia, katastrofę poprzedzała seria drobnych awarii. Z wyjątkiem,
pomyślał ponuro, wojny, kiedy wystarczyło jedno działo przeciwlotnicze albo pojawiający się
znikąd japoński myśliwiec. Kiedy dowodził B*29, kilka razy cudem uchodzili z życiem, ale nigdy
nie stracił człowieka. Być może teraz jego fart się skończył. Los zsyłał mu jeden problem za
drugim, a major niewiele mógł na to poradzić.
Zaczęło się podczas startu w Anglii, kiedy nagły silny powiew wiatru zakołysał nimi, przesuwając
w luku wielkiego C*97 źle umocowaną paletę. To nie był poważny problem * tyle tylko, że samolot
miał złe wyważenie. Aby utrzymać się w poziomie, Delaney musiał stale przekręcać wolant.
Zameldował o wypadku kontroli lotu i kazał przekazać bazie Sił Powietrznych w Thule na
Grenlandii, że dostawa nieco się opóźni. Oznajmił też, że po powrocie zażąda głowy tego, kto był
odpowiedzialny za mocowanie ładunku. Kolejnych kilka godzin minęło bez kłopotów, po czym
nastąpiło spięcie w radiostacji. Islandię zostawili jakieś sto sześćdziesiąt kilometrów za sobą,
kierując się na północny zachód, i nagle stracili łączność. Tom Sanders próbował temu zaradzić, ale
tylko poparzył palce. Delaney zastanawiał się, czy nie zawrócić * ale już trzykrotnie odwoływano
loty do Thule, a w bazie za kręgiem polarnym bazy czekano na dostawę. Wiedział też, że pogoda
zepsuje się, zanim kolejny samolot będzie mógł wystartować. Teraz oceniał swoją decyzję
kontynuowania misji jako kolejny wypadek, który przytrafił się załodze stratofreightera.
Na dodatek jakieś pół godziny temu porucznik Winger zauważył, że silniki nadmiernie się
nagrzewają. Delaney uchylił pokrywy czterech silników Pratt & Whitney, próbując je schłodzić, co
jeszcze spowolniło samolot. Rozwiązanie sprawdzało się przez jakiś czas, ale wskazówki
temperatury ponownie zaczęły przesuwać się w stronę czerwonych pól. Wtedy właśnie silnik numer
jeden zakrztusił się po raz pierwszy. Przez kilka minut pracował normalnie, po czym ponownie
strzelił, wprawiając maszynę w drgania, od których zatrzeszczały aluminiowe wręgi. Delaneyowi
nie pozostało nic innego, jak wyłączyć silnik.
* Kiedy temperatura spadnie, spróbujemy go odpalić jeszcze raz *powiedział Wingerowi. * Tom,
czy po tej stronie Grenlandii sąjakieś lądowiska?
* Nie, panie majorze. Na mapie mam tylko góry i lodowce. Mniej więcej dwieście czterdzieści
kilometrów na południe od miejsca, w którym przetniemy wybrzeże, znajduje się obóz Decade, ale
mogą tam lądować tylko samoloty z płozami.
* Cholera. * Delaney zamilkł, przeliczając w myślach odległości i szansę. * Dobra. Jeśli silnik nie
zapali bez problemów, zawrócimy na Islandię.
* Majorze, to jakieś trzysta siedemdziesiąt kilometrów. * W głosie San*dersa słychać było
napięcie. Był zbyt młody, żeby brać udział w wojnie, i Delaney przypuszczał, że oficera pierwszy
raz w życiu ogarnął prawdziwy strach.
W ciągu pięciu minut, których wymagało schłodzenie silnika, na pokładzie panowała cisza * nawet
wówczas, kiedy ich oczom ukazały się strzeliste urwiska i ciemne fiordy broniące wschodniego
brzegu Grenlandii. Delaney nie widział równie posępnego miejsca. Góry przykryte były śniegiem, a
od strony lądu napierał na nie grenlandzki lodowiec, przeciskając się jak zamrożone wodospady
dolinami do morza. Delaney wiedział, że za wąskim pasmem wybrzeża rozciągało się morze lodu o
powierzchni ponad dwóch milionów kilometrów kwadratowych i grubości dorównującej głębokości
oceanu.
* Panie majorze, temperatura w jedynce w normie. Wygląda na to, że cały zaprzęg pracuje równo.
Delaney spojrzał na wskaźniki i przekonał się, że dzięki otwarciu pokryw silniki się schłodziły.
Odpalił pierwszy, który zaczął mruczeć spokojnie, jak gdyby nie sprawiał wcześniej żadnych
problemów. Ustawił odpowiednio krawędzie śmigła i poczuł, jak zaczynają ciągnąć, a C*97
odzyskuje sterowność.
* Trochę lepiej * odetchnął, a Winger i Sanders wymienili szerokie uśmiechy. * Za jakieś pięć
minut będziemy mieli pewność.
Maszyna minęła pasmo górskie z prędkością trzystu trzydziestu kilometrów na godzinę * dużo
mniejszą od optymalnej prędkości przelotowej i znacznie poniżej zalecanego pułapu. Za porytymi
śniegiem szczytami Delaney i Winger zobaczyli ciągnące się po horyzont morze lodu. Pod
ogromnym naciskiem padającego w głębi lądu śniegu miliardy ton lodu przesuwały się wolno ku
wybrzeżu jak niekończący się pas transmisyjny. Poruszając się, tarły o skalne podłoże, więc każda
wypukłość pod grubą na półtora kilometra skorupą objawiała się na powierzchni jako wielki
poszczerbiony grzbiet. Lodowa pokrywa była tak poszarpana, że Delaney wyobraził ją sobie jako
zamarznięte w ułamku sekundy morze w czasie sztormu * każda fala zmieniona w ostry jak
brzytwa grzebień, osiągający czasem wysokość dziesięciu metrów.
* Jezu * szepnął bezgłośnie.
Porucznik Winger odwracał się właśnie do Delaneya, kiedy silnik numer jeden eksplodował.
Podwójne rzędy cylindrów wybuchły z siłą bomby, a odłamki, olej i płonące paliwo rozsadziły
gondolę silnika, jakby trafił ją
pocisk przeciwlotniczy. W kilka sekund skrzydło samolotu ogarnęły płomienie. Kiedy wiatr
powiększał spowodowane przez rozżarzone odłamki wyrwy w aluminiowym poszyciu, skrzydło
zaczęło się rozpadać.
Transportowiec przechylił się, tracąc ciąg z lewej strony. Delaney walczył z maszyną, tylko przez
ułamek sekundy rzucił okiem na wysokościo*mierz, którego wskazówka przesuwała się w dół z
zawrotną szybkością. Zauważył, że Winger odcina już dopływ paliwa do zniszczonego silnika.
Dobry pilot.
* Tom, co widzisz? * krzyknął Delaney, z trudem utrzymując okaleczony samolot w powietrzu.
Nawigator wyjrzał przez okienko. Rutyna wzięła górę nad strachem ściskającym żołądki,
odpowiedział spokojnie:
* Silnik odpadł i wygląda na to, że skrzydło też się zaraz oderwie. Wciąż płonie. Chwileczkę,
gaśnie.
* Odciąłem paliwo * mruknął Winger, wracając do sterów i pomagając Delaneyowi kręcić
wolantem.
* Jasna cholera, straciliśmy większą część lewej klapy. Jerry, ustaw śmigło numer cztery na płasko.
Musimy go wyrównać. Za mocno ciągnie z prawej.
Winger wykonał rozkaz. Zmniejszył w ten sposób o połowę ciąg po jednej stronie stratofreightera,
który powoli zaczął odzyskiwać równowagę, ale wciąż tracił wysokość. W ciągu trzydziestu
sekund, jakie upłynęły od eksplozji, zeszli do pułapu trzech tysięcy metrów i opadali dalej.
Obydwaj piloci desperacko mocowali się ze sterami, próbując utrzymać samolot w poziomie. Nie
mogli zrobić już nic, żeby odzyskać nośność. Starali się tylko jak najłagodniej posadzić maszynę na
lodzie.
* Zacznij szukać miejsca, na którym będziemy mogli wylądować tym złomem. * Strach minął i
głos Delaneya brzmiał czysto i pewnie.
* Rozglądam się, ale lód jest zbyt poszarpany. * Winger spojrzał na wysokościomierz. * Półtora
tysiąca metrów.
W gęstszym powietrzu siła nośna była większa i nie opadali już tak szybko. Delaney spróbował
podnieść nos C*97, licząc, że odzyska trochę wysokości, ale samolot ponownie przechylił się na
lewe skrzydło. Przez koszmarną sekundę walczył o wyrównanie.
* Co widzisz?
Zanim Winger zdążył odpowiedzieć, kabina wypełniła się dymem, mieszanką płonącego oleju i
płynu hydraulicznego. Drażnił gardło i szczypał w oczy. Sanders krzyknął, że za jego plecami się
pali. Delaney na oślep sięgnął po wyłącznik hermetyzacji, żeby wywietrzyć kabinę. Dym rozwiał
się natychmiast, a piloci, dławiąc się, wdychali świeże, choć lodowate powietrze.
* Trzeba stłumić ten ogień * wycharczał Delaney. Maszyna straciła kolejnych trzysta metrów.
Opadała teraz w niebezpiecznym korkociągu. * Mów do mnie, Jerry. Co widzisz?
* Nic. * Winger zakaszlał, kładąc dłoń na piersi, jakby ten gest miał przynieść ulgę poparzonym
płucom. * Zaczekaj chwilę!
Wpatrywał się w gładką powierzchnię lodowca.
* Widzę * powiedział Delaney w tym samym momencie, kiedy Winger pokazał to miejsce palcem.
* Pożar ugaszony, panie majorze, ale nie obiecuję, że na długo. * San*dersowi dym najmocniej dał
się we znaki, mówił, jakby oddychał po raz ostatni.
Najostrożniej jak mógł major Delaney położył niesterowny transportowiec w zakręt i skierował nos
C*97 w stronę gładkiego fragmentu lodowca. Nigdy w życiu nie robił czegoś równie delikatnie i
ostrożnie. Lecieli na sześciuset metrach przy szybkości dwustu kilometrów na godzinę. Ocenił, że
od lądowiska dzieli ich około sześciu kilometrów, i zaczął schodzenie. Mieli tylko jedną szansę.
Palce zbielały mu na sterach. Ledwo zauważał, że temperatura w kabinie spadła do minus
trzydziestu stopni i szyba zamarzała.
* Jakbym odzyskiwał sterowność * zdziwił się Winger, pomagając ustawić C*97 przodem do
północnego wiatru. * Pewnie to kwestia gęstszego powietrza.
* Tak * przytaknął Delaney, pierwszy raz od eksplozji mając nadzieję na wyjście cało z opresji.
Każda sekunda kontroli nad samolotem odrobinę zwiększała ich szansę.
* Zaryzykujemy klapy?
* Nie. Jeśli nie otworzą się po lewej stronie, maszyna się przechyli.
Trzy kilometry przed celem piloci widzieli już, że miejsce, które wybrali na lądowanie, nie było
wcale tak gładkie, jak myśleli. Wściekły wiatr zwiał świeży śnieg, który zamortyzowałby
uderzenie. Pozostały tylko lodowe szpikulce o groteskowych kształtach, które mogły rozerwać
cienkie poszycie boeinga i przebić zbiorniki paliwa. Delaney polecił Wingero*wi zrzucić resztkę
paliwa, przygotowując się na nieuniknione szarpnięcie w górę. Obliczył, że w przewodach zostanie
akurat tyle paliwa, żeby silniki pracowały aż do wylądowania. Bardziej obawiał się pożaru niż
zetknięcia z ziemią. Zbyt często widział, jak koledzy wracający w uszkodzonych maszynach po
wykonaniu zadania lądowali szczęśliwie, po czym ich B*29 stawały w płomieniach.
* Co z podwoziem? * Dłoń Wingera zawisła nad przełącznikami.
* Wolałbym posadzić nas na brzuchu. Nie możemy ryzykować, że walniemy w jeden z tych
zwałów lodu.
Gdyby doszło do awarii wskaźników, nie dałoby się określić odległości od ziemi. To był jeden z
zadziwiających aspektów latania w Arktyce: gdziekolwiek się spojrzało, wszystko wyglądało
identycznie. Delaneyowi najbardziej brakowało drzew. Po ich rozmiarach mógł określić, na jakim
pułapie się znajdował. Tutaj jedynym punktem odniesienia były nagie szczyty po lewej stronie.
Doświadczenie podpowiadało mu, że lecą dziewięćset metrów nad ziemią, ale równie dobrze mogło
to być dziewięćdziesiąt. Jeszcze mocniej zacisnął dłonie na wolancie. Mróz zaczynał mu już dawać
się we znaki. Szczypały go oczy, jakby miał w nich piasek, choć łzy ciekły mu po policzkach.
Ledwo wyczuwał pedały steru kierunku. Strzałka wysokościo*mierza minęła sto pięćdziesiąt
metrów.
Stratofreighter mruczał jednostajnie, dwa pracujące silniki pozwalały na łagodne opadanie. Im
bliżej byli lodowej tafli, tym więcej widzieli szczegółów * i nie wyglądało to najlepiej. Lądowanie
nie byłoby miękkie, nawet gdyby lód był gładki. Ale nie był. Tumany śniegu wirowały wokół
lodowych muld.
Delaney otworzył przepustnicę, czując, że musi nabrać trochę wysokości, zanim posadzi
uszkodzoną maszynę. Samolot wyrównał, choć wiatr usiłował go obrócić. Najbliższe wzniesienie
było raptem pół kilometra po prawej, ale prawie nie osłaniało od wściekłych porywów wichru.
Wyczuł nadchodzący podmuch i zareagował, walcząc z opornymi sterami, żeby utrzymać wskaźnik
sztucznego horyzontu w poziomie.
* Podaj pułap.
* Trzydzieści metrów * natychmiast odparł Winger. * Tom, przypiąłeś się mocno?
Sanders jęknął. Delaney koncentrował się na pilotowaniu, Winger odwrócił się więc, by sprawdzić,
co z telegrafistą. Wstrzymał oddech. Z nosa Toma Sandersa płynęły dwie strużki krwi. Krew w
lodowatym powietrzu kabiny krzepła w skorupę. Sanders ściskał głowę tak mocno, że drżały mu
ramiona. Oczy miał wybałuszone. Z nich także ciekła krew.
* Tom, co się stało? * Winger przypuszczał, że radiooperator uderzył twarzą w pulpit nawigacyjny.
Sanders znów jęknął, jeszcze głośniej, i zaczął szarpać ubranie na piersi, rozmazując krew na
skórzanej kurtce jak pociągnięciami pędzla.
* Jerry, potrzebuję cię * zawołał Jack Delaney. Od ziemi dzieliło ich piętnaście metrów.
Winger zajął się przyrządami.
* Tom jest ranny.
Podmuch wiatru zepchnął C*97 na lewo. Winger i Delaney wspólnie skierowali samolot z
powrotem na kurs. Ponownie lekko zadarli nos ma
szyny. Powietrze pod skrzydłami uderzało w lód, tworząc poduszkę, zwaną efektem
przypowierzchniowym, łagodzącą opadanie.
* Prędkość sto osiemdziesiąt pięć kilometrów na godzinę.
Delaney był maksymalnie skoncentrowany. To nie przypominało lotów w berlińskim moście
powietrznym, gdy w cztery czy pięć maszyn jedna nad drugą czekali na pozwolenie lądowania.
Tutaj miał jeden strzał: albo posadzi samolot bezpiecznie, albo się rozbiją. Nie było trzeciej
możliwości.
Ziemia zbliżała się w przejrzystym powietrzu zwodniczo szybko. Jeszcze przez chwilę trzymał nos
C*97 w górze, kiedy wolant stawił opór. Odwrócił się i zobaczył, że jego drugi pilot opiera się o
wolant. Winger szarpnął się i z powrotem opadł w fotel. Z jego nosa i oczu tryskała krew,
obryzgując szybę. Krzyknął, ale z jego gardła wydobył się tylko bulgoczący jęk. Z ust trysnęło mu
jeszcze więcej krwi. Delaney domyślał się, że to skutek wdychania dymu. Na szczęście sam nałykał
się go mniej niż jego podwładni.
Nie było czasu na zajęcie się nimi. Major skupił spojrzenie na lądowisku dokładnie w chwili, gdy
samolot dotknął ziemi. Z przeszywającym trzaskiem brzuch maszyny uderzył w lód. Natychmiast
oślepiły go wirujący śnieg i odłamki lodu. Poczuł, jak śmigła dwóch pracujących silników wbijają
się w grunt i roztrzaskują, a wielkie łopaty odpadają. Jedna z nich, sądząc po dźwięku, rozdarła
aluminiowe poszycie ładowni.
Szum silników ustąpił teraz miejsca odgłosom rozrywania samolotu przez lód. Każde zderzenie z
ziemią wciskało Delaneya w fotel, aż w końcu wydawało mu się, że obojczyki ma złamane.
Maszyna sunęła bez końca. Wskazówka prędkościomierza ledwo spadła poniżej stu
osiemdziesięciu kilometrów na godzinę. To niemożliwe, pomyślał Delaney. Powinni zwalniać.
Jak okiem sięgnąć było biało. Delaney nie miał żadnego punktu odniesienia, nic, co pozwoliłoby
określić położenie lub kierunek ruchu. Wydawało się jednak, że samolot skręca w prawo, ku górom.
Wstrząsy i wibracje nie ustawały, rzucając maszyną. Delaney tak bardzo wysilał wzrok, że głowa
zaczęła go boleć. Wypuścił wolant z rąk, ale stopy wciąż trzymał na sterach kierunku. Teraz był już
pewien, że samolot skręca w prawo, szarpnął więc ster, by wyprostować maszynę i nie uderzyć w
lodowe grzbiety. Kiedy uznał, że zmienił tor ślizgu, zwolnił pedał i modlił się, żeby mieć rację.
Pilot oślepiony wirującym śniegiem nie mógł wiedzieć, jak bardzo się mylił. Maszyna ślizgała się w
linii prostej, dopóki nie nacisnął pedału steru. Major skręcił nieco stratofreightera, który sunął teraz
w kierunku łagodnego wzniesienia. Samolot dotarł do niego i wślizgnął się na jego szczyt. Niskie
tarcie nie wyhamowało maszyny, więc na chwilę ponownie wzbili się w powietrze.
Wydostali się z wirujących tumanów śniegu. Delaney krzyknął, widząc, że lecą wprost na skały.
Transportowiec znowu uderzył o ziemię, tym razem mocniej niż za pierwszym razem. Wylądował
w miejscu, gdzie teren opadał w dół, w kierunku gór. Niczym sanki zjeżdżające z górki zaczął
nabierać szybkości. Delaney znów niczego nie widział, ale był za to wdzięczny losowi. Nie mógł
już nic zrobić.
Samolot uderzył w skałę. Obrócił się, sunął teraz lewym skrzydłem naprzód. Maszyna pochyliła się
i skrzydło wbiło się w ziemię pokrytą lodem, ryjąc w nim szeroką bruzdę i jak pług śnieżny
wyrzucając lód na boki. Dzięki temu wyhamowali. Kiedy skrzydło wreszcie urwało się, sunęli nie
szybciej niż pięćdziesiąt kilometrów na godzinę. Kolejne uderzenie w skałę spowolniło ich jeszcze
bardziej; Delaney zaczął wierzyć, że jednak wyjdą z tego cało.
Szyba roztrzaskała się i ryczący wiatr wpychał do kabiny lód i śnieg. Twarz Delaneya była
posiekana drobinkami lodu jak po piaskowaniu. Choć prawie stracił czucie, wiedział, że krwawi.
Nagle C*97 zarył nosem w zaspę po zawietrznej stronie wzgórza i zatrzymał się gwałtownie. Przez
wybite szyby do kabiny wdarł się śnieg, przysypując Delaneya po pas.
Z początku wokół panowały cisza i bezruch. Siedział, oddychając ciężko. Wydychane powietrze
tworzyło obłoki pary gęste jak dym papierosowy. Ogarnął go spokój, a przerażenie zmieniło się w
ogromną ulgę. Poczuł także dumę. Jeden na dwudziestu pilotów potrafiłby dokonać czegoś takiego,
a może jeden na pięćdziesięciu.
Dopiero teraz zaczął słyszeć wycie wiatru i bębnienie lodowych kryształków o poszycie jak serie z
karabinów maszynowych. Otarł policzki * na dłoniach została mu krew. Nie czuł bólu, był
skostniały z zimna. Przypomniał sobie o Wingerze. Drugi pilot siedział w swoim fotelu. Miał
szeroko otwarte puste oczy. Skrzepnięta krew na jego twarzy wyglądała jak maska. Nie żył.
* Tom? * Delaney zawołał nawigatora. * Tom, nic ci nie jest?
Nie było odpowiedzi. Jego załoga zginęła, ale Delaney nie mógł sobie pozwolić na rozpacz.
Wiedział, że jeśli szybko czegoś nie zrobi, również on będzie martwy. Najpierw musiał wydostać
się z kabiny. Przez wybitą szybę dostało się do środka tyle śniegu, że z trudem mógł poruszyć
nogami. Był słaby, zbyt słaby. Chciał zamknąć oczy i chwilę odpocząć.
Kolejna lodowa seria uderzyła w samolot i otrzeźwiła go, choć powieki już mu się kleiły. Delaney
był przekonany, że jeśli uda mu się wydostać z kabiny pilotów, przeżyje. Na pokładzie
stratofreightera była dostawa dla bazy Thule: paliwo, jedzenie, odzież polarna i wszelki sprzęt
niezbędny w Arktyce. Wszystko, czego potrzebował, by doczekać pomocy.
Tego, że pomoc nadejdzie, był absolutnie pewien. Zaczną go szukać w kilka godzin po
zapowiedzianym czasie lądowania. Na razie wykorzysta wrak jako schronienie, czekając w cieple i
z pełnym żołądkiem. To tylko kwestia czasu * kilku dni, najwyżej tygodnia. Ale w końcu go
odnajdą.
Gdyby tylko głowa nie bolała go tak bardzo. Gdyby tylko mógł powstrzymać krwotok z nosa, który
wypełniał mu usta żelazistym posmakiem...
WIEDEŃ, AUSTRIA CZASY WSPÓŁCZESNE
przy ładnej pogodzie starszego pana i jego jamniczkę można było spotkać na Karntnerstrasse.
Modna ulica handlowa biegnąca obok słynnej opery była zawsze pełna turystów i natrętnych
sprzedawców, ale wielu sklepikarzy znało z widzenia staruszka i jego psa podobnego do serdelka.
Od lat chadzał tędy. Wielu zwracało się do niego „Herr Doktor", choć nikt tak naprawdę nie
wiedział, czy należy mu się ten tytuł. W każdym razie pasował do starszego pana. Pomimo wieku
jego oczy zachowały blask, a głos miał mocny.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin