Dziennik Jerzego Pilcha 1 [PrzekrĂłj].pdf

(68 KB) Pobierz
244141512 UNPDF
Dziennik Jerzego Pilcha: Grudzień 2009
Jerzy Pilch
„Polityka nie ciekawiła mnie prawie wcale, Cracovia wygrała cztery mecze z rzędu, w tym jeden
z Wisłą – o Boże, jak się wtedy żyć chciało! – setki, a może i tysiące mniej lub bardziej godnych
odnotowania rzeczy się wydarzyło, a ja w tej lawinie, a może z dala od tej lawiny, niezauważalnie
rozstałem się z P.B.”
rysunek Katarzyna Leszczyc–Sumińska na podstawie zdjęcia
Bogdana Krężla
W Wiśle jak Pan Bóg przykazał: minus czternaście stopni mrozu plus czternaście centymetrów
śniegu. Można powiedzieć: zatrważająca luterska równowaga. W dzisiejszych czasach mało
co poza meteorologią Panu Bogu zostało. Ileż ja się nasłuchałem tutejszych opowieści o ulewach,
cudownie zatrzymanych tuż przed początkiem nabożeństwa na wolnym powietrzu, albo
o gradobiciu, które czekało, aż ostatni wierny wejdzie do kościoła, albo o śnieżycach, które
wszystko z wyjątkiem naszych ścieżek zasypały. Dziesiątki przypowieści, osobne ewangelie, bezlik
apokryfów. Protestanckich ma się rozumieć, one Panu specjalnie miłe. Braci katolików On też
wysłuchuje, ale mniej uważnie. Nawet jak na najwyższym szczeblu modły o deszcz czy choćby
o orzeźwiającą mżawkę wznoszą.
Nie zaczynam od pogody, zaczynam od Pana Boga, a jak od pogody, to z powodów teologicznych.
W minionym roku od Narodzenia Chrystusa Dwa Tysiące i Dziewiątym utraciłem wiarę. Jeszcze
parę innych rzeczy godnych, a nawet godniejszych uwagi się zdarzyło: umarł Leszek Kołakowski,
zgasła gwiazda Leo Beenhakkera, do poezji wrócił Janek Polkowski, kolejny raz przeczytałem
„Sklepy cynamonowe”, „Bouvarda i Pécucheta”, „Śmierć Iwana Illicza” i parę innych książek.
Do bezliku dawno przeczytanych raz po raz zaglądałem, by rytualnie skonstatować, że nic a nic nie
pamiętam nawet z najważniejszych. Kupiłem sporo nowych i niektóre stare. I zawsze wybierałem
tomy grube, a nawet opasłe.
W zdziczałych sopockich ogrodach karmiliśmy zaprzyjaźnioną sforę kotów, upadła gazeta, w której
pisałem felietony; prawa ręka zaczęła wieść kompletnie samodzielne życie, mimo to, a może nawet
z większą dokładnością ułożyłem grubo ponad setkę stron nowej prozy. Parę razy lądowałem
w Krakowie, dwie–trzy podróże były zupełnie fantastyczne; poza Bachem nie słuchałem żadnej
muzyki (dopiero koło samego Bożego Narodzenia, zwabiony udziałem Magdaleny Koženy,
puściłem parę razy „Czech Christmas Mass” Jana Jakuba Ryby – kompozytora, o którego istnieniu
nie miałem, rzecz jasna, zielonego pojęcia i którego okolicznościowa prostota spasowała
mi na święta, inna rzecz: z tych samych, czyli kolędowych, względów ten właśnie zachwyt nie
bardzo się liczy).
244141512.001.png 244141512.002.png
Parę kryzysów miałem solidnych, euforii mniej, ale były; w sumie pół biedy, i tak w zasadzie jest
już po zawodach. Z każdym otoczeniem, w którym byłem, czyli najczęściej z samym sobą,
toczyłem zajadłą walkę, by do szesnastej mieć święty spokój – udawało się rzadko – najwyraźniej
jako taki słabnę, jako swój wróg krzepnę. Polityka nie ciekawiła mnie prawie wcale, Cracovia
wygrała cztery mecze z rzędu, w tym jeden z Wisłą – o Boże, jak się wtedy żyć chciało! – setki,
a może i tysiące mniej lub bardziej godnych odnotowania rzeczy się wydarzyło, a ja w tej lawinie,
a może z dala od tej lawiny, niezauważalnie rozstałem się z P.B.
Nawet nie umiem powiedzieć, czy oko opatrzności – co od początku mi się przyglądało – zamknęło
się nagle; czy powieka została opuszczona, czy przez dziesięciolecia sprawiająca najrealniejsze
w świecie wrażenie fatamorgana tego oka pierzchła wreszcie; czy na tyle dorosłem, by wiadoma
baśń przestała przekonywać, czy limit czasu, jaki mi dał Wiekuisty, bym weń wierzył, wyczerpał
się na jednym z ostatnich zakrętów, czy ubocznym skutkiem trawiących mnie dolegliwości jest
fideistyczna zatrata? Czy co? I jak?
Nie wiem, którego dnia to się zdarzyło ani o której godzinie; porę roku określam z trudem. Jeszcze
na wiosnę było jako tako, ale latem, o jesieni nie wspominając, fiasko zupełne.
Jednego upalnego i zupełnie zachwycającego dnia siedzieliśmy w Loży, przed nami tętnił swoim
niepojętym rytmem rynek – krakowski rynek w czerwcu – osobna piosenka. Było harmonijnie jak
nigdy – wszystko w duszy, w sercu, w rozumie, a nawet – nie uwierzycie – w świecie zewnętrznym
miałem poukładane jak się patrzy, niczego się nie bałem. Nawet prawa ręka na blacie stolika była
spokojna, czy może skutecznie pozorowała spokój, i nagle nienowa, ale tym razem przeraźliwa jak
tytanowe ostrze myśl: Wszystko trzeba zostawić. Prędzej czy później, ale nawet jak później, to i tak
lada chwila. Czas teraźniejszy przestał istnieć, przyszły sypie się jak piach z wykolejonego wagonu,
o przeszłości szkoda gadać – co z tego, że mam ją w głowie. Dziesięć, dwadzieścia, a może
i trzydzieści lat? One już minęły. Nawet w ekspansywnie optymistycznej wersji. Nieśmiertelna
linijka Bronka Maja: „Twój czas minął – już jesteś”. Jeszcze jestem? I to nie. Dziś już jestem
w dniu jutrzejszym, który przelatuje jak pojutrze. Jadę ekspresem do Warszawy i zarazem siedzę
w powrotnym InterCity, wstanę, zanim legnę, zamknę, zanim otworzę, wyjmę, zanim włożę,
w kwietniu wigilia za pasem. Rynek zanurzony w masach upalnego powietrza, nad nimi olbrzymi
kryształ mrozu, nie wisi, już spada, zanim na dobre spadnie – prawie całkiem stopnieje – z tego
mam się cieszyć? No wała! Lada chwila trzeba krakowski rynek zostawić, istniał on będzie dalej,
i to podobno miliardy lat – nie przesadzałbym z ekstazą, przelecą jak wszystko – istniał będzie ten
największy plac Europy – ale nie moim już spojrzeniem omiatany – i nawet z osobliwą
pieczołowitością rozwijane przeświadczenie, że wszyscy, co teraz przez ten rynek idą, wszyscy
łącznie z końmi, psami i niemowlętami też umrą i też przestaną się gapić, nie przynosi ulgi, a jak
przynosi, to marną.
Jerzy Pilch
„Przekrój” 01/2009
Zgłoś jeśli naruszono regulamin