Dziecko ciemnosci.pdf

(1220 KB) Pobierz
Dziecko ciemnosci
GRAHAM MASTERTON
DZIECKO ciemno
cci
Przeło Ŝ ył MICHAŁ WROCZY Ń SKI
PRIMA
Tytuł oryginału: THE CHOSEN CHILD
Copyright © Graham Masterton 1995
Copyright © for the PoUsh edition by Wydawnictwo PRIMA 1996
Copyright © for the Polish translation by Michał Wroczy ń ski 1996
Cover illustration © Jacek Kopalski 1996
Rozdział pierwszy
- * •
-
" t*
Opracowanie graficzne okładki: Plus 2
Redakcja: Anna Calikowska Redakcja techniczna: Janusz Festur
ISBN 83-7152-042-5
Wydawnictwo PRIMA
Adres dla korespondencji: skr. poczt. 55, 02-792 Warszawa 78 tel./fax: 624-89-18
Dystrybucja/informacja handlowa: fNTERNOYATOR sp. z o.o. ul. Post ę pu 2, 02-676
Warszawa, tel. 431-161 w. 323, tel./fax 430-420
Sprzeda Ŝ wysyłkowa: PDUW „Sta ń czyk" sp. z o.o. Warszawa, ul. Jana Kazimierza 12/14, tel.
367-221 w. 113
Warszawa 1996. Wydanie I
Obj ę to ść : 19 ark. wyd., 22 ark. druk.
Skład: Zakład Poligraficzny „Kolonel"
Druk: Drukarnia Wojskowa w Łodzi
- Ostatniego buziaka -- powiedział, kiedy jej autobus ze zgrzytem kół zatrzymał si ę na
przystanku.
Wci ąŜ jeszcze nie dowierzał własnemu szcz ęś ciu.
Roze ś miała si ę i szybko cmokn ę ła go w policzek. Ju Ŝ ruszała w stron ę otwartych drzwi
autobusu, ale chwycił j ą za r ę k ę i próbował na chwil ę zatrzyma ć przy sobie.
- No, dosy ć tych czuło ś ci! — warkn ą ł kierowca. — Nie b ę d ę tu sta ć cał ą noc!
Drzwi zamkn ę ły si ę z ostrym sykiem spr ęŜ onego powietrza. Jan został na kraw ęŜ niku, a
otoczony chmur ą spalin autobus z rykiem ruszył w stron ę Mokotowa. Przez ułamek sekundy
Kami ń ski widział jeszcze machaj ą c ą mu r ę k ą Hank ę , lecz autobus szybko wł ą czył si ę w ruch
uliczny i zasłoniły go inne samochody.
Na przystanek przyczłapała ci ęŜ kim krokiem niska, t ę ga, spocona i zasapana kobieta w
chustce na głowie.
DZIECKO ciemno
DZIECKO ciemności
ci
- Sto trzydzie ś ci jeden odjechało? -- zapytała z pretensj ą , jakby to z winy Kami ń skiego
autobus odjechał bez niej.
- Niech pani si ę nie martwi. Za pi ęć , dziesi ęć minut b ę dzie nast ę pny.
- Łatwo panu mówi ć ! — zaoponowała. — Jest gorzej ni Ŝ za komuny!
Poło Ŝ ył jej dło ń na ramieniu i rozci ą gn ą ł usta w ol ś niewaj ą cym u ś miechu gwiazdora
filmowego.
- Dok ą d pani jedzie? — zapytał.
- Na Czerniakowsk ą . Co to pana obchodzi?
Odwrócił si ę do niej plecami, przykucn ą ł, wyci ą gn ą ł za siebie r ę ce i powiedział:
- Niech pani wskakuje. Zanios ę pani ą na barana. To kobiecin ę rozw ś cieczyło jeszcze
bardziej.
- Idiota!* — parskn ę ła. — Za kogo mnie pan masz? Ju Ŝ ja panu wskocz ę !
Ale tego wieczoru Jan Kami ń ski był w tak doskonałym nastroju, Ŝ e nic nie mogło zburzy ć
pogody jego ducha. Zostawił piekl ą c ą si ę kobiet ę na przystanku i pewnym siebie,
niespiesznym krokiem kogo ś , komu wszystko w Ŝ yciu układa si ę nad podziw dobrze, ruszył
Marszałkowsk ą na pomoc.
Min ę ła dziewi ą ta, nastał ciepły cho ć wietrzny sierpniowy wieczór, centrum Warszawy było
zatłoczone, gwarne i rz ę si ś cie o ś wietlone. Jezdni ą p ę dziły taksówki o rozklekotanych
zawieszeniach, niezbyt zatłoczone autobusy wypuszczały w wieczorne powietrze kł ę by spalin
i kierowały si ę na ś oliborz, Wol ę lub za Wisł ę , na Prag ę . Wiatr roznosił strz ę py gazet, które
pl ą tały si ę pod nogami ludzi posuwaj ą cych si ę wzdłu Ŝ jaskrawo o ś wietlonych witryn
sklepowych w Alejach Jerozolimskich.
Tego popołudnia producent Zbigniew D ę bski poinformował Kami ń skiego, Ŝ e zatwierdzono
jego pomysł na nowy cotygodniowy program satyryczny i Radio Syrena zamierza podnie ść
mu pensj ę do dziewi ę ciuset pi ęć dziesi ę ciu złotych miesi ę cznie. Tak zatem Jan b ę dzie mógł
odkłada ć na samochód, a jednocze ś nie robi ć to, co najbardziej lubi i najlepiej umie: pisa ć
zjadliwe, skandalizuj ą ce felietony o aferach politycznych. Zbyszek postawił Kami ń skiemu z
tej okazji wódk ę i kupił całe pudełko herbatników w czekoladzie. Na szcz ęś cie nie próbował
Janka ś ciska ć i całowa ć , co stanowiło jego ulubiony proceder towarzyski. D ę bski miał w ą sy
ostre jak krzewy je Ŝ yn i wydzielał troch ę ś wi ń ski zapach.
Ale najbardziej Kami ń skiego uradowała wiadomo ść , Ŝ e Hanka zgodziła si ę w ko ń cu z nim
zamieszka ć (oczy dziewczyny błyszczały wstydliwie na my ś l o tak ś miałej decyzji). W sobot ę
zamierzał po Ŝ yczy ć półci ęŜ arówk ę od Henia, swego znajomego, i przewie źć rzeczy
dziewczyny z domu jej rodziców na ulicy Goworka do swego nowego mieszkania, którego
okna wychodziły na Wisł ę i most Ś l ą sko-D ą browski. Zdawał sobie spraw ę , Ŝ e matka Hanki
b ę dzie bardziej ni Ŝ niezadowolona z takiego obrotu sprawy, bo jej córka oddawała do domu
wi ę kszo ść zarabianych pieni ę dzy. Hanka, cho ć zrobiła doktorat z mikrobiologii, pracowała
jako kierowniczka działu odzie Ŝ owego w domu towarowym „Sawa"
* Kursyw ą wyró Ŝ niono te polskie słowa, które w oryginale autor napisał po polsku.
i miesi ę cznie zarabiała prawie tyle co on: sze ść set pi ęć dziesi ą t złotych.
Matka niechybnie b ę dzie Ŝ ałowa ć pieni ę dzy, ale nie mo Ŝ e zaprzeczy ć , Ŝ e on i jej córka pasuj ą
do siebie jak ulał. Oboje mieli po dwadzie ś cia pi ęć lat, oboje lubili kapele Biur i REM, lubili
ta ń czy ć i bywa ć w nocnych klubach, uwielbiali pizz ę i całonocne rozmowy o tym, co zrobi ą ,
kiedy Janek stanie si ę ju Ŝ sławny. Oboje potrafili z byle powodu wybucha ć niepohamowanym
ś miechem. Ró Ŝ nili si ę wył ą cznie płci ą i aparycj ą ; Hanka była blondynk ą o okr ą głej buzi i
nieco pulchnej sylwetce, Jan chudym jak tyczka młodzie ń cem o ciemnych, krótko obci ę tych
włosach i brwiach przypominaj ą cych namalowane przez dziecko dwa gawrony unosz ą ce si ę
nad kartofliskiem. W ka Ŝ dym razie on tak to widział.
Nad Marszałkowsk ą sterczał Pałac Kultury i Nauki —- olbrzymi, wysoki na dwie ś cie
trzydzie ś ci metrów pomnik stalinowskiej architektury z trzema tysi ą cami pomieszcze ń ;
zupełnie jakby kucharz przygotowuj ą cy imponuj ą ce torty weselne postanowił zaprojektowa ć
rakiet ę kosmiczn ą . Budowla w dzie ń była szara, a w nocy k ą pała si ę w pos ę pnym,
bursztynowym ś wietle.
Jan dotarł do rogu Królewskiej i przystan ą ł przy przej ś ciu dla pieszych. Nie opodal rozrabiała
grupa małolatów. Nastolatki przekazywały sobie flaszk ę wódki i puszki z 7-Up, a jeden z
nich, akompaniuj ą c sobie na gitarze, w ą tłym dyszkantem zawodził Born in the USA.
Wi ę ksza cz ęść rogu ogrodzona była wysokim płotem z pomalowanych na czerwono desek.
Przy Marszałkowskiej postawiono olbrzymi ą tablic ę , na której widniał projekt
dwunastopi ę trowego hotelu -- wysokiej, smukłej kolumny ze szkła i nierdzewnej stali — a
pod nim napis: „Warszawski hotel Senacki. Wspólne Przedsi ę wzi ę cie Senate International
Hotels i Banku Kredytowego Yistula". Jeszcze przed miesi ą cem wznosił si ę w tym miejscu
stary orbisowski hotel Załuski, relikt najgorszych lat komunizmu, oferuj ą cy go ś ciom
obskurne pokoje, n ę dzne jedzenie i nieuprzejm ą obsług ę . W swym cyklicznym programie
radiowym Jan nazwał go Heartbre-ak Hotel*. Teraz jednak całe centrum Warszawy zostało
odrestaurowane, pojawiły si ę wielkie, eleganckie sklepy z przeszklonymi witrynami i nowe
wytworne biurowce. Na placu Trzech Krzy Ŝ y uko ń czono niedawno budow ę Sheratona;
nast ę pny miał by ć hotel Senacki. Zapaliły si ę zielone ś wiatła i Kami ń ski miał wła ś nie
wkroczy ć
* Hotel Złamanego Serca — aluzja do tytułu wielkiego przeboju Elvisa Presleya.
na jezdni ę , kiedy dobiegł go cichy, ale bardzo przenikliwy wrzask. Zatrzymał si ę , odwrócił i
zacz ą ł nadsłuchiwa ć . Rozbawiona grupa małolatów ruszyła hurmem przez jezdni ę .
— Hej, słyszeli ś cie...?
Ale do nich nie dotarło nawet jego wołanie, wi ę c co mówi ć
0 odległym wrzasku?
Czekał. Nagle wydało mu si ę , Ŝ e słyszy kolejny krzyk i jeszcze nast ę pny, ale przeje Ŝ d Ŝ aj ą cy z
rykiem autobus skutecznie wszystko zagłuszył.
Kami ń ski nabrał przekonania, Ŝ e wołanie dobiega zza pomalowanych na czerwono desek
płotu ogradzaj ą cego plac budowy. Przypominało to krzyk kobiety albo dziecka.
Ruszył wzdłu Ŝ ogrodzenia, próbuj ą c zajrze ć na teren przez szpary. W deskach było
wprawdzie kilka dziur po s ę kach, ale znajdowały si ę troch ę za wysoko i dostrzegł przez nie
jedynie lamp ę łukow ą , która zapewne miała pali ć si ę przez cał ą noc
1 o ś wietla ć plac budowy.
W ko ń cu dotarł do prowizorycznej bramy. Kiedy ś prawdopodobnie zamykano j ą na kłódk ę ,
teraz jednak skr ę cono j ą kawałkiem bardzo grubego drutu. Jan stał, spogl ą dał na bram ę i
zastanawiał si ę , co powinien zrobi ć . Je ś li za płotem rzeczywi ś cie kto ś potrzebuje pomocy,
nale Ŝ ałoby tam zajrze ć . A mo Ŝ e nie? Mo Ŝ e wystarczy tylko wykr ę ci ć numer dziewi ęć set
dziewi ęć dziesi ą t siedem i wezwa ć policj ę ?
Jak zwykle w takich wypadkach w zasi ę gu wzroku nie było ani jednego policjanta. Dostrzegł
jedynie zbli Ŝ aj ą cego si ę kr ę pego m ęŜ czyzn ę w niebieskim mundurze, czapce z daszkiem i z
aktówk ą pod pach ą .
- Przepraszam pana — zaczepił nieznajomego. — Wydaje mi si ę , Ŝ e za płotem dzieje si ę co ś
niedobrego. Słyszałem krzyk.
M ęŜ czyzna przystan ą ł i niezdecydowanie dotkn ą ł dolnej wargi. Sprawiał takie wra Ŝ enie,
jakby nie rozumiał po polsku.
- Dobiegły mnie dwa lub trzy krzyki — wyja ś niał Jan. -Przypominało to wołanie dziecka.
M ęŜ czyzna przyło Ŝ ył do ucha zwini ę t ą dło ń i po chwili potrz ą sn ą ł głow ą .
— Nic nie słysz ę .
- Nie wiem, co mam robi ć . Pan nosi mundur...
- Pracuj ę w Pałacu Kultury. Jestem portierem. O ś wiadczywszy to, odczekał jeszcze chwil ę ,
po czym wzruszył
ramionami i odszedł.
- Prosz ę pana! — zawołał za nim Kami ń ski. — Ja wejd ę za bram ę ... prosz ę zadzwoni ć na
policj ę !
8
Nie był nawet pewien, czy m ęŜ czyzna go usłyszał. Pracownik Pałacu Kultury, nie zwalniaj ą c
kroku, dotarł do skrzy Ŝ owania i skr ę cił w Królewsk ą . Niech ci ę szlag trafi! — pomy ś lał Jan. -
Dzi ę ki za pomoc.
Próbował rozkr ę ci ć gruby i sztywny drut. Ktokolwiek go tam zamocował, musiał to zrobi ć za
pomoc ą obc ę gów. W pewnej chwili, mozol ą c si ę z rozplataniem drutu, Kami ń ski rozci ą ł
sobie bole ś nie kciuk, ale owin ą ł go tylko chusteczk ą i w dalszym ci ą gu walczył z bram ą . Na
chwil ę zatrzymało si ę przy nim kilku przechodniów, popatrzyli, co robi, ale nikt nie
zaofiarował mu pomocy. Zainteresował si ę nim dopiero jaki ś młodziak z długimi, stercz ą cymi
we wszystkie strony włosami oraz sypi ą cym si ę bujnie, cho ć jedwabistym jeszcze, czarnym
w ą sem. Miał na sobie d Ŝ insy, kurtk ę z denimu i palił marlboro.
- Marnujesz tylko czas, człowieku — odezwał si ę nonszalancko. — Ju Ŝ kilka tygodni temu
wszystko st ą d rozszabrowali.
Jan popatrzył w jego stron ę .
- Wydawało mi si ę , Ŝ e kogo ś tam słyszałem. Jakie ś krzyki.
- Zapewne koty.
- Mo Ŝ e, ale chc ę sprawdzi ć .
- My ś lałem, Ŝ e zamierzasz co ś zw ę dzi ć . Ja tam znalazłem stary mosi ęŜ ny piecyk. Pu ś ciłem
go za cztery ba ń ki.
Jan z godno ś ci ą wygładził klapy swej zamszowej, butelkowo-zielonej kurtki.
- Czy wygl ą dam na kogo ś , kto zbiera ś mieci?
- A czy ja wiem? Ró Ŝ ni zbieraj ą . Pomóc?
Młodziak wyci ą gn ą ł du Ŝ y szwajcarski scyzoryk, wsun ą ł grube ostrze miedzy sploty drutu i
powoli zacz ą ł je rozkr ę ca ć .
- Dzi ę ki — powiedział Jan. — Wspomn ę o tobie w radiu. Młodziak popatrzył na niego ze
zdumieniem i Kami ń ski wyci ą gn ą ł r ę k ę .
- Pracuj ę w Radiu Syrena, nazywam si ę Jan Kami ń ski.
- Naprawd ę ? To kapitalnie. Ja mam na imi ę Marek, ale znajomi wołaj ą na mnie Kurt...
Wiesz, od Kurta Cobaina.
Jan mocnym szarpni ę ciem otworzył bram ę i wszedł na zdewastowany plac. Orbisowski hotel
Załuski wyburzono do fundamentów i pozostały po nim jedynie mroczne, przepastne piwnice
przypominaj ą ce bardziej przedsionek prowadz ą cy do podziemnego ś wiata. Jaskrawy blask
łukowej lampy nadawał cało ś ci sztuczny wygl ą d opuszczonego planu filmowego. W
podmuchach wiatru szele ś ciło zielsko i pokrzywy.
Po lewej stronie, niczym milcz ą ce, mechaniczne dinozaury,
stały wyprodukowane jeszcze w Zwi ą zku Radzieckim d ź wig i koparka na g ą sienicach. Po
prawej majaczyły dwa drewniane baraki o dachach pokrytych pap ą . Obok nich pi ę trzył si ę
stos rur kanalizacyjnych. Latryna była niebezpiecznie pochylona i kto ś na ś cianie napisał
kred ą : „Krzywa Wie Ŝ a w Pizie". W powietrzu unosił si ę silny zapach budowlanego pyłu,
wilgoci i jeszcze czego ś ; dra Ŝ ni ą ca nozdrza, słodkawa wo ń zgnilizny.
- Ś cieki — stwierdził, poci ą gaj ą c nosem Marek. Kami ń ski stał bez ruchu i starał si ę wyłowi ć
uchem ka Ŝ dy
d ź wi ę k. Wydawało mu si ę , Ŝ e słyszy płacz. Ciche, Ŝ ałosne, zawodz ą ce łkanie — szloch
kompletnie wyczerpanego dziecka lub kobiety, która straciła wszelkie nadzieje. Ogrodzenie z
desek w du Ŝ ej mierze tłumiło hałas ulicy, ale trudno było ustali ć , czy to rzeczywi ś cie kto ś
płacze, czy tylko wiatr zawodzi w pustych, zło Ŝ onych przy barakach rurach.
- Słyszysz? — zapytał Kami ń ski Marka.
Chłopak zaci ą gn ą ł si ę po raz ostatni wilgotnym dymem papierosa i wyrzucił niedopałek.
- Czy ja wiem? Mo Ŝ e faktycznie co ś tam jest.
Podeszli ostro Ŝ nie do kraw ę dzi odsłoni ę tych piwnic i zajrzeli w zalegaj ą cy w dole mrok. Było
tak ciemno, Ŝ e niczego nie dostrzegli. Czuli jedynie na twarzach delikatny, nios ą cy wo ń
zgnilizny przeci ą g. I, tak... usłyszeli płacz, teraz jednak du Ŝ o cichszy.
- Masz racj ę — odezwał si ę Marek. — Tam na dole co ś jest. Chyba koty.
- Szkoda, Ŝ e nie mamy latarki.
- Pewnie jak ąś znajdziemy w barakach.
- Masz propozycj ę , jak si ę do nich dosta ć ? Oba s ą zamkni ę te na kłódki.
Marek rozejrzał si ę , schylił i podniósł du Ŝ y kawał cegły. Bez namysłu ruszył do drzwi
najbli Ŝ szego baraku. Po trzech czy czterech uderzeniach skobel pu ś cił.
- Dziadek pokazał mi, jak to si ę robi. Podczas wojny włamywał si ę do niemieckich
magazynów z Ŝ ywno ś ci ą .
- Dobrze mie ć kogo ś takiego w rodzinie.
- O, tak, je ś li nie jest nar Ŝ ni ę ty. Cały kłopot w tym, Ŝ e mój dziadek jest nar Ŝ ni ę ty przez
dwadzie ś cia cztery godziny na dob ę . Przez reszt ę czasu leczy kaca.
Otworzyli drzwi baraku. Wn ę trze przepojone było zapachem potu, zastarzałego dymu
tytoniowego, dusz ą c ą , obrzydliw ą woni ą kurzu i ś wie Ŝ ej ziemi. W ś wietle wpadaj ą cym przez
brudn ą szyb ę okna majaczył stół zawalony brudnymi kubkami, gazetami z po-
10
rozlewan ą na nich kaw ą i pełnymi niedopałków puszkami po konserwach. Na ś cianach
wisiały fotosy dziewczyn. Jedna, z olbrzymim biustem, miała dorysowane flamastrem w ą sy,
jakie nosi Wał ę sa. Podpis pod zdj ę ciem głosił: „Miss Polonia".
W odległym k ą cie, obok pokiereszowanych kasków Marek odkrył wielk ą brezentow ą torb ę z
narz ę dziami. Zacz ą ł przebiera ć w młotkach, wiertłach, Ŝ abkach i ś rubokr ę tach, a Ŝ w ko ń cu
natrafił na latark ę . Zapalił j ą , kieruj ą c snop ś wiatła sobie na twarz. Przez chwil ę wygl ą dał jak
chudy, szczerz ą cy z ę by wampir.
Wrócili do kraw ę dzi wykopu i skierowali strumie ń ś wiatła w ciemno ść . Ujrzeli zwały gruzu i
przewrócone krzesło, ale Ŝ adnej Ŝ ywej istoty tam nie było.
- Nic — stwierdził Marek. — To pewnie tylko wiatr.
Ale gdy mieli ju Ŝ odej ść , ponownie usłyszeli płacz; tym razem
wyra ź niejszy.
- Stary, jeste ś pewien, Ŝ e to kot? — zapytał Kami ń ski. — Mo Ŝ e powinni ś my zadzwoni ć na
policj ę ?
- Najpierw sami si ę rozejrzymy. O, tutaj... po tych połupanych cegłach mo Ŝ emy zej ść .
- Dobra, id ę pierwszy — zgodził si ę Jan. — Ty ś wie ć latark ą tak, Ŝ ebym widział, gdzie
stawiam nogi.
Ukl ę kn ą ł na betonowej kraw ę dzi i spu ś ciwszy stop ę , zacz ą ł ni ą ostro Ŝ nie maca ć w
poszukiwaniu jakiego ś stopnia. Znalazł jeden, pó ź niej nast ę pny. Mur sprawiał wra Ŝ enie
solidnego. W pewnej chwili jednak noga troch ę mu si ę ze ś lizgn ę ła, ale cały czas mocno si ę
trzymał stercz ą cego z muru kawału cegły.
W poszukiwaniu kolejnego stopnia pomacał lew ą stop ą . Podeszwa buta natrafiła na kawał
drewna owini ę tego drucian ą siatk ą . Powoli przeniósł na nie ci ęŜ ar ciała. Belka trzymała.
Obni Ŝ ył si ę o metr. Przez chwil ę , przylepiony do pionowego gruzu, odpoczywał ci ęŜ ko
oddychaj ą c.
- Ej, wszystko w porz ą dku? — zawołał Marek.
- Jasne. Troch ę brakuje mi kondycji, to wszystko. Odniósł wra Ŝ enie, Ŝ e słyszy kwilenie,
ź niej nast ę pne. Po chwili
jednak docierał ju Ŝ do niego wył ą cznie jego własny chrapliwy oddech i — gdzie ś z góry,
spoza drewnianego płotu —monotonny szum ulicznego ruchu. Pomy ś lał, Ŝ e chyba
Zgłoś jeśli naruszono regulamin