Quindlen Anna - Zbudź się szkoda dnia.doc

(1234 KB) Pobierz
ANNA QUINDLEN

 

 

 

ANNA QUINDLEN

 

Zbudź się, szkoda dnia

 

 

 

Sława jest jak pszczoła

Tu żądłem ukłuje

Tam pieśnią przywoła

Ach, no i ma też skrzydła

- Emily Dickinson


 

 

Marii Krovatin, prawdziwej gwieździe.

Silnej, nieustraszonej, absolutnie niezwykłej.

Gdy dorosnę, chcę być taka jak ty.

 

 

 


Rozdział 1

Od czasu do czasu obce osoby pytają mnie, jak mogę mieszkać w Nowym Jorku. Zdarza się to na przykład, gdy jestem na wakacjach i spędzam czas, stojąc w kolejce do bufetu w towarzystwie spalonych słońcem i niezupełnie trzeźwych urlopowiczów. Bywa też, że pytanie to pada podczas branżowego sympozjum, kiedy siedzę w rogu hotelowej sali konferencyjnej i popijam kawę w gronie innych pracownic socjalnych, w większości ubranych w marszczone spódnice i noszących wiszące kolczyki - atrybuty kobiet w pewnym wieku i o określonej świadomości społecznej. Pytają mnie o to koleżanki mojej ciotki, które, choć mieszkają niedaleko, zaledwie pół godziny jazdy Saw Mill Parkway na północ, żyją w stanie sielankowej izolacji w okolicy, która równie dobrze mogłaby uchodzić za Maine.

Nawet w samym Nowym Jorku zdarza mi się usłyszeć to pytanie, na przykład z ust starszych panów spacerujących promenadą na Coney Island, którzy znają Irvinga Lefkowitza od czasów jego bar micwy i z perspektywy ławeczki przy brooklyńskiej plaży wyobrażają sobie podłużną wyspę Manhattan jako wielkomiejskiego „Titanica" z tłoczącymi się na pokładach kryminalistami, homoseksualistami i ateistami, zmierzającego ku nieuchronnej katastrofie.

„I czemu ty tam mieszkasz, dziecko?" - zapytał mnie kiedyś jeden z nich, mrużąc oczy z niedowierzaniem. Długa blada szyja wystawała mu z rozciągniętego swetra z dekoltem w serek, wskutek czego wyglądał jak żółw z Galapagos we włóczkowej skorupie w romby.

Czasem, gdy jestem zmęczona, wzruszam tylko ramionami i odpowiadam, że mi się tu podoba. Kiedy mam podły humor lub odrobinę przesadzę z alkoholem, co w zasadzie daje taki sam efekt, tłumaczę, że mieszkam w Nowym Jorku, ponieważ to miasto jest centrum wszechświata.

Jednak najczęściej mówię, że tutaj mieszka moja siostra, a ja chcę być blisko niej, jej męża, który jest dla mnie jak brat, i syna, którego w skrytości uważam przynajmniej po części za swojego. Starszych panów taka odpowiedź satysfakcjonuje. Wydają z siebie pomruk aprobaty i kiwają łysymi, pokrytymi plamami głowami. Porządna dziewczyna. Jaka rodzinna. Zerkają na Irvinga. Następne pytanie będzie dotyczyło ślubu. Uciekamy do „Nathana" na hot doga.

Ale mi się tu naprawdę podoba. I naprawdę jest to centrum wszechświata.

Prawdą jest też, że chcę być blisko siostry. Zawsze tak było. Mamy nawet swoje ustalone rytuały. Każdego ranka w sobotę, o ile ona nie relacjonuje akurat olimpiady, oscarowej gali, klęski żywiołowej czy jakiejś inauguracji, idziemy pobiegać do parku, a później wspólnie jemy śniadanie - u niej albo w greckiej knajpce niedaleko mojego domu. Twierdzi, że zbyt mało ćwiczę i przez to nie możemy biegać w szybszym tempie. Według niej to przejaw mego wrodzonego lenistwa, a ja uważam, że to świetnie odzwierciedla nasze wzajemne relacje. Nasza ciotka Maureen mawia, że jako dziecko byłam tak ociężała i flegmatyczna, że nauczyłam się chodzić tylko dlatego, żeby podążać za starszą siostrą. W jednym z najwcześniejszych wspomnień z dzieciństwa pojawia się taki oto obraz: idę wysadzaną sosnami ulicą, po obu stronach zabudowaną starymi domami w stylu kolonialnym, i kilka metrów przed sobą widzę plecy grupki ośmioletnich dziewczynek. Nagle ze środka tej gromadki dobiega mnie niesiony wiatrem stanowczy głos: „Wracaj do domu, Bridget! Ty nie możesz iść!".

Kiedy biegam z Meghan, zawsze dostaję zadyszki, ale zdążyłam się już do tego przyzwyczaić. „Patrz i ucz się" - powtarza mi od czasów liceum i ja zawsze jej słucham.

- Niesamowite, że wczoraj obie znalazłyśmy się na tym samym przyjęciu - powiedziała pewnego pochmurnego marcowego poranka, gdy biegłyśmy truchtem po parkowej alejce. Starałam się nie zauważać w jej głosie tej dawnej nuty zniecierpliwienia: „Wracaj do domu, Bridget! Ty nie możesz iść!". Rzeczywiście dziwnie się poczułam, wchodząc do przestronnego salonu z meblami obitymi beżowym welurem i obrazami impresjonistów na ścianach i widząc ją w kącie z kieliszkiem wody mineralnej w dłoni. Gospodyni nawet usiłowała nas sobie przedstawić - nie podejrzewała, że jesteśmy ze sobą spokrewnione. Potem wyszła odnieść bukiet zawilców obwiązanych wstążeczką, który wręczyłam jej na powitanie.

- Boże, Bridget, kwiaty? - powiedziała moja siostra, mijając grupkę świeżo upieczonych mam pracujących nad odzyskaniem figury po ciąży. - Nie wierzę, że na proszoną kolację przyszłaś z kwiatami. To najgorsze, co można zrobić. Tyle krzątaniny, żeby się ze wszystkimi przywitać, a tu jeszcze trzeba poszukać wazonu, nalać wody i znaleźć dla nich jakieś miejsce, a jeśli w dodatku są niebieskie... Jezu, ja nigdy nie wiem, gdzie je u siebie postawić, a w ogóle...

- Jak ty to robisz, że niewinny gest zamieniasz w problem?

- Czasami po prostu zostawiam je w kuchni na blacie, a potem wyrzucam do śmieci razem z resztkami jedzenia. - Wiedziałam, że to nie do końca prawda; Meghan od dawna zatrudnia specjalne osoby, które się tym zajmują, a ludzie z Feeding Our People, dużej społecznej organizacji dobroczynnej pomagającej głodującym, przysyłają furgonetkę, żeby zabrać niezjedzone potrawy z jej przyjęć. - Przynieś wino, to wystarczy. Nawet jeśli nie będą go chcieli, przyda się na następne koktajl party. Albo się wstrzymaj i następnego dnia przyślij orchideę w doniczce. Nie wiem czemu, ale w każdym cholernym salonie na East Side muszą być orchidee. Moim zdaniem są obrzydliwe, przypominają wielkie białe robale. W ogóle nie wyglądają jak kwiaty.

- Myślałam, że je lubisz. Zawsze stoi u ciebie jedna na komodzie pod oknem.

- Co mam powiedzieć? Jestem niewolnicą mody.

Podczas porannych joggingów ciągle widujemy te same osoby: gwiazdora oper mydlanych, który ma starannie ufarbowane włosy i muskularne nogi; drobną, siwowłosą, krótko ostrzyżoną kobietę o żylastej figurze maratończyka; chińskie małżeństwo, które ubiera się w identyczne modne dresy i biega w towarzystwie pary chartów rosyjskich. Obok nas przemknęła jedna ze znajomych anorektyczek, ukrywająca sterczące kości pod obszerną bluzą.

- Znasz tę laskę, która czyta wiadomości finansowe? Grace Shelton? - zapytała Meghan.

- To ta, co ma tak fajnie obcięte włosy?

- Nie rozumiem, czemu wszyscy tak mówią. Wcale nie ma takiej świetnej fryzury.

- Dobra, niech ci będzie. A co?

- Słyszałam, że żywi się wyłącznie jabłkami i chrupkim pieczywem.

- Niemożliwe.

- Pewnie masz rację, ale kto wie.

Kobieta przed nami odwróciła się i zaczęła biec tyłem. Meghan opuściła głowę tak, aby daszek czapki zasłonił jej twarz.

- Wróćmy jeszcze do kwestii prezentów - powiedziałam. - Ile kosztuje taka orchidea?

- Sto pięćdziesiąt dolarów. Z tym że musisz kupić taką z dwoma pędami.

- Rany boskie, to kupa forsy jak na prezent dla obcej osoby, która cię zaprasza na kolację.

- Przyjęłam do wiadomości - odparła Meghan. Podobnie jak ciotka, która nas wychowywała, moja siostra ma zestaw używanych na co dzień gotowych powiedzonek - ich znaczenie na pierwszy rzut oka jest dość niejasne. To akurat pojawia się już od wielu lat. Kiedyś powiedziała, że to znaczy: „Wiem, ale mam to gdzieś".

Na chodniku skrzącym się w promieniach popołudniowego słońca leżała rękawiczka, jak gdyby prosiła o drobne. Prawie nie zwalniając kroku, Meghan schyliła się, podniosła ją i wbiegła do budynku, w którym mieści się jej apartament.

- Dzień dobry, pani Fitzmaurice - powiedział portier. Wyraźnie zaakcentowane spółgłoski przypominały brzęczenie pszczoły. Personel zna naszą Meghan.

- Możesz sprawdzić, czy ktoś nie zgubił? - Podała portierowi rękawiczkę. - Szkoda by było, gdyby o tej porze roku ktoś się zorientował, że mu jednej brakuje.

- Oczywiście - odparł portier.

- Ale ze mnie porządna obywatelka, co? - mruknęła Meghan, gdy znalazłyśmy się w windzie i mogła wreszcie zdjąć czapkę, tę tak poręczną osłonę przed światem.

- Och, przestań się ciągle skupiać na sobie.

- Wcale tak nie robię.

- Akurat.

Obie z Meghan jesteśmy niewolnicami przyzwyczajeń. W barze zawsze jemy omlety z tostami z żytniego pieczywa, a u niej w domu owsiankę i sok pomarańczowy. Żyjemy w mieście, w którym królują przyzwyczajenia. Nowy Jork tak często jest kojarzony z kreatywnością i innowacjami, że ludzie z zewnątrz w końcu w to uwierzyli. Tymczasem prawda jest taka, że wzorce zachowań są tu skodyfikowane niczym msza łacińska. Tamto przyjęcie nie było wyjątkiem. Ściany w salonie miały czerwony odcień, na stołach leżały o ton jaśniejsze obrusy oraz dekoracje z róż i jakichś dziwnych tulipanów, które wyglądały jak rośliny mięsożerne. No i obok mnie posadzono mężczyznę bez pary. „Słyszałem, że pracuje pani w opiece społecznej" - powiedział, jak dziesiątki innych przed nim, kiedy rozkładaliśmy serwetki na kolanach.

Tak było oczywiście w najlepszym przypadku. Kiedyś w domu jednego z darczyńców na rzecz schroniska dla kobiet, w którym pracuję, dwaj maklerzy calutki wieczór rozmawiali o giełdzie tuż przed moją twarzą i tak się nachylali nad moim talerzem, że nie mogłam dosięgnąć koszyka z pieczywem. Innym razem, będąc na kolacji w dwupoziomowym apartamencie pewnej kobiety, która pracuje razem z moim szwagrem w firmie Sensenbrenner Lamott, zagadnęłam mężczyznę po lewej: „Skąd pan zna Amelię?", po czym zobaczyłam, jak jego twarz tężeje, a po policzkach zaczynają mu spływać łzy. Wszyscy przy stole udali, że nie dostrzegli tego przejawu słabości, a on zaczął opowiadać o swojej żonie, która w college'u dzieliła pokój z gospodynią przyjęcia, i która rzuciła go dla jakiejś ustosunkowanej lesbijki mieszkającej w Londynie. Przy bardzo niewielkiej pomocy z mojej strony udało mu się przebrnąć przez lata studiów, okres małżeństwa, remont mieszkania, kolejne zmiany pracy, aż do pewnej proszonej kolacji (oczywiście), kiedy to został posadzony przy stole obok tejże lesbijki, którą gospodyni omyłkowo wzięła za kobietę samotną w bardziej konwencjonalnym znaczeniu. Potem zaprosił ją do siebie do domu na lunch, ponieważ okazało się, że oboje dzielą zainteresowanie ceramiką firmy Fiesta, czego jego żona nigdy nie potrafiła zrozumieć. („O nie, czyli on też jest gejem" - stwierdziła Meghan nazajutrz podczas śniadania. - „Który normalny facet orientuje się, co to jest Fiesta?"). W obliczu smutku i gniewu tego biedaka prawie wszyscy przy stole zamilkli. Jedynie pewna pełnoetatowa mamusia snuła monolog na temat problemów w nauce swego dziecka.

Oczywiście nie zawsze było tak źle. Kiedyś prawie przez rok umawiałam się z pewnym profesorem Uniwersytetu Nowojorskiego, spotkanym na przyjęciu wydanym przez absolwentkę Smith College, poznaną przy okazji telefonicznej akcji zbierania funduszy na rzecz szkoły. Zawarłam też trwałą przyjaźń z technikiem oświetlenia pracującym na Broadwayu, irlandzkim imigrantem o imieniu Jack - siedział obok mnie na dorocznej imprezie organizowanej przez moją sąsiadkę z okazji święta 4 lipca. To było udane przyjęcie: cudowne towarzystwo, wyśmienite jedzenie. Były figi faszerowane kozim serem, zupa krem z dyni i jagnięce żeberka z brokułami.

Nie pamiętam poznanych mężczyzn, tych wszystkich sadzanych obok mnie prawników/filmowców/naukowców/maklerów/wydawców, ale niemal dokładnie pamiętam jedzenie, nawet jeśli było kiepskie. Na początku takie sytuacje zdarzały się często; potem wszyscy wokół zaczęli się dorabiać, a ja z kawalerki przeprowadziłam się do dwóch pokoi z kuchnią, a następnie do dwóch pokoi z widną kuchnią. Później agenci nieruchomości będą to kuchenne okno prezentować potencjalnym najemcom, jakby to był co najmniej fresk Michała Anioła. Bo jest, wedle nowojorskich standardów.

Dla części z nas kuchnia z oknem to znak, że wreszcie osiągnęliśmy pewien poziom dobrobytu. Dla innych jest to chwilowy triumf, przystanek między pierwszą propozycją od wydawnictwa a trzecim bestsellerem, między letnim stażem a stanowiskiem wspólnika w firmie, między mężem wykładowcą literatury porównawczej na Uniwersytecie Columbia a mężem prezesem wielkiej firmy inwestycyjnej. Najpierw kuchnia z wymarzonym oknem, a następnie kuchnia wyposażona w dwie importowane zmywarki, dwie lodówki ze szklanymi drzwiami, posadzkę z terakoty, blaty ze stali nierdzewnej, specjalny pogłębiony zlewozmywak, profesjonalny ciąg kuchenny zaprojektowany po konsultacji z firmą kateringową (ponieważ jej pracownicy częściej korzystają z tego elementu niż właściciele domu). Kuchnia ukryta jest zwykle w głębi apartamentu, z dala od kosztownego widoku na Central Park i głównej sypialni z komodą z wiśniowego drewna, która kryje telewizor wysuwany po naciśnięciu guzika przy łóżku. To ciekawe, że wszyscy czują potrzebę chowania telewizora i jedzenia, przy czym są to tematy najczęściej pojawiające się w rozmowach. W kuchni Meghan, mimo że ona nie cierpi oglądać telewizji po pracy, wisi wielki plazmowy ekran.

- Gdzie jest Evan? - wymamrotałam z pełnymi ustami.

- Evan? Jaki Evan? Ach, masz na myśli mojego męża! Tak ma na imię, prawda?

- Przepraszam, że zapytałam.

- Siedzi w biurze. Tym tutaj, nie w Londynie ani w Tokio, chociaż Bóg jeden wie, ile czasu tam spędził przez ostatnie pół roku. Kiedy jest w Nowym Jorku, zwykle wraca z pracy, gdy ja już śpię. Odwracam się i mówię do siebie: „A, to on". Teraz za każdym razem, kiedy dostajemy zaproszenie na kolację, twierdzi, że jest zmęczony, i pyta, czy nie mogłabym iść sama. A mnie się zarzuca, że jestem pracoholiczką. A właśnie: nie wiesz, gdzie chłopcy trzymają plastikowe pojemniki?

Tylko Robert i John, faceci, którzy przygotowują, serwują i zmywają po posiłkach, orientują się, gdzie co leży w kuchni Meghan i Evana. No i jeszcze Leo, mój siostrzeniec, ten od chińszczyzny na wynos, gotowych zupek spożywanych późno w nocy, niezliczonych porcji chrupek czekoladowych i lodów jedzonych wprost z pudełka. On mi pokazał, gdzie leżą pojemniki. Było to pewnego wieczoru, kiedy wchłonęliśmy taką ilość puddingu ryżowego, że oboje prawie pękliśmy.

- W szafce nad lodówką na wino - powiedziałam. Kolejny powód, żeby nie przynosić kwiatów: pani domu nie wie, gdzie trzyma wazony. Gdyby musiała znaleźć odkurzacz albo płyn do mycia szyb, świat wstrzymałby oddech.

- Po co ci pojemniki?

- W poniedziałek robimy na żywo prezentację produktów Tupperware, a ja będę miała za zadanie zademonstrować, jak się odsysa powietrze z tych misek. Dyskutowaliśmy do znudzenia, czy lepiej będzie, jeśli od razu dam do zrozumienia, że nie mam bladego pojęcia, jak to się robi, czy też wykonam to z wprawą. W sposób autorytatywny, jak się wyrazili. Optowałam za tym drugim.

- Jakżeby inaczej. Chociaż nie umiem sobie wyobrazić, jak można w takiej sytuacji wyglądać autorytatywnie; Daj spokój, Tupperware, kogo to obchodzi?

Siostra zmierzyła mnie przeciągłym spojrzeniem, unosząc przy tym delikatnie kącik ust.

- Skąd wiesz, że musisz mnie o tym przekonywać?

- Zresztą, kim ja jestem, żeby zabierać głos? Cały wczorajszy dzień usiłowałam rozbić gang handlujący podrabianymi nike'ami, którym ponoć kierują dwie kobiety z naszego schroniska. Policjanci z posterunku byli bardzo mili, ale zagrozili, że albo same się z tym uporamy, albo oni to zrobią po swojemu.

- Nie mów mi o takich rzeczach, kiedy trenuję odpowietrzanie pojemników przed publicznym występem. Wczoraj miałam wywiad z facetem, który napisał książkę o tym, jak trudno poznać odpowiednią kobietę, a później z pierwszą kobietą, która została szefową cukierni w czterogwiazdkowej restauracji. A ty przychodzisz i opowiadasz mi o ludziach, którym spalił się dom, albo o dzieciach, które odebrano rodzicom. Przez ciebie mam poczucie, że robię coś bezsensownego.

- Niby co: cierpienie jest zawsze prawdziwe, a sukces sztuczny?

- Nie. Kobiety handlujące podróbkami Nike, żeby mieć czym nakarmić dzieci, są prawdziwe, a kobieta, która opowiada w telewizji o Tupperware, jest sztuczna.

- Skąd wiesz, że chodzi o dzieci? Może potrzebują kasy na narkotyki?

- Dobra. Widzę, że koniecznie chcesz się pokłócić. Podaj mi tę żółtą miskę.

Wszystkie pojemniki były ułożone równiutko jeden na drugim. Moja siostra to największa bałaganiara pod słońcem, ale w jej głowie panuje porządek niczym w sterowni elektrowni atomowej. Jej życie jest tak wypełnione, że z konieczności musi odrzucać wszystko, co ma drugorzędne znaczenie. Wystarczy rzucić hasło „Kenia", a Meghan wyrecytuje, kto stoi na czele rządu, kto próbuje go obalić, jaka jest najważniejsza gałąź gospodarki tego kraju i jakie kwoty wypłacają mu Stany Zjednoczone w ramach pomocy zagranicznej. „Czy to nie dziwne" - zastanawiał się kiedyś Leo - „że mama wie te wszystkie rzeczy, których człowiek nawet nie pomyślał, że powinien je znać?".

Nigdy natomiast nie umie znaleźć swojego palmtopa BlackBerry, a komórki gubi tak często, że ostatnio zaczęłam zapisywać jej numery ołówkiem. Plan dnia mojej siostry układa i egzekwuje sztab młodych asystentek. Jej biżuteria jest przechowywana w garderobie, a jej dobór powierzono zawodowym stylistom, biegłym w sztuce osądzania, który dekolt prosi się o dłuższy naszyjnik albo czy nie lepiej pasowałyby guziki z masy perłowej lub złote kolczyki.

- Voila - oznajmiłam. - Tak się to robi. - Nacisnęłam wieczko kciukiem, palcem wskazującym odchyliłam róg i - psst! - wypuściłam powietrze. Później z powrotem zamknęłam. Do góry - psst! - Do góry - psst! - Gdzie ty się uchowałaś, że tego nie potrafisz? - zapytałam. - Ciocia Maureen miała tyle pojemników, co albumów ze zdjęciami. Nauczyła mnie tego, kiedy jeszcze byłam małym berbeciem.

- Jak ty byłaś berbeciem, to jeszcze mieszkaliśmy w domu.

Myślała o dużym szarym budynku z białymi okiennicami, w którym żyliśmy do śmierci rodziców. Gdy miałam sześć lat a Meghan dziesięć, przeprowadziłyśmy się do cioci Maureen i wuja Jacka. Meghan uniosła wieczko większej z misek, przyłożyła kciuk i wypuściła powietrze.

- Wyszłabym na kretynkę, gdybym to spieprzyła. - Na wszelki wypadek poćwiczyła jeszcze kilka razy. Przy ostatnim „psst" uniosła twarz i spojrzała przed siebie z lekko przechyloną głową. Moja siostra prowadzi najpopularniejszy w Ameryce poranny program telewizyjny Zbudź się, szkoda dnia. Jest najsłynniejszą kobietą w telewizji, a co za tym idzie, prawdopodobnie najsłynniejszą kobietą w całych Stanach. Kamera nie chce widzieć czubka głowy Meghan, chociaż jej kolorystka dba, by włosy miały wszędzie jednolity odcień - woli jej twarz.

Moja siostra zatrzasnęła wieczko i próbowała jednym ruchem umieścić pojemnik z powrotem w szafce. Wzięłam go od niej i odłożyłam na półkę. To ciekawe, że choć jestem znacznie wyższa od Meghan i noszę większe, wyglądające jak siedmiomilowe, buty (kajakowate dziesiątki, podczas gdy jej obuwie ma rozmiar sześć), w najważniejszych sprawach ona przerasta mnie o głowę. Dlatego od dzisiaj zamiast kwiatów będę przynosić na przyjęcia wino.

- Czerwone - zaznaczyła stanowczo. - Z jakiegoś powodu białe jest passe. - Gdy Meghan mówi, ja, tak jak cała reszta kraju, słucham.

- Nie zakładaj na wieczór nic czarnego - dodała, kiedy zbierałam się do wyjścia. - Strasznie blado w tym wyglądasz.

- Tak w ogóle to dzięki, że się zgodziłaś - powiedziałam. - To dla nas bardzo ważna impreza. Jak się uda, zbiorą mnóstwo pieniędzy. Część z nich obiecali przekazać bezpośrednio nam. Dzięki tobie będziemy mogli pomyśleć o kupnie nowego pieca i może jeszcze starczy na pensję dla dodatkowej opiekunki dla dzieci.

- Dziwne tylko, że organizują to w sobotę. Nikt nie urządza imprezy dobroczynnej w sobotni wieczór.

Pokręciłam głową.

- To nie wiesz? Dowiedzieli się, że to jedyny dzień w twoim napiętym grafiku, kiedy możesz przyjść.

- Hm. Powinnam się była domyślić, co?

- Właśnie że ubiorę się na czarno - powiedziałam do siebie, gdy zamknęły się za mną drzwi windy.


Rozdział 2

Wszyscy goście byli na czarno, z wyjątkiem kilku odważnych dusz, które postanowiły rzucić wyzwanie konwenansom i ubrały się na czarno - biało, oraz starszych pań, nadal tkwiących w krainie lawendy i turkusu. Salon recepcyjny przed salą balową hotelu Waldorf - Astoria pękał w szwach od gości przybyłych na doroczną kolację charytatywną organizowaną przez Manhattańskie Matki. W skład tego stowarzyszenia wchodzą panie z miejscowej socjety, wydające lunche, obiady, a nawet śniadania w celu zbierania funduszy na pomoc ubogim kobietom z dziećmi. Program takich imprez jest raczej niezmienny. Najpierw wyświetla się film pełen ujęć pokazujących słodkie ciemnoskóre dzieci o wielkich czarnych oczach. Kolejny punkt to przemówienie, wygłaszane przez kogoś, kto też był sierotą, a później skończył prawo na Harvardzie, albo przez jakąś kobietę pobitą niegdyś do krwi przez narzeczonego, a obecnie pomagającą innym znajdującym się w podobnych sytuacjach. Oczywiście musi być jakiś gość honorowy, który otrzymuje nagrodę za zasługi na polu działalności dobroczynnej. Gościa dobiera się pod kątem sławy, majątku i zdolności przyciągnięcia odpowiedniej liczby zasobnych portfeli. W tej dziedzinie dochodzi do ostrej konkurencji: prezesi rozmaitych korporacji odrzucają tygodniowo trzy, cztery zaproszenia organizacji chcących ich wyróżnić za zaangażowanie w polepszenie życia wszystkich nowojorczyków lub wszystkich nowojorskich dzieci (albo w poprawienie warunków w szkołach, odnawianie zabytków czy utrzymanie parków).

W tym świecie możliwość goszczenia Meghan Fitzmaurice, która od dziesięciu lat prowadzi program Zbudź się, szkoda dnia, to wielka gratka zarówno ze względów filantropijnych, jak i reklamowych. Takiemu wydarzeniu towarzyszą relacje w prasie (nierzadko powiązanej z macierzystą stacją Meghan), obecność mnóstwa darczyńców i ogromny tłum zwabiony możliwością ujrzenia jej na własne oczy. Ona nigdy nie zawodzi. W przeciwieństwie do niektórych gości, zawsze pojawia się na przyjęciu trzeźwa. Zawsze wygląda przepięknie. Zawsze jest elokwentna. Zawsze serdecznie odnosi się do wszystkich podchodzących do jej stolika, nawet młodych reporterów z telewizji zwierzających się, że oglądają ją od podstawówki, mimo że przez to czuje się jak stara baba.

W dzieciństwie nauczono nas dobrych manier. Najpierw robiła to gosposia, a potem ciocia Maureen. Odpuszczamy sobie tylko wtedy, gdy jesteśmy same.

Rzadko bywam na tego typu imprezach. Meghan mnie nie zaprasza. Nie zaprasza nawet Evana, swego męża, chyba że jest to szczególnie prestiżowe wydarzenie albo gdy podejrzewa, że będą tam inni doradcy inwestycyjni, z którymi mógłby nawiązać korzystne kontakty biznesowe. Kiedyś, wiele lat temu, Evan, Alex Menninger i Tom Bradley upili się na wesoło i założyli Towarzystwo im. Denisa Thatchera, zrzeszające mężów sławnych i wpływowych kobiet. Za każdym razem, gdy ktoś wspomni tę nazwę, wszyscy panowie ryczą ze śmiechu, a panie milkną i przybierają chłodny wyraz twarzy.

Od czasu do czasu Meghan zabiera na przyjęcia Leo. Dzięki temu jej syn poznał już panią prezydent Irlandii, dwóch prezydentów USA, kilkoro sędziów Sądu Najwyższego i tego znanego gitarzystę, który organizuje wielkie charytatywne koncerty rockowe i niedawno został lordem.

„Dzisiaj uważasz, że to nudy" - powiedziała moja siostra pewnego razu, kiedy Leo całą drogę marudził w samochodzie. - „Jutro to będzie historia. Pomyśl, ile będziesz miał do opowiadania swoim dzieciom".

„Nie zamierzam mieć dzieci" - nieodmiennie zarzeka się Leo.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin