Wojny Asteroidów 3 - Cicha wojna.doc

(2449 KB) Pobierz

BEN BOVA

 

CICHA WOJNA

 

Przełożyła Jolanta Pers

Pamięci Stephena Jaya Goulda, naukowca, pisarza, wielbiciela

bejsbolu, inspirującego wszystkich ludzi myślących.

Na wojnie wszystko jest proste, ale bywa, że nagłe najprostsza

rzecz staje się trudna... Wojna jest dziedziną niepewności; trzy czwarte

tego, na czym oparte są działania wojenne pokrywa mgła większej

lub mniejszej niepewności.

Karl von Clausewitz "O wojnie"

Asteroida 67-046

- Byłem żołnierzem - rzekł. - A teraz jestem kapłanem. Możesz

mówić mi Dorn.

Elverda Apacheta nie mogła oderwać od niego wzroku. Widy wa-

ła już cyborgów, ale ten... osobnik wydawał się bardziej maszyną niż

człowiekiem. Poczuła dreszcz potępienia. Jak ludzka istota mogłaby

dopuścić do tego, żeby jej ciało było tak zdeformowane?

Nie był wysoki; EWerda była o kilka centymetrów wyższa od

niego. Ramiona miał jednak dość szerokie, klatkę piersiową solidną

i potężną. Lewa strona twarzy była z grawerowanego metalu, tak samo

górna częs'ć głowy; jak mycka z najlepszej trawionej stali.

Lewa ręka Dorna była protezą. Nawet nie próbował tego ukry-

wać. W jakim stopniu jego ciało, ukryte pod szorstką tkaniną znisz-

czonej tuniki i wytartych spodni, składało się z metalu i elektrycznych

maszyn? Choć jego ubranie było wystrzępione, sięgające połowy

łydki buty były wypolerowane na wysoki połysk.

- Kapłanem? - spytał Martin Humphries. - Jakiego wyznania?

Jakiego zakonu?

Połówka warg Dorna, która była w stanie się poruszyć, wygięła

się lekko. Us'miech albo grymas, EWerda nie była w stanie określić.

- Zaprowadzę was do waszych kwater - rzekł Dorn. Miał niski

głos, który brzmiał, jakby wydobywał się z brzucha bestii. Odbijał

się lekkim echem po wykutych w skale ścianach.

Humphries wyglądał na zaskoczonego. Nie był przyzwyczajony

do tego, że ignoruje się jego pytania. Elverda obserwowała wyraz

jego twarzy. Humphries był tak przystojny, jak tylko umożliwiały to

terapie regeneracyjne i nanomaszyny kosmetyczne; wyraziste rysy,

prosty kręgosłup, zgrabne kończyny, atletycznie płaski brzuch. Tylko

jego szare oczy były bezwzględne i nieubłagane. Unosi się wokół

niego jakaś' aura zepsucia, pomyślała Elverda. Jakby już był martwy

i zaczynał gnić od środka.

Wyglądało, jakby napięcie między tymi dwoma mężczyznami

wysysało całą energię z niemłodego ciała EWerdy.

- To była daleka podróż - rzekła. - Jestem bardzo zmęczona.

Marzę o gorącym prysznicu i długiej drzemce.

- Nie chcesz najpierw zobaczyć? - warknął Humphries.

- Sama podróż zajęła nam ponad tydzień. Parę godzin możemy

poczekać. - Głęboko w duchu zdumiały ją jej własne słowa. Kiedyś'

odczuwałaby nieopanowane podniecenie. Czy te wszystkie lata

nauczyły ją cierpliwości? Nie, uświadomiła sobie. Tylko zmę-

czyły.

- Ja nie chcę czekać - rzekł Humphries i zwrócił się do Dorna:

- Zabierz nas tam. Już dość się naczekałem. Muszę zobaczyć.

Oczy Dorna, jedno brązowe jak u EWerdy, drugie płonące czer-

wonym, elektronicznym blaskiem, na dłuższą chwilę zatrzymały się

na Humphriesie.

- No i? - naciskał Humphries.

- Obawiam się, panie Humphries, że komora będzie zamknięta

jeszcze przez następne dwanaście godzin. Niemożli...

- Zamknięta? Przez kogo? Z czyjego polecenia?

- Komora ma własne sterowanie. Zainstalował je ten, kto stwo-

rzył sam artefakt.

- Nikt mi o tym nie powiedział - mruknął Humphries.

- Państwa kwatery są na końcu korytarza - odparł Dorn.

Odwrócił się prawie jak lity blok metalu, ramiona i biodra

razem, głowa nieruchoma na ramionach i ruszył centralnym kory-

tarzem. Elverda szła obok niego, przy jego metalowym boku, nadal

zła z powodu takiej autodesekracji. Zupełnie wbrew sobie zaczęła

rozmyślać, jakim wyzwaniem byłoby wyrzeźbienie go. Gdyby był

młodszy, pomyślała. Gdybym ja nie stała nad grobem. Istota ludzka

i nieludzka, w jednej, dziwnie pełnej pasji postaci.

Humphries kroczył po drugiej stronie Dorna i widać było, że

z trudem tłumi gniew.

W milczeniu szli korytarzem. Obciążone buty Humphriesa

stukały o nierówne skaliste podłoże. Buty Dorna prawie nie czyniły

hałasu. Może i jest w połowie maszyną, pomyślała Elverda, ale po-

rusza się jak pantera.

Grawitacja własna asteroidy była tak słaba, że Humphriesowi

potrzebne były obciążone buty, by zapobiec idiotycznemu potyka-

niu się. Elverda, która spędziła większość swojego długiego życia

w środowiskach o niskiej grawitacji, czuła się jak w domu. Korytarz,

którym szli, był tak naprawdę tunelem, zacienionym i tajemniczym,

a może naturalnym kominem, utworzonym w metalicznej masie

przez uciekające gazy, całe eony temu, gdy asteroida była jeszcze

w stanie płynnym. Teraz wystygła i była tak chłodna, że Elverda

poczuła, jak drży. Chropowaty sufit był tak nisko, że chciała się

pochylić, choć racjonalna część jej umysłu podpowiadała jej, że to

nie jest konieczne.

Wkrótce ściany stały się bardziej gładkie, a sufit był wyżej.

Ludzie poszerzyli tunel i nadali mu przekrój kwadratu, z laserową

precyzją. Po obu stronach były drzwi, a sufit emanował pozbawionym

błysku i cienia światłem. Elverda zaplotła ręce, czując chłód, którego

mężczyźni najwyraźniej nie dostrzegali.

Zatrzymali się przy szerokich podwójnych drzwiach. Dom

wystukał kod dostępu na panelu wbudowanym w ścianę i drzwi

rozsunęły się.

- Pańska kwatera - rzekł do Humphriesa. - Może pan oczywiście

zmienić kod, jeśli pan chce.

Humphries skinął uprzejmie i przeszedł przez otwarte drzwi.

Elverda zauważyła kątem oka obszerny apartament, wykładzinę

i holograficzne okna na ścianach.

Humphries obrócił się w drzwiach przodem do nich.

- Oczekuję, że skontaktujecie się z nami za dwanaście godzin

- rzekł do Dorna stanowczym tonem.

- Jedenaście godzin i pięćdziesiąt siedem minut - odparł

Dom.

Humphries nadął nozdrza i zatrzasnął przesuwne drzwi.

- Tędy - Dorn wykonał gest ludzką ręką. - Obawiam się, że pani

kwatera nie jest tak wystawna jak pana Humphriesa.

- Jestem jego gościem - odparła. - To on płaci rachunki.

- Jest pani wielką artystką. Słyszałem o pani.

- Dziękuję.

- Za mówienie prawdy? To nie jest konieczne.

Byłam wielką artystką, rzekła sobie w duchu EWerda. Kiedyś.

Dawno temu. Teraz jestem starą kobietą czekającą na śmierć. Głośno

powiedziała j ednak:

- Widział pan moje prace?

- Tylko hologramy - odparł Dorn niskim głosem. - Kiedyś

chciałem zobaczyć Pamiętającego na własne oczy, ale... przeszkodziły

mi inne sprawy.

- Był pan wtedy żołnierzem?

- Tak. Kapłanem zostałem dopiero tutaj.

Elverda chciała mu zadać jeszcze parę pytań, ale Dorn zatrzymał

się przed nieoznaczonymi drzwiami i otworzył je przed nią. Przez

chwilę wydawało jej się, że wyciąga do niej protezę. Cofnęła się.

- Skontaktuję się za jedenaście godzin i pięćdziesiąt sześć minut

- rzekł, jakby zauważył jej odruch.

- Dziękuję.

Odwrócił się, jak maszyna na łożysku.

- Proszę poczekać - zawołała EWerda. - Proszę powiedzieć, kto

jeszcze tu jest? Jest tak cicho.

- Nikogo nie ma. Tylko my troje.

- Ale...

- Ja dowodzę oddziałem ochrony. Rozkazałem pozostałym, żeby

wrócili na statek i tam czekali.

- A naukowcy? Rodzina poszukiwaczy, którzy znaleźli ten

artefakt?

- Są na statku pana Humphriesa, na tym, którym pani przyleciała

- wyjaśnił. - Pod ochroną moich ludzi.

EWerda spojrzała mu w oczy. Jeśli cokolwiek w nich płonęło,

nie była w stanie dojść do tego, co to jest.

- Jesteśmy tu sami?

Dorn skinął poważnie głową.

- Pani, ja i pan Humphries, który płaci wszystkie rachunki.

Ludzka połowa jego twarzy była równie nieruchoma co meta-

lowa. EWerda nie potrafiła określić, czy próbuje żartować, czy mówi

z goryczą.

- Dziękuję - odparła. Odwrócił się, a ona zamknęła drzwi.

 

Jej kwatera składała się z pojedynczego pokoju, w którym było

przyjemnie ciepło, ale który nie był wiele większy od jej kajuty na

statku, którym przylecieli. EWerda zobaczyła, że ktoś położył na

łóżku jej skromną torbę podróżną, a podniszczony, stary komputer do

rysowania w wytartym pudle podróżnym stał na biurku. Popatrzyła

na pudło z komputerem, jakby ją o coś oskarżało. Powinnam była

zostawić go w domu, pomyślała.

Mały robot użytkowy, składający się prawie wyłącznie z lśnią-

cego metalicznego cylindra i sześciu błyszczących ramion, złożonych

jak u modlącej się modliszki, stał cicho w najdalszym kącie. Elverda

przyglądała mu się przez chwilę. Przynajmniej był w całości maszy-

ną, a nie ludzką istotą, która poddała się samookaleczeniu. Przybrać

najpiękniejszą formę we wszechświecie i zmienić się w hybrydę,

trawestację ludzkości. Po co to zrobił? Żeby być lepszym żołnierzem?

Bardziej sprawną maszyną do zabijania?

Dlaczego odesłał wszystkich pozostałych? Zastanawiała się,

otwierając torbę podróżną. Gdy niosła swoje przybory toaletowe do

wąskiej niszy, która służyła za łazienkę, uderzyła ją nowa myśl. Czy

odesłał ich zanim zobaczył artefakt, czy później? Czy on w ogóle go

widział? Może...

Dostrzegła swoje odbicie w lustrze nad umywalką i zamarła.

Kiedyś mówiono o niej, że wygląda dostojnie jak królowa, bogini

z miedzi. Teraz wyglądała na zgaszoną, zasuszoną na kość, jej twarz

wyglądała jak geologiczna mapa przedstawiająca zbyt wiele lat życia,

kombinezon kosmiczny wisiał na niej jak na manekinie.

Jesteś stara, powiedziała do swego odbicia. Stara, obolała

i zmęczona.

To była długa podróż, powiedziała sobie. Musisz odpocząć. Jakiś

głos w jej głowie roześmiał się szyderczo. Przez całą podróż do tego

kawałka kosmicznej skały nie robiłaś nic, tylko odpoczywałaś. Jesteś

gotowa na wieczny odpoczynek, po co zaprzeczasz?

dch ouva

Kiedyś' uczyła na Uniwersytecie Selene, a księżyc był najbliż-

szym Ziemi miejscem, gdzie mogła przebywać po spędzeniu wielu

lat w niskiej grawitacji. Na tyle bliskim planety, gdzie się urodziła,

jedynej planety w Układzie Słonecznym, gdzie było życie i ciepło,

jedynego miejsca, gdzie można było przechadzać się w promieniach

słońca i czuć, jak jego ciepło przenika przez kos'ci, wąchać żyzną

ziemię pielęgnującą jego dar, czuć chłodną bryzę muskającą włosy.

Ona jednak odeszła od Ziemi całkowicie. Stała na lodowej grani

zamarzniętego oceanu Europy; z orbitującego statku oglądała spię-

trzone chmury Jowisza, wirujące i zmieniające kolory; wyrzeźbiła

kilometrowego Pamiętającego w skale. Nie była jednak w stanie

oglądać wioski, gdzie się urodziła, w miejscu, gdzie uderzały fale

Pacyfiku, i patrzeć na białe chmurki przybierające kształty nieist-

niejących zwierząt.

Jej twórcze życie od dawna nie istniało. Żyła za długo; nie

miała już żadnych przyjaciół, i nigdy nie miała rodziny. Jej życie nie

miało już żadnego sensu, żadnego celu poza udawaniem i czekaniem.

Odmawiała poddania się kuracji odmładzającej, jaką jej propono-

wano. Na uniwersytecie nie zajmowała się już prawdziwą pracą, ale

pomaganiem studentom, w których nie wypalił się jeszcze płomień

s'wieżoś"ci i inspiracji. Jej życie było pełne żalu za rzeczami, których

nie udało jej się osiągnąć i z powodu wszystkich niepowodzeń, jakie

tylko zdołała sobie przypomnieć. Niepowodzeń w miłos'ci; te były

najbardziej gorzkie. Była sławna jako największa artystka w Układzie

Słonecznym: ta, która wyrzeźbiła Pamiętającego, twórczyni pierwsze-

go olbrzymiego obrazu w jonosferze, Dziewicy Andów. Szanowano

ją, ale nie kochano. Czuła się pusta, samotna, bezpłodna. Nie było

już nic, na co mogłaby czekać; absolutnie nic.

I wtedy w jej życie wkroczył Martin Humphries. Młodszy o całe

pokolenie, sprytny, żywotny, nawet bezwzględny, wpadł do jej aka-

demickiej wieży z nowiną, że głęboko, w Pasie Asteroid, odkryto

obcy artefakt.

- To jakaś' forma dzieła sztuki - powiedział z nieomal rozpacz-

liwym podekscytowaniem. - Musi pani tam polecieć i to obejrzeć.

Próbując opanować od dawna zapomnianą tęsknotę, która gdzieś

się w niej tliła, EWerda zapytała cicho:

Cicna wojna

- Dlaczego muszę z panem lecieć, panie Humphries? Dlaczego

ja? Jestem starą ko...

- Jest pani największą artystką naszych czasów - przerwał jej,

nie wahając się nawet na mgnienie oka. - Musi pani to zobaczyć!

Proszę przestać robić ze mnie idiotę z tą fałszywą skromnością. Jest

pani prawie jedyną osobą w całym wirującym Układzie Słonecznym,

która zasłużyła, żeby to zobaczyć!

- Prawie? A kto jeszcze? - spytała.

Zamrugał ze zdziwieniem.

- Oczywiście, że ja.

I teraz jesteśmy na tej bezimiennej asteroidzie, czekając, aż bę-

dzie można zobaczyć obce dzieło sztuki. Tylko nas troje. Najbogatszy

człowiek w Układzie Słonecznym. Podstarzała artystka, która żyje

dłużej niż trzeba. I żołnierz-cyborg, który wyrzucił stąd wszystkich

innych ludzi.

On twierdzi, że jest kapłanem, przypomniała sobie Elverda.

Kapłan, który jest w połowie maszyną. Zadrżała, jakby powiał

chłodny wiatr.

Ostry brzęczyk przerwał jej rozmyślania. Spoglądając w kie-

runku głównej części pomieszczenia EWerda zobaczyła, że ekran

telefonu miga na czerwono w rytm dźwięku.

- Telefon! - zawołała.

Na ekranie błyskawicznie pojawiła się twarz Humphriesa.

- Proszę przyjść do mojej kwatery - oświadczył. - Musimy

porozmawiać.

- Proszę dać mi jeszcze godzinę. Muszę...

- Natychmiast.

Brwi Elverdy wyniośle powędrowały w górę. Czuła, jak uchodzą

z niej siły. Kupił sobie prawo do rozkazywania jej. On może ci nawet

zakazać dostępu do artefaktu.

- Dobrze - przytaknęła.

Humphries przechadzał się po pluszowej wykładzinie, gdy

wkroczyła do jego kwatery. Zmienił swój kombinezon na luźny,

błękitny pulower i kosztowne spodnie z prawdziwego diagonalu.

Zasunął za nią drzwi, zatrzymał się przed niską kozetką i spojrzał

na nią z powagą.

- Czy pani wie, kim jest ten cały Dorn?

- Wiem tylko to, co nam powiedział - odparła.

- Sprawdziłem go. Moi ludzie na statku mają kompletne do-

ssier. To rzeźnik, który przeprowadził masakrę na Poczwarce, sześć

lat temu.

-On...

- Tysiąc sto osób, mężczyzn, kobiet i dzieci. Wymordowani. To

on poprowadził atak.

- Powiedział, że był żołnierzem.

- Najemnikiem. Bezwzględnym mordercą. Kiedyś, dawno

temu, pracował dla Yamagaty. Poczwarka była habitatem skalnych

szczurów. Kiedy jej populacja odmówiła wydania Larsa Fuchsa,

Yamagata wysłał go na czele oddziału, który miał przekonać ich do

współpracy. Zabił wszystkich. Rozwalił habitat na strzępy i pozwolił

im umrzeć.

Elverda chwyciła, drżąc, najbliższe krzesło i opadła na nie. Miała

wrażenie, że z jej nóg uchodzi życie.

- Wtedy nazywał się Harbin. Dorik Harbin.

- Sądzono go?

- Nie. Uciekł. Znikł. Zawsze sądziłem, że Yamagata pomagał mu

się ukrywać. O wszystkim pomyśleli, zawsze tak robią. Musiał potem

zmienić nazwisko. Nikt nie wynająłby rzeźnika, nawet Yamagata.

- Jego .twarz... pół ciała... - Elverda poczuła straszną słabość,

prawie na granicy omdlenia. - Kiedy to się...?

- Pewnie po jego ucieczce. Może to taka próba zamaskowania się.

- A teraz pracuje znów dla pana. - Chciała się roześmiać iro-

nicznie, ale nie miała siły.

- Zwabił nas na ten kawałek skały! Nie ma tu nikogo poza

naszą trójką.

- Ma pan swoich ludzi na statku. Na pewno przybędą na we-

zwanie.

- Jego oddział ochrony ma trzymać wszystkich poza nami z dala

od asteroidy. On wydał te rozkazy.

- Może je pan cofnąć.

Pierwszy raz od spotkania Martina Humphriesa zobaczyła nie-

pewność na jego twarzy.

- Nie jestem pewien - odparł.

- Czemu? - spytała EWerda. - Czemu on to robi?

- Tego włas'nie zamierzam się dowiedzieć - Humphries podszedł

do konsoli telefonu. - Harbin! - zawołał. - Proszę natychmiast przyjść

do mojej kwatery.

Zsyntetyzowany przez komputer głos odparł natychmiast, na-

wet bez mikrosekundy opóźnienia: - Dorik Harbin już nie istnieje.

Przekierowuję rozmowę do Dorna.

Szare oczy Humphriesa zwęziły się na widok pustego ekranu

telefonu.

- Dom nie jest w tej chwili dostępny - oznajmił głos telefonu.

- Skontaktuje się za jedenaście godzin i trzydzieści dwie minuty.

- Co to ma znaczyć, że Dorn nie jest dostępny? - warknął Hum-

phries w stronę telefonu. - Połącz mnie z oficerem wachtowym na

pokładzie Orła Humphriesa.

- Łącza zewnętrzne w tej chwili nie działają - odparł telefon.

- To niemożliwe!

- Łącza zewnętrzne w tej chwili nie działają - powtórzył nie-

wzruszony głos.

Humphries spojrzał na pusty ekran, po czym powoli odwrócił

się w stronę Elverdy Apacheta.

- Odciął nas. Jesteśmy w pułapce.

Sześć lat wcześniej

Selene: siedziba Astro Corporation

Pancho Lane odchyliła się na swoim rzeźbionym krześle,

splatając palce przez oczami, usiłując ukryć podejrzliwość wobec

mężczyzny siedzącego przed jej biurkiem.

Jedną z podstawowych rzeczy, jakich nauczyła się przez te

wszystkie lata pracy w charakterze szefa Astro Corporation, była

kontrola nad emocjami. Kiedyś wstałaby z krzesła, obeszła biurko

dookoła, złapała tego łżącego w żywe oczy sępa za kark i kopnęła

go w tyłek, aż poleciałby do Nairobi, skąd podobno pochodzi. Ale

teraz po prostu siedziała milcząc i czekała, co tamten ma do powie-

dzenia.

- Sojusz strategiczny przyniósłby nam obojgu korzyści - oświad-

czył głębokim, melodyjnym barytonem. - W końcu tutaj, na Księżycu,

jesteśmy sąsiadami, prawda?

Pod względem fizycznym był z niego niezły byczek, przyznała

Pancho. Jeśli to on ma być przynętą, to przynajmniej przysłali coś,

w co można wbić zęby. Silny, szerokie kości policzkowe, mocna linia

szczęki. Ciemne, głębokie oczy, które błyszczały, kiedy się uśmiechał,

a robił to często. Błyszczące, białe zęby. Skóra tak czarna, że prawie

fioletowa. Konserwatywny, szary, formalny rozpinany sweter, ale

spod niego wyzierała pstrokata, wzorzysta kamizelka i delikatna,

żółta koszula, która była rozpięta pod szyją i ukazywała pojedynczy

łańcuch z grubego złota.

- Wasza baza będzie ponad cztery tysiące kilometrów stąd,

w basenie Aitlena.

- Tak, oczywiście - odparł, z tym olśniewającym uśmiechem.

- Ale nasza baza w Shackleton będzie zaledwie sto kilometrów od

elektrowni Astro w Paśmie Malaperta.

- Góry Wiecznego Światła - mruknęła Pancho, kiwając głową.

Japończycy nazywali je Górami Lśniącymi. Daleko, w pobliżu księ-

życowego bieguna południowego, było kilka wzniesień t...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin