Old Surehand.doc

(3975 KB) Pobierz
May Karol - Old Surehand

May  Karol  - Old Surehand

Tom I

ROZDZIAŁ I

Old Wabbie

W licznych moich podróżach i dalekich wędrówkach spotykałem często, szcze-gól-

nie wśród dzikich lub na pół cywilizowanych plemion, lu-dzi, którzy zostawali moimi przyjaciółmi. Wiernie docho-wuję im pamięci i z pewnością nie zapomnę ich aż do śmierci. Nikogo jednak nie kochałem tak bardzo, jak słyn-nego wodza Apaczów, Winnetou. Wszyscy moi czytelnicy znają tego szlachetnego Indianina i wiedzą, jak się z nim zapoznałem; wiedzą także, że przywiązanie moje do tego człowieka gnało mnie z dalekiej Afryki i Azji na prerie, w lasy i góry Ameryki Północnej. Nawet wówczas, kiedy nasze spotkanie nie było z góry umówione, umiałem za-wsze odszukać przyjaciela. W takich wypadkach jecha-łem zwykle nad Rio Pecos do Meskalerów, szczepu Apa-czów, do którego Winnetou należał, i tam mi mówiono, gdzie się wódz znajduje. Czasami dowiadywałem się o tym od myśliwców z Zachodu lub od Indian, których spotykałem po drodze.

Niekiedy jednak mogłem mu przed rozstaniem oznaczyć dokładnie miejsce i czas przyszłego spotkania. Stosowałem się wtedy do wyznaczonej daty, on także, I choć posługiwał się indiańską rachubą czasu, która wydawała mi

Old Surehand

się niezbyt pewna, przybywał zawsze na oznaczoną minu-tę. Nie zdarzyło się nigdy, żebym czekał na niego.

Tylko raz sądziłem, że nie był punktualny, ale okazało się, że nie miałem racji. Musieliśmy się rozstać wysoko na północy, a w cztery miesiące później mieliśmy się spotkać na południu, w Sierra Mądre. Winnetou powiedział wów-czas:

-Mój brat zna przecież strumień zwany Clear Brook?

Polowaliśmy tam razem. Czy przypominasz sobie odwiecz-ny dąb, pod którym rozłożyliśmy się na noc obozem?

- Oczywiście.

- A zatem nie możemy się minąć. Korona tego drzewa już dawno uschła. Gdy w południe cień dębu będzie miał pięciokrotną długość mojego brata, Winnetou nadejdzie.  Howgh!

 

Musiałem, oczywiście, przetłumaczyć to na naszą rachu-bę czasu i zjawiłem się nad strumieniem w oznaczonym dniu. Nie było tam jednak ani śladu Winnetou, chociaż cień dębu był już odpowiednio długi. Czekałem kilka go-dzin, ale wódz się nie zjawił. Wiedziałem, że tylko coś bar-dzo ważnego mogło mu przeszkodzić w dotrzymaniu obiet-nicy, i zacząłem się niepokoić, kiedy przyszło mi na myśl, że Winnetou już tu był, lecz nie mógł czekać na mnie. W ta-kim razie musiał zostawić jakiś znak. Zbadałem pień dębu i rzeczywiście na wysokości człowieka znalazłem małą ga-łązkę świerkową. Musiał ją tu ktoś wetknąć umyślnie, i to już dość dawno, gdyż była całkiem zeschnięta. Wyciągną-łem gałązkę. Jej koniec był owinięty kawałkiem papieru.

Rozwinąłem kartkę i znalazłem na niej te słowa:

„Niechaj mój brat przybywa czym prędzej do Bloo-dy’ego Foxa-, na którego chcą napaść Komańcze. Winne-tou śpieszy, aby go ostrzec”.

Ci z moich czytelników, którzy już znają Winnetou, wie-

dzą, że umiał on dobrze czytać i pisać i że zawsze miał pa-

- Bloody Fox -ang.- - Krwawy Lis.

 

Old Wabbie

pier przy sobie. Zaniepokoiłem się o przyjaciela, chociaż wiedziałem, że wychodzi zwycięsko z każdego niebezpie-czeństwa. Martwiłem się także o Bloody’ego Foxa: będzie prawdopodobnie zgubiony, jeśli Winnetou nie zdoła do-trzeć do niego przed nadejściem Komanczów. Ja sam rów-nież nie czułem się bezpieczny. Bloody Fox mieszkał w je-dynej oazie na pustyni Liano Estacado-, a droga do jego siedziby wiodła przez terytorium Komanczów, z którymi ścieraliśmy się niejednokrotnie. Gdybym się dostał w ich ręce, nie uniknąłbym zapewne pala męczarni, zwłaszcza że plemię to wykopało topór wojenny i przedsięwzięło kil-ka wypraw rozbójniczych, zagarniając obfite łupy.

W tych warunkach ktoś inny pomyślałby przede wszyst-kim o własnym bezpieczeństwie i nie posłuchałby prawdo-podobnie wezwania Winnetou, mnie to jednak ani przez myśl nie przeszło. Winnetou narażał się bez namysłu na wielkie niebezpieczeństwo. Czy miałem być mniej odważ-ny niż on? Wtykając wiadomość w pień drzewa, był pe-wien, że go natychmiast posłucham. Czyż miałem zawieść jego zaufanie? Czy mógłbym kiedykolwiek spojrzeć mu śmiało w oczy, gdybym teraz uciekł tchórzliwie? Nigdy!

Byłem sam i zdany tylko na siebie, ale miałem dobrą broń i znakomitego konia, któremu mogłem zaufać. Zna-łem też dokładnie te okolice i wiedziałem, że doświadczo-nemu westmanowi—łatwiej podróżować samemu aniżeli w towarzystwie ludzi, na których nie może całkowicie po-legać. Gdybym miał prócz tego jeszcze jakieś wątpliwości, to musiałyby się rozwiać wobec świadomości, że Bloody Fox jest w niebezpieczeństwie i że trzeba go ratować.  Wsiadłem zatem na konia i ruszyłem, tak jak sobie tego życzył mój przyjaciel i brat.

- Liano Estacado - rozległy pustynny płaskowyż w stanach Teksas i Nowy Meksyk, opadający stromymi zboczami ku rzece Pecos.

-- Westman -ang.- - mężczyzna zaprawiony do pełnego niebezpie-czeństw życia na Dzikim Zachodzie.

 

10

Old Surehand

Dopóki znajdowałem się we właściwej Sterze, nie było specjalnych powodów do obaw; miałem się tutaj gdzie ukryć, czułem się więc dość bezpieczny. Dalej jednak cią-gnął się nagi płaskowyż, gdzie jeździec był już z daleka widoczny. Przecinały go strome parowy i głębokie kanio-ny, porosłe z rzadka aloesami i kaktusami, za którymi nie sposób się ukryć. Gdybym w takim kanionie natknął się na Komanczów, ocalić mnie mogła jedynie natychmiasto-wa ucieczka oraz rączość i wytrwałość mego konia.

Najniebezpieczniejszym z tych wąwozów był tak zwany Mistake Canyon, ponieważ stanowił uczęszczaną drogę in-diańską między górami a równiną. Nazwę swoją zawdzię-czał tragicznej pomyłce: opowiadano, że pewien biały my-śliwiec zastrzelił tutaj swego najlepszego przyjaciela Apa-cza zamiast wroga Komańcza. Kim był ten biały i kim by-li ci dwaj Indianie - wówczas jeszcze nie wiedziałem. Ten rzeczywiście niebezpieczny kanion omijano z daleka - za-bobonni westmani twierdzili, że rzadko udaje się białemu przejść tędy bez szkody. Duch zabitego Apacza miał każ-dego przywodzić do zguby.

Ducha nie bardzo się obawiałem i byłem gotów się z nim spotkać. Znacznie gorzej wyglądałoby zetknięcie z żywymi wrogami. Zanim jednak dotarłem do miejsca wypadku, zauważyłem ślady większego oddziału konnych, którzy nadjechali z boku, a potem posuwali się w tym sa-mym co ja kierunku. Nie mogły to być dzikie mustangi, gdyż nie było ich w tych stronach. Zsiadłszy z wierzchow-ca i zbadawszy trop, spostrzegłem ze zdumieniem i rado-ścią, że konie były podkute. Jeźdźcy nie należeli zatem do rasy czerwonej. Ale kim byli i czego tu chcieli?

Nieco dalej jeden z nich zsiadł z konia, prawdopodobnie aby poprawić popręg, a reszta pojechała dalej. Zbadałem dokładnie to miejsce i zauważyłem obok śladów lewej no-gi kilka krótkich, wąskich wcięć, jakby od grzbietu noża.

Skąd one pochodziły? Czyżby jeździec miał szablę? Czyżby

wojsko wyruszyło przeciw Komańczom, by ich ukarać za

rozbójnicze wyprawy? Zaciekawiony, ruszyłem cwałem za

Old Wabbie

li

tropem. Im dalej jechałem, tym więcej znajdowałem śla-dów zbiegających się z różnych stron i wiodących potem w jednym kierunku. Nie było już wątpliwości, że przede mną przejechali żołnierze, a kiedy po pewnym czasie miną-łem odnogę gęstego lasu kaktusowego, ujrzałem przed so-bą obóz. Zauważyłem od pierwszego rzutu oka, że nie roz-bito go na krótko. Pas kaktusów zabezpieczał oddział przed napadem z tyłu i z boków, a z przodu rozciągała się otwar-ta przestrzeń, tak że niespodziany napad był niemożliwy.  Nie zauważono jednak, że zbliżam się od zachodu. Nawet w biały dzień należało postawić tutaj straż. Zaniechanie tej ostrożności było karygodnym niedbalstwem. Co by się sta-ło, gdyby zamiast mnie nadciągnęła gromada Indian? Po przeciwnej stronie teren opadał ku kanionowi, gdzie mu-siało być pod dostatkiem wody. Konie leżały lub chodziły puszczone wolno. Dla osłony przed żarem słonecznym roz-ciągnięto nad kaktusami prześcieradła. Jeden wielki na-miot był przeznaczony dla oficerów, a obok niego, w cieniu, przechowywano także zapasy żywności. W pobliżu leżało kilku cywilów, którzy widocznie chcieli przenocować pod opieką wojska, gdyż dzień miał się już ku końcowi. Posta-nowiłem zrobić to samo. Mogłem wprawdzie jechać dalej, lecz musiałbym potem obozować samotnie i czuwać całą noc ze względu na bezpieczeństwo. Tutaj mogłem znaleźć odpoczynek potrzebny mi do jutrzejszej jazdy.

Skoro tylko mnie spostrzeżono, wyszedł na moje spo-tkanie podoficer i zaprowadził do komendanta, który wi-dząc ruch w obozie, wyszedł z oficerami z namiotu. Kiedy zsiadłem z konia, przypatrzył się uważnie mnie i mojemu wierzchowcowi, a potem spytał:

- Skąd jedziecie, sir?

- Z Sierry.

- A dokąd?

- Nad Rio Pecos.

-Mielibyście z tym wielkie trudności, gdybyśmy nie przepłoszyli tych łajdaków Komanczów. Czy znaleźliście gdzieś ich ślady?

 

12

Old Surehand

-Nie.

-Hm! Zawrócili widocznie na południe. Siedzimy tu już prawie od dwu tygodni, a żaden nie pokazał nosa.

 

Ośle! - miałem ochotę mu powiedzieć. - Chcąc złapać czerwonoskórych, musiałbyś ich poszukać. Ani im się śni wpadać ci dobrowolnie w ręce.

Komendant nie mógł się zorientować, gdzie są Komań-cze, ale oni wiedzieli dokładnie, że wojsko tu się znajdu-je. Z całą pewnością podchodzili nocami pod obóz. Jak gdyby odgadłszy moje myśli, oficer dodał:

Old Wabbie

13

- Brak nam tęgiego zwiadowcy, któremu mógłbym zaufać i który by ich wytropił. Old Wabbie- nocował u nas i byłby odpowiedni do tej funkcji, lecz dopiero po jego odejściu do-wiedzieliśmy się, że to był właśnie on. Ten szelma zwąchał pewnie pismo nosem i podał się za jakiegoś Cuttera. Przed tygodniem nasz patrol natknął się na Winnetou, który był-by jeszcze lepszy, lecz umknął czym prędzej. Mówią, że gdzie on się pokaże, tam i Old Shatterhand—jest niedale-ko. Chciałbym go mieć tutaj. Jak się nazywacie, sir?

- Charley.

 

Podałem mu swoje imię, które mogło uchodzić także za nazwisko. Ani mi się śniło informować go, że to ja właśnie jestem Old Shatterhandem. Nie miałem ani czasu, ani ochoty zostawać tutaj i wysługiwać się komendantowi ja-ko szpieg. Jednocześnie przyjrzałem się leżącym na ziemi cywilom i uspokoiłem się, nie znalazłszy ani jednej znajo-mej twarzy. Mógł mnie tylko zdradzić wierzchowiec i broń.  Wiedziano powszechnie, że Old Shatterhand ma rusznicę na niedźwiedzie i sztucer Henry’ego oraz jeździ na czar-nym ogierze darowanym mu przez Winnetou. Szczęściem komendant był na tyle ograniczony, że nie wpadł na to.

Wrócił do namiotu, nie pytając o nic więcej,

Ale to, czego nie domyślił się oficer, mógł odgadnąć któryś z cywilów będących niewątpliwie myśliwcami z Za-chodu. Toteż wsunąłem nieznacznie sztucer do skórzane-go futerału, żeby nie było widać jego osobliwego zamka.  Rusznica mniej wpadała w oko. Rozsiedlałem ogiera i pu-ściłem go wolno. Trawy tu wprawdzie nie było, ale pomię-dzy wielkimi kaktusami rosło mnóstwo melo-kaktusów, dostatecznie soczystych i pożywnych. Mój karosz--- umiał te rośliny obierać z kolców, nie kalecząc się wcale.

Kiedy potem poprosiłem myśliwych, aby mi pozwolili przysiąść się do nich, jeden z nich powiedział:

- To wabbie -ang.- - chwiać się, kiwać.

-- Shatterhand -ang.- - Grzmocąca Ręka.

--- Karosz - koń maści czarnej.

14

Old Surehand

Old Wabbie

15

- Siadajcie, sir, i zjedzcie coś z nami, jeśli laska. Nazy-wam się Sam Parker, a gdy mam jeszcze kawałek mięsiwa, każdy uczciwy człowiek może się nim pożywić, dopóki za-pasy się nie skończą. Jesteście przy apetycie?

- Zdaje mi się, że tak.

- To ukrójcie sobie, ile chcecie. Jesteście tu wśród sa-mych westmanów, sir. A wy? Co robicie?

- Ja też tułam się czasami po tej stronie Missisipi, ale nie wiem, czy mógłbym się nazywać westmanem. Dużo po-trzeba, aby nim zostać.

 

Parker odchrząknął z zadowoleniem i rzekł:

- Macie słuszność, sir, zupełną słuszność. Cieszy mnie, że spotykam człowieka skromnego, który będąc stróżem nocnym, nie uważa się zaraz za prezydenta Stanów Zjed-noczonych. Mało teraz takich ludzi. Co robicie tu na Za-chodzie? Myśliwiec? Nastawiacz sideł? Zbieracz miodu?

- Poszukiwacz grobów, mister Parker.

-Poszukiwacz grobów?! - zawołał zdumiony. -To zna-czy, że wy... szukacie... grobów?

-Yes.

- Czy drwicie z nas, sir?

- Ani mi to przez myśl nie przeszło.

- Więc bądźcie tak dobrzy i wytłumaczcie się, jeśli nie mam wbić wam noża między żebra. Nie pozwolę z siebie wariata strugać.

- Well. Chcę zbadać, skąd pochodzą dzisiejsi Indianie.

Słyszeliście już może o tym, że to, co się znajduje w gro-bach, oddaje pod tym względem wielkie usługi.

- Hm! Czytałem o tym rzeczywiście, że są ludzie, którzy rozkopują dawne groby, aby w ten sposób studiować histo-rię czy coś podobnego. To wierutne głupstwo! I tym się właśnie zajmujecie? A więc jesteście uczonym?

-Yes.

- Niech was Bóg ma w swojej opiece, sir! Możecie łatwo wpaść nosem w grób i zostać tam na zawsze. Jeśli szuka-cie zwłok, to czyńcie to w takich okolicach, gdzie jesteście pewni swego życia. Tutaj kule i tomahawki świszczą w po-wietrzu. Komańcze ruszyli ze swoich siedzib. Czy umiecie strzelać?

- Trochę.

-Hm, wyobrażam sobie! Mnie się także kiedyś zdawa-ło, że umiem strzelać. Może wam to kiedyś opowiem. Jak widzę, macie starą rusznicę, którą można mury walić. To ma swoje znaczenie. A tam w tym futerale to pewnie taka fuzyjka na niedzielę?

-Może.

-Musi tak być! Powiadam wam, sir, że tu niebezpiecz-nie szukać trupów. Zabierajcie się stąd. Albo przyłączcie się do nas, zawsze to bezpieczniej aniżeli samemu.

- W jakim kierunku jedziecie?

- Także nad Pecos, tam gdzie i wy. Słyszeliśmy, żeście o tym mówili przed chwilą.

 

Obrzucił mnie na poły łaskawym, na poły ironicznym spojrzeniem i mówił dalej:

-Wyglądacie wcale nieźle, jak obłuskane jajo, ale to nie przyda się na nic w tych stronach, sir. Prawdziwy west-man wygląda całkiem inaczej. Mimo to podobacie mi się i zapraszam was do naszej kompanii. Obronimy was, gdyż w pojedynkę nie zdołacie się przebić. Macie, zdaje się coś, co we wschodnich stanach nazwano by z pewnością koniem. Czy ten dyszlowy jest waszą własnością?

-Tak, oczywiście, Mr Parker - odrzekłem, ubawiony szczerze, że mego rasowego indiańskiego ogiera, z którym tylko karosz Winnetou mógł się równać, uważa za konia pociągowego.

 

Parker podobał mi się co najmniej w tym stopniu, co ja jemu. Gdybym się do niego przyłączył i gdyby dowiedział się później, kim jestem, należało się spodziewać scen bar-dzo komicznych. Poza tym towarzystwo to mogło mi się przydać jeśli nie później, to przynajmniej w czasie jazdy przez Mistake Canyon. Postanowiłem więc przyjąć propo-zycję westmana.

- Spodziewałem się tego - mówił Parker dalej. - Koń wygląda tak samo gracko jak wy. Widać po nim, że także

 

16

Old Surehand

szuka zwłok dawno zmarłych ludzi i nie ma nic innego do roboty. A więc jedziecie z nami? Wyruszamy jutro wcze-snym rankiem.

- Przyjmuję z wdzięcznością waszą propozycję i proszę was o opiekę.

-Będziecie ją mieli i sądzę, że bardzo wam się przyda.

Rad będę, gdy już stąd odjedziemy, bo komendant gotów

któregoś z nas zatrzymać jako zwiadowcę. Nieprawdaż,

Jozie?

Z pytaniem tym zwrócił się do starszego mężczyzny z sympatyczną twarzą o melancholijnym wyrazie, jak gdy-by dręczyło go jakieś ukryte zmartwienie. Joz jest skró-tem od Jozue. Jak się później dowiedziałem, człowiek ten nazywał się Jozue Hawley.

- Jestem tego samego zdania - odrzekł zapytany. -Tego jeszcze brakowało, żeby za tych wojaków wyciągać kaszta-ny z ognia i poparzyć sobie przy tym przednie łapy. Gdyby chociaż zatrzymali Old Wabble’a! To był odpowiedni czło-wiek. Ale tak mnie nie dostaną. Będę szczęśliwy, kiedy się stąd wyniesiemy i przedostaniemy przez Mistake Canyon.

- Czemu? Czy obawiasz się ducha zabitego Indianina?

- Obawiać się? Nie, ale mi z myśli nie schodzi. Ten ka-nion to paskudne miejsce. Przeżyłem tu coś, co nie każdy codziennie przeżywa, i znalazłem przy tym złoto.

- Złoto? W Mistake Canyon? To nie może być! Nigdy tu nie było złota.

- A przecież musiało być, skorośmy je znaleźli.

- Naprawdę? Czy odkryliście je przypadkiem, Jozie?

- Nie. Drogę pokazał nam Indianin.

-Trudno w to uwierzyć. Czerwonoskóry nigdy takich rzeczy nie wyjawia białemu, jeśli nawet jest jego najlep-szym przyjacielem.

-W takim razie był to wyjątkowy wypadek. Indianin był właśnie tym, którego później zastrzelono w kanionie.

Opowiem wam może tę historię, gdy jutro pojedziemy

tamtędy. Teraz wolę o tym zamilczeć. Daj no mi jeszcze

mięsa, jestem głodny. To wprawdzie tylko antylopa, ale

Old Wabbie

17

-O

 

a

musi smakować, kiedy nie ma nic innego. Wolałbym kawał garbu bizona albo polędwicę z łosia.

-Z łosia? Ach, łoś, słusznie! - zawołał Parker, mlaska-jąc językiem. - To najdelikatniejsza i najsoczystsza pie-czeń. Ilekroć pomyślę o łosiu, przychodzi mi na myśl west-man, który właściwie zrobił ze mnie myśliwca.

- Kto to był?

- Imię jego wymieniono przed chwilą. Mam na myśli Old Wabble’a.

- Co? Jak? Old Wabble’a? Tego dziwnego starca? Więc znałeś go?

- Czy go znałem? Co za pytanie! Pod jego okiem prze-żyłem na Zachodzie moją pierwszą przygodę. Opowiem wam o tym, chociaż na pewno uśmiejecie się ze mnie po-rządnie. Szło mianowicie o mojego pierwszego łosia.

 

Parker wyprostował się, zrobił wielce obiecującą minę i zaczął opowiadać:

- Old Wabbie nazywa się właściwie Fred Cutter, lecz z po-wodu chwiejnego kroku i wiszącego na chudym ciele ubra-nia przezwano go Old Wabble’em. Był dawniej w Teksasie kowbojem i tak przywykł do tamtejszego stroju, że później, na północy, nikt nie zdołał go namówić do zmiany ubrania.

 

Widzę go jeszcze, jak stoi przede mną, długi i strasznie chudy, z nogami w niezwykłych ciźmach i legginach-. Na koszuli, o której barwie wolę nie wspominać, wisiała blu-za - jedyną zaletą tej części garderoby była jej przewiew-nośc.,.Eierś i szyja były niczym nieosłonięte, za to pod wy-n-<t-fki-luszem głowę jego zdobiła chusta, której koń-/c-wisały-ą-a plecy. Za pasem miał długi nóż myśliwski, /.-uszftiRh ci-żtóe, srebrne kolczyki, a w wielkiej, brunat--Tne—kośiastęj r-ce trzymał zawsze nieodłączne cygaro. Ina--‘-ęj ubranego/Alikt go nigdy nie widział.

Y-S-iŁ b-rd-o charakterystyczną twarz, pomarszczoną,

zawszeLb-dko wygoloną, z grubymi jak u Murzyna warga-

- Legginy - rodzaj ochraniaczy ze skóry, noszonych na spodniach.

 

2.              Old Surehand 1.1

 

Old Surehand

mi, długim, spiczastym nosem i szarymi oczyma, którym nic ujść nie mogło, chociaż powieki były zawsze na pół przymknięte. Czy twarz ta była spokojna, czy też ożywia-ło ją jakieś uczucie, miała zawsze wyraz niezachwianej wyższości. Było to zupełnie uzasadnione, gdyż Old Wabbie słynął nie tylko jako mistrz w konnej jeździe, strzelaniu i rzucaniu lassem, lecz nie brak mu było także żadnej z cech prawdziwego westmana. „It’s clear- to jasne”, zwykł był mawiać. Nawet najtrudniejsze rzeczy były dla niego zupełnie proste i zrozumiałe.

Ja byłem wtedy w Princeton czymś w rodzaju pisarza na budowach i zarobiłem wreszcie tyle, że mogłem się wy-brać do Idaho na poszukiwanie złota. ‘

Byłem greenhornem-, zupełnym nowicjuszem i aby nie dzielić się z większą ilością wspólników zdobytymi skarba-mi, wziąłem ze sobą jednego tylko towarzysza, Bena Need-lera, który tak samo znał Dziki Zachód jak ja.

Gdy w Eagle Rock wysiedliśmy z wozu, byliśmy wy-strojeni jak eleganci, a obładowani jak juczne osły róż-nymi pięknymi przedmiotami, które niestety nie nadawa-ły się do użytku. Kiedy zaś po tygodniu przybyliśmy nad Payette River, wyglądaliśmy jak prawdziwe włóczęgi; mar-liśmy z głodu i porzuciliśmy po drodze niepotrzebne rze-czy, to znaczy wszystko z wyjątkiem broni i amunicji. Przy-znam się wam jednak otwarcie, że za kawał chleba z ma-słem byłbym oddał całe swoje uzbrojenie, a Ben Needler myślał pewnie tak samo.

Siedzieliśmy na skraju lasu, trzymaliśmy otarte do krwi stopy w wodzie i rozmawialiśmy o różnych delikatesach, o których nie myślelibyśmy nawet w innych warunkach, a więc o sarniej łopatce, o polędwicy z bizona, o łapach niedźwiedzich, o pieczeni z łosia. W tej okolicy widywano jakoby bizony i łosie.

- Do licha! Gdyby teraz to bydlę podeszło blisko, wpa-

- Greenhom -ang.- - niedoświadczony młodzik, żółtodziób.

 

Old Wabbie

19

kowałbym mu z rozkoszą dwie kule pomiędzy rogi... - mó-wił Ben, mlaskając językiem.

- A potem byłoby po was! - zabrzmiał tuż za nami jakiś roześmiany głos. - Łoś zrobiłby z was marmoladę. Temu zwierzęciu nie strzela się między rogi. Wylali was chyba z jakiejś szkoły w Nowym Jorku?

 

Zerwaliśmy się i spojrzeliśmy za siebie. Z zarośli wy-szedł Old Wabbie, który podsłuchiwał naszą rozmowę, i stał przed nami taki, jakim go opisałem poprzednio. Je-go twarz nie wyrażała nadmiernego szacunku. Mierzył nas pobłażliwym spojrzeniem na pół przymkniętych oczu.  Pominę rozmowę, która potem nastąpiła. Przeegzamino-wał nas jak surowy nauczyciel i polecił pójść za sobą.

Mniej więcej o milę od rzeki stała na prerii otoczonej dookoła lasem chata zbudowana z grubych bali. Było to, jak mówił stary westman, jego ranczo. Za chatą znajdo-wało się kilka bud bez drzwi, przeznaczonych w razie nie-pogody dla koni, mułów i bydła, które teraz pasły się na nieogrodzonym polu. Już wtedy bowiem Old Wabbie prze-dzierzgnął się z kowboja w samodzielnego hodowcę. Służ-ba jego składała się z białego dozorcy Willa Littona i z kil-ku wiernych Indian z plemienia Wężów, których nazywał wakerami-. Gdyśmy przybyli, ludzie ci pakowali na lekki wóz namiot i inne przedmioty.

- To jest coś dla was - rzekł stary westman. - Chcecie polować na losie, a ja właśnie robię przygotowania do wy-prawy myśliwskiej. Pójdziecie ze mną i zobaczę, co potra-ficie. Jeśli się okażecie zdatni do czegoś, to możecie zo-stać u mnie. Ale na razie wejdźcie do domu, gdyż, to ja-sne, głodny strzelec robi tylko dziury w niebie.

 

Bardzo nam to było na rękę. Zjedliśmy i zaspokoiliśmy

pragnienie, po czym ruszyliśmy w drogę, ponieważ Old

Wabble’owi ani się śniło odwlekać wyprawy z naszego po-

wodu. Dostaliśmy od niego konie i pojechaliśmy najpierw

- Wakerowie -z hiszp. vaqueros- - pasterze doglądający bydła.

 

20

Old Surehand

nad rzekę. Znaleźliśmy bród, przez który należało przejść.  Pochód prowadził stary westman; na jego prośbę jecha-łem obok niego. Za nim szedł luzem prowadzony za uzdę muł. Przeprawiwszy się przez rzekę, zobaczyliśmy resztę orszaku sunącą za nami: Ben Needler jechał na gniadym koniu, Will Litton na siwym, a za nimi toczył się wóz za-przężony w cztery konie. Powoził nimi jeden z Indian, zwany Pak-muh, czyli Krwawa Ręka. W swoim europej-skim ubraniu nie wyglądał co prawda wcale tak krwawo.  Jego współplemieńcy, na których stary myśliwy mógł się zdać we wszystkim, pozostali na ranczu.

Przebywszy bród, jechaliśmy przez pewien czas rzad-kim lasem. Następnie otwarła się przed nami zielona, bez-drzewna dolina wychodząca na trawiastą sawannę-. Gdy po kilku godzinach dostaliśmy się na drugi jej koniec, gdzie teren zaczął się wznosić, rozłożyliśmy się obozem.  Zdjęto z wozu pakunki, rozbito namiot, przywiązano ko-nie i rozniecono ognisko. Tu mieliśmy się zatrzymać, aby zapolować na widłorogie antylopy albo na bizony, jeśli się na nie natkniemy. Poznaliśmy po rozrzuconych szkiele-tach, że zwierzyna przychodziła tutaj: tuż obok namiotu leżała zbielała od słońca czaszka. Po upływie paru dni, my, biali, zamierzaliśmy się udać na wyżej położone ba-gnisko, gdzie, jak twierdził Old Wabbie, było mnóstwo ło-si, w obozowisku zaś miał pozostać Krwawa Ręka.

Niestety, ani tego dnia, ani następnego nie pokazało się żadne zwierzę nadające się do ustrzelenia, co starego niezmiernie złościło. Mnie jednak było to na rękę, gdyż spodziewałem się ostrego osądu moich myśliwskich umie-jętności. Umiałem na trzydzieści kroków trafić w wieżę kościelną, ale byłem zupełnie pewien, że zrobiłbym tylko wielką dziurę w niebie, gdybym musiał ustrzelić na sześć-dziesiąt kroków szybkonogą antylopę.

- Sawanna - zbiorowisko roślin złożone głównie z wysokich traw oraz rzadko rozrzuconych drzew i krzewów.

 

Old Wabbie

21

Old Wabbie wpadł tymczasem na niefortunny pomysł wypróbowania naszych zdolności i zażądał, abyśmy strze-lali do sępów, które siedziały o jakieś siedemdziesiąt kro-ków od nas na szkielecie bizona. Ja miałem pierwszy popi-sać się swoją sztuką. No, powiadam wam, sępy musiały być ze mnie zupełnie zadowolone, gdyż stało się tak, jak prze-widywałem. Wypaliłem czterokrotnie i nie trafiłem ani ra-zu. Żadnemu ze ścierwożerców nie przyszło nawet na myśl uciekać po strzałach. Ptaki te wiedzą doskonale, że niko-mu rozsądnemu nie przyjdzie do głowy, aby je prześlado-wać. Strzał znęca je zamiast odstraszyć, ponieważ z ubitej zwierzyny zawsze zostają dla nich przynajmniej wnętrzno-ści. Ben chybił dwa razy i dopiero trzecia kula trafiła jed-nego sępa, a resztę spłoszyła.

-Niezrównane! - śmiał się Old Wabbie, potrząsając długimi, niezdarnymi rękami. - Moi panowie, to jasne, że jesteście jakby stworzeni dla Dzikiego Zachodu. Jestem o was zupełnie spokojny! Już teraz osiągnęliście szczyt do-skonałości. Wyżej zajść nie możecie.

 

Ben przyjął ze spokojem ten wyrok, ja jednak wybuch-nąłem gniewem, co oczywiście miało tylko ten skutek, że mi Old Wabbie powiedział:

- Zamilczcie lepiej! Wasz kolega trafił przynajmniej za trzecim razem, można się więc po nim czegoś spodziewać, wy zaś jesteście dla Zachodu człowiekiem straconym. Nie mogę was zatrudnić i dam wam tylko dobrą radę, żebyście się czym prędzej z tych stron wynieśli.

 

Ubodło mnie to porządnie. Przecież nikt się nie rodzi mistrzem, a proch, który zużyłem do tej pory, nie ważył pewnie funta. Postanowiłem sobie w każdym razie zdobyć jakoś szacunek starego.

Nazajutrz rano wyruszyliśmy na bagna w górach nad

Salmon River. Żywność, naczynia, koce i inne rzeczy wpa-

kowano na muła, a wóz, którego nie można było użyć na

górskich bezdrożach, został w obozie. Znacie ten kraj i nie

będę wam opisywał naszej drogi. Była ona bardzo niebez-

pieczna, szczególnie tam gdzie Snakes Canyon tworzy kąt

Old Surehand

ostry i gdzie trzeba zjeżdżać stromą ścianą w głąb, aby się dostać po drugiej stronie na ścieżkę Wihinasht. Na prawo niebotyczna skala, na lewo czarna otchłań, a w środku przesmyk o szerokości zaledwie dwu łokci. Szczęściem na-sze konie przywykły do takich dróg, a ja nie cierpiałem nigdy na zawroty głowy. Przedostaliśmy się szczęśliwie, lecz wkrótce pojawiło się nowe niebezpieczeństwo, z któ-rego tylko ja jeden nie zdawałem sobie sprawy.

Gdy wjechaliśmy na ścieżkę Wihinasht, spotkaliśmy się z oddziałem złożonym z ośmiu konnych Indian. Czterech z nich zdobiły pióra wodzów. Najwidoczniej nie przestra-szyli się wcale, ujrzawszy nas tak nagle, i przypatrywali się nam, przejeżdżając obok bezszelestnie, owym melancho-lijnym, obojętnym wzrokiem, właściwym czerwonej rasie.  Pierwszy z wojowników, jadąc na bułanym koniu, trzymał w lewej ręce jakiś dziwaczny, podłużny przedmiot, ozdo-biony frędzlami z piór. To milczące, posępne spotkanie z dawnymi panami tej krainy wzruszyło mnie do głębi. Nie wydali mi się bynajmniej niebezpieczni, zwłaszcza że nie mieli na sobie barw wojennych i nie byli, jak mi się zda-wało, uzbrojeni. Zaledwie jednak objechaliśmy najbliższe wzgórze i zniknęliśmy im z oczu, Old Wabbie zatrzymał się i rzekł, rzucając za siebie groźne spojrzenie:

- Do licha! Czego tu chcą te łotry? To są Panasztowie, skłóceni z plemieniem Wężów, do którego należą moi pa-sterze. Dokąd zmierzają? Droga ich musi prowadzić obok mego rancza. Co za pech, że mnie tam nie ma...

- Nie są przecież uzbrojeni - wtrąciłem.

Old Wabbie łypnął na mnie pogardliwie spod przy-mkniętych powiek i rzekł:

- Nic z naszego polowania na łosie, przynajmniej w tej chwili. Musimy wracać do obozu, a może nawet na ranczo, i koniecznie wyprzedzić tych zbójów. Na szczęście znam ścieżkę nieopodal, która prowadzi w dół, nie nadaje się ona dla jeźdźców, lecz tylko dla ludzi dobrze chodzących po górach. Naprzód, chłopcy! Wiem już, co zrobimy! Musi-my wziąć Indian na muszkę - to jasne!

 

Old Wabbie

23

Wjechaliśmy cwałem pomiędzy skały na lewo i po pię-ciu minutach dostaliśmy się na małe plaskowzgórze po-kryte bagnistą łąką. Na kamienistych jej brzegach rosły wysokie jodły, a środkiem płynął strumyczek.

Old Wabbie zeskoczył z konia i powiedział:

-Tam, na końcu płaskowzgórza, schodzi w dół droga.

Jeśli się pośpieszymy, będziemy w obozie przed Indiana-mi, Jeden z nas musi tu zostać przy koniach, ten mianowi-cie, bez którego najłatwiej będzie się nam obejść. Jest nim nasz dzielny Sam, który chybił aż cztery razy. Trafiłby prędzej któregoś z nas niż czerwonoskórego.

Tym „dzielnym Samem” byłem oczywiście ja. Sam Par-ker, dawny pisarz na budowach w Princeton, Protestowa-łem gwałtownie, lecz musiałem w końcu ustąpić. Po czym moi trzej towarzysze popędzili przez łąkę, a ja na rozkaz starego miałem nie opuszczać doliny, dopóki nie powrócą.

Byłem wściekły. Tych biednych Indian chciano wystrze-lać, chociaż nie wyglądali niebezpiecznie. Czy mogłem do tego dopuścić? Nie! Byli takimi samymi ludźmi, jak my, a przy tym... płonąłem żądzą zemsty za obrazę! Nie zna-łem Dzikiego Zachodu i wykonałem swój nierozsądny plan. Otóż przywiązałem muła i trzy konie do drzew, a sam zawróciłem i pognałem drogą, którą przybyliśmy tu-taj. Chciałem wykonać polecone zadanie, lecz pierwej - ostrzec Indian. Zjechałem, jak mogłem najszybciej, ścież-ką Wihinasht i zapuściłem się w Snakes Canyon. Tu ujrza-łem przed ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin