Heinlein Robert A. - Heinlein - Pietaszek.doc

(2280 KB) Pobierz
Robert A

Robert A. Heinlein

Piętaszek

Przełożył Andrzej Bis

(Friday)

Data wydania oryginalnego 1982

Data wydania polskiego 1992

 

Rozdział I

Zaczął mnie śledzić, gdy tylko wysiadłam z kapsuły towarzystwa Kenya Beanstalk.

Wchodząc do sektora mieszczącego Urząd Celny, Biuro Imigracyjne i Punkt Kontroli

Medycznej, wiedziałam, że nie przestaje deptać mi po piętach. Minąwszy wejście, zwolniłam.

Poczekałam, aż zamkną się za nim automatyczne drzwi - i zabiłam go.

Nigdy nie lubiłam podróżować tymi liniami. Czułam do nich awersję jeszcze zanim

doszło do katastrofy Quito Skyhook. Kabel, który zwisał wprost z nieba, nie wiadomo czego

się trzymając, nie wzbudzał we mnie zaufania - za bardzo kojarzył mi się z czarami. Z drugiej

jednak strony nie miałam ani dość czasu, ani wystarczającej ilości gotówki, by móc pozwolić

sobie na opuszczenie Ell-Pięć w jakikolwiek inny sposób.

Byłam zatem rozdrażniona już wtedy, gdy przesiadałam się z wahadłowca Bazy

Stacjonarnej na pokład Beanstalk... ale przecież, do diabła, rozdrażnienie nie jest jeszcze

dostatecznym powodem, żeby zabić człowieka. Zamierzałam jedynie unieszkodliwić go na

kilka najbliższych godzin.

Niekiedy najlepiej kierować się podświadomością. Odruchowo chwyciłam upadające

ciało. Uważając, by nie poplamić krwią podłogi, powlokłam je w kierunku stojących w

rzędzie pod ścianą dużych, pancernych skrytek. Kciukiem martwego szpicla nacisnęłam

blokadę zamka i otworzyłam drzwiczki. Wpakowałam trupa do środka, po czym zajęłam się

opróżnianiem kieszeni jego marynarki. Znaleziony w portfelu DT, paszport oraz karty

kredytowe i gotówkę zatrzymałam dla siebie. Resztę rzuciłam na zwłoki i zatrzasnęłam

schowek. Jedną z kart wsunęłam w szczelinę, poczekałam, aż automat skasuje należność,

wyjęłam ją i odwróciłam się.

Przez cały ten czas za moimi plecami obserwowało mnie Publiczne Oko.

Przypuszczalnie nie było powodów do niepokoju. W dziewięciu przypadkach na

dziesięć każde takie Oko krąży bez nadzoru przez okrągłe dwanaście godzin, dopóki nie

trzeba skasować mu pamięci. W dziesiątym przypadku oficer bezpieczeństwa może

kontrolować wszystkie jego poczynania... lecz nadal bardziej prawdopodobne jest, że drapie

się po tyłku i myśli o tym, co robił ubiegłej nocy.

Zignorowałam je więc i ruszyłam w stronę wyjścia. To przeklęte Oko powinno mnie

śledzić jako przemieszczający się po korytarzu obiekt o temperaturze 36.6 °C. A jednak coś je

zatrzymało. Swoim elektronicznym wzrokiem Świdrowało skrytkę i dopiero po kilku

sekundach popędziło za mną.

Najbezpieczniejsze wyjście z tej dosyć kłopotliwej sytuacji już po raz drugi w ciągu

ostatniej godziny podsunęła mi podświadomość. Prawą ręką sięgnęłam do kieszeni po moje

nieodłączne pióro; promiennik minilasera nastawiony był na maksymalną moc. Nie

wyłączałam go, dopóki „martwe” Oko nie uderzyło o podłogę. Było nie tylko oślepione.

Miało również spięcie w antygrawitatorze i w obwodach pamięci. Załatwiłam je więc raz na

zawsze - taką przynajmniej miałam nadzieję.

Starając się nie zatrzeć odcisku kciuka mojego „cienia”, ponownie wsunęłam jego

kartę kredytową w szczelinę czytnika. Nie było łatwo pokonać obrzydzenie i wepchnąć Oko

do schowka, w którym niewiele zostało wolnej przestrzeni. Zrobiwszy to, skierowałam się

pośpiesznie w stronę drzwi. Czas już był najwyższy, aby zmienić postać. Towarzystwo Kenya

Beanstalk, podobnie zresztą jak większość pozostałych linii, starało się nie utrudniać życia

swoim pasażerom. Zamiast od razu przechodzić przez szereg drobiazgowych i uciążliwych

kontroli, odszukałam przebieralnie z łazienkami i zapłaciłam gotówką za wynajęcie jednej, z

nich.

Dwadzieścia siedem minut później byłam już nie tylko wykąpana. Miałam też inną

fryzurę i kolor włosów, inne ubranie i inną twarz - po kwadransie, w ciągu którego zużyłam

kilogramy mydła i hektolitry gorącej wody, nie zostało nic z tego, nad czym pracowałam

przez ponad trzy godziny. Nie powiem, bym pałała chęcią pokazania swojej prawdziwej fizys.

Musiałam się jednak pozbyć wszystkiego, co związane było z użytą już raz w tej misji

tożsamością. Ciuchy, buty, torebka, szkła kontaktowe, dokumenty i cała reszta, której nie dało

się zmyć, powędrowała do dematerializatora. Obecnie miałam się posługiwać paszportem

wystawionym na moje prawdziwe - no, powiedzmy, że jedno z moich prawdziwych -

nazwisko. Wewnątrz widniała stereografia nieucharakteryzowanej twarzy i wyraźny stempel

tranzytowy Ell-Pięć.

Pozostało jeszcze zniszczyć papiery mojego „ogona”. Zanim to zrobiłam, przejrzałam

je pobieżnie... i skamieniałam.

Karty kredytowe i pozostałe dokumenty wystawione były na cztery różne nazwiska.

Gdzie więc znajdowały się jeszcze trzy paszporty?!

Najprawdopodobniej gdzieś przy ich martwym właścicielu w tej cholernej skrytce.

Nie obszukałam go zbyt dokładnie - nie było czasu! - wybebeszyłam jedynie kieszenie jego

marynarki.

Wrócić i sprawdzić? Zbyt ryzykowne. Jeżeli będę w kółko biegać i otwierać schowek

z jeszcze ciepłym ciałem, ktoś zauważy to bez wątpienia. Zabierając zawartość portfela

miałam nadzieję opóźnić identyfikację zwłok. Dałoby mi to więcej czasu na zniknięcie, ale...

Zaraz, zaraz... Hmm... Paszport i karta kredytowa Diners Club należały do niejakiego Adolfa

Belsena, karta American Express była własnością Alberta Beaumonta, kontem w Banku

Hong-Kong posługiwał się pan Artur Bookman, natomiast Archibald Buchanan regulował

swoje płatności za pośrednictwem towarzystwa MasterCard.

Cała „zbrodnia” mogła wyglądać mniej więcej tak: Beaumont - Bookman - Buchanan

otwierał właśnie schowek. Belsen zaszedł go od tyłu i brutalnie zadźgał. Ciało ukrył w tej

samej skrytce, której zamierzała użyć jego ofiara, po czym oddalił się pośpiesznie.

„Całkiem zgrabna historyjka” - pomyślałam. Trzeba tylko będzie jeszcze bardziej

zagmatwać „fakty”. Nie zamierzałam nikomu pomagać w ustaleniu prawdy.

Wszystkie karty kredytowe znalazły się w moim portfelu; jedynie paszport ukryłam

przy sobie. Nie mogłam co prawda z góry wykluczyć rewizji osobistej, istniało jednak wiele

sposobów jej uniknięcia. Zawsze mogłam wręczyć łapówkę lub spróbować podszyć się pod

dyplomatę.

Kiedy wychodziłam z przebieralni, w sektorze pojawili się pasażerowie następnej

kapsuły. Dołączyłam do nich i ustawiłam się w kolejce. Zrobiwszy uwagę na temat

niewielkiej wagi mojego bagażu, oficer Urzędu Celnego zapytał mnie, co nowego na czarnym

rynku. Posłałam mu najgłupsze spojrzenie, na jakie było mnie stać - to samo, które zostało

uwiecznione na zdjęciu w moim paszporcie - i facet dał sobie spokój.

Zapytałam o hotel i restaurację. Odrzekł, że w tej dziedzinie nie jest osobą najlepiej

poinformowaną, ale ma dobre zdanie o „Nairobi Hilton”. Co zaś tyczy lokali, to jeśli nie

muszę oszczędzać, naprzeciwko „Hiltona” znajduje się restauracja „U Grubego”. Podają tam

ponoć najsmaczniejsze potrawy w całej Afryce. Na pożegnanie życzył mi przyjemnego

pobytu w Kenii.

Podziękowałam i kilka minut później byłam już w mieście, czego szybko

pożałowałam. Bazę Kenya zbudowano na wysokości ponad pięciu tysięcy metrów - powietrze

jest tam zawsze rozrzedzone i chłodne. Samo Nairobi leży co prawda wyżej niż Denver,

prawie tak wysoko jak Ciudad de Mcxico, ale jest zaledwie o rzut kamieniem od równika.

Powietrze było rozgrzane i ciężkie; oddychałam naprawdę z trudem. Moje ubranie

prawie natychmiast stało się mokre od potu. Czułam, jak puchną mi nogi, które w dodatku

bolały jak jasna cholera. Nie lubię zleceń zmuszających mnie do opuszczenia Ziemi, ale

powrót z nich bywa niekiedy jeszcze trudniejszy do zniesienia.

Przypomniałam sobie ćwiczenia silnej woli, mające uodpornić mnie na wszelkie

niewygody. Bzdury! Gdyby mój instruktor mniej czasu spędzał na medytacjach w pozycji

kwiatu lotosu i choć raz wybrał się do Kenii, być może jego lekcje mogłyby się na coś

przydać. Przestałam zawracać sobie tym głowę, a skupiłam się na następującym problemie: w

jaki sposób najszybciej wydostać się z owej sauny?

W hotelowym hallu panował przyjemny chłód i - co równie ważne - było tam w pełni

zautomatyzowane biuro podróży. Ucieszona tym faktem weszłam do pierwszej pustej kabiny

i usiadłam przed terminalem. Natychmiast pojawiła się panienka z personelu.

- Czym mogę służyć?

Odrzekłam, że poradzę sobie sama. Klawiatura tego typu nie była mi obca -

zwyczajny kensington 400. Dziewczyna upierała się jednak.

- Z przyjemnością pani pomogę. Przecież po to tu jestem.

Wyglądała na jakieś szesnaście lat. Miała słodką buzię, miły głos i coś takiego, co

kazało wierzyć, że naprawdę sprawiłoby jej przyjemność, gdyby okazała się przydatna.

Jeżeli ktoś chce posłużyć się cudzymi kartami kredytowymi, wówczas rzeczą, której

chyba najmniej pragnie, jest czyjaś pomoc. Takie przynajmniej było moje zdanie. Dlatego

wsunęłam jej do ręki średniej wielkości napiwek, mówiąc, iż naprawdę dam sobie radę sama,

ale zawołam ją, jeśli będę miała jakieś kłopoty. Zapewniła mnie, że wcale nie muszę jej wołać

i że może tu poczekać. W końcu jednak dała za wygraną i odeszła.

Adolfa Belsena wsadziłam w pociąg do Kairu, gdzie przesiadł się na SBS*[ SBS -

ang: Semibalistic Ship - statek semibalistyczny] relacji Kair - Hong-Kong. Na miejscu miał

zarezerwowany pokój w hotelu „Peninsula”; wszystko dzięki uprzejmości Diners Club.

Albert Beaumont wybrał się z moją pomocą na wakacje. Liniami Safari Jets odleciał

do Timbuktu, gdzie posługując się kartą kredytową American Express zapłacił za pobyt w

luksusowym pensjonacie „Shangri-La” nad brzegiem Morza Saharyjskiego.

Artur Bookman poleciał do Buenos Aires. Podróż opłacił ze swego konta w Banku

Hong-Kong.

Archibald Buchanan postanowił odwiedzić swój rodzinny Edynburg. Ponieważ całą

drogę miał odbyć pociągiem z jedną tylko przesiadką w Kopenhadze, powinien znaleźć się na

miejscu w ciągu dwóch godzin.

Wszystkie te dane - bez dat i numerów rezerwacji - wprowadziłam do komputera

podróżnego, ale tylko do pamięci operacyjnej.

Zadowolona z siebie opuściłam kabinę. W recepcji zapytałam, czy podziemnym

przejściem zauważonym w hallu dotrę do restauracji „U Grubego”? Panienka z ładnymi

dołkami w policzkach powiedziała mi, gdzie mam skręcić. Zeszłam po schodach, lecz zamiast

udać się na lunch, złapałam pierwszy pociąg do Mombasy. Za bilet zapłaciłam znowu

gotówką.

Mombasa jest oddalona od Nairobi zaledwie o czterysta pięćdziesiąt kilometrów - pół

godziny drogi - ale leży na poziomie morza. Fakt ów sprawia, że klimat stolicy Kenii w

porównaniu z klimatem panującym w Mombasie wydaje się wręcz arktyczny. Wyniosłam się

stamtąd tak szybko, jak tylko mogłam. Dwadzieścia siedem godzin później byłam już w

prowincji Illinois należącej do Imperium Chicago. Można powiedzieć, że to długo, jak na

przebycie łuku o długości niewiele ponad trzynaście tysięcy kilometrów. Owszem, ale ja nie

podróżowałam wzdłuż tego łuku. Nie używałam też kart kredytowych, nawet tych

„pożyczonych”. Unikając przejść granicznych i punktów kontroli imigracyjnej, pojechałam

najpierw do Wolnego Stanu Alaska. Tam przespałam się siedem godzin; nie spałam przecież

prawie dwie doby, odkąd opuściłam kosmiczne miasto Ell-Pięć.

W jaki sposób? Tajemnica zawodowa. Być może już nigdy nie będę musiała korzystać

z tej drogi, ale ludzie z mojej branży będą jej potrzebowali jeszcze nie raz. Szef mawia, że

każdy wolny człowiek ma moralny obowiązek walczyć. Nie można przyglądać się, jak rządy

terroryzują swoje narody przy pomocy komputerów, Publicznych Oczu i stu innych rodzajów

elektronicznych szpiegów. Dlatego musimy utrzymywać w ruchu podziemne linie kolejowe i

wprowadzać do sieci komputerowych fałszywe informacje. Pamięć elektroniczna nie jest

niezawodna, a karmione cyferkami komputery są tylko bezmyślnymi maszynami. Wystarczy

poprzestawiać kolejność tych cyferek, żeby ogłupić cały system. Lub na przykład płacić

trochę za duże podatki, skoro i tak nie można ich uniknąć. Efekt będzie taki sam.

Chcąc odbyć podróż przez pół planety bez konieczności nieprzewidzianego zbaczania

z trasy, należy trzymać się kilku podstawowych zasad. Pierwsza z nich głosi: płać zawsze

gotówką. Żadnych czeków, kart kredytowych ani nic innego, co musi przejść przez komputer.

I druga zasada: jeśli nie potrafisz wręczać łapówki, lepiej tego nie rób. Każdy taki transfer

pieniędzy musi pozwalać odbiorcy na zachowanie pozorów uczciwości. Urzędnicy państwowi

- bez względu na to, jak szczodrze są opłacani - wszyscy jak jeden żywią przekonanie, że ich

płace są uwłaczająco niskie. Każdy z nich ma korupcję zakodowaną w genach; inaczej ze

swoimi wymaganiami nie mogliby nażreć się przy państwowym korycie. To jednak jeszcze

nie wszystko. Im bardziej urzędas zdaje sobie sprawę, iż tak naprawdę nikt nie darzy go

nawet odrobiną szacunku, tym bardziej żąda, aby mu go okazywać.

Zawsze starałam się pamiętać o tych wymaganiach i moje podróże przebiegały

zazwyczaj bez komplikacji. Nie liczę tu faktu, że hotel „Nairobi Hilton” wyleciał w powietrze

kilka minut po tym, jak znalazłam się w pociągu do Mombasy. Byłoby jednak kompletną

paranoją przypuszczać, że miało to cokolwiek wspólnego ze mną.

Gdy tylko usłyszałam o zamachu, natychmiast pozbyłam się wszystkich dokumentów,

które zabrałam tamtemu agentowi. Zrobiłam to jedynie w celu zachowania zwykłych środków

ostrożności. Jeżeli ktoś podłożył bombę, aby wyeliminować właśnie mnie - możliwe, lecz

mało prawdopodobne - był to klasyczny przypadek polowania na muchę przy pomocy

siekiery. Niszczenie budynku wartego co najmniej kilkadziesiąt milionów i zabijanie, czy

choćby ranienie setek niewinnych ludzi w nadziei, że ja też znajdę się między ofiarami? Nie,

tak nie robili zawodowcy. Chociaż... Kto wie...?

W końcu jednak dotarłam do Imperium. Zakończyła się jeszcze jedna z moich misji o

drugorzędnym znaczeniu. Wysiadłam na Lincoln Meadows pogrążona w myślach o tym, że

jako skautka zdobyłam już chyba wystarczającą liczbę sprawności, by w nagrodę wydębić od

Szefa kilka tygodni w R & R na Nowej Zelandii. Moja rodzinna S-grupa mieszkała w

Christchurch i nie widziałam jej już od miesięcy. Najwyższa pora!

Tymczasem z rozkoszą wdychałam czyste, chłodne powietrze i podziwiałam wiejski,

sielankowy urok Illinois. Nie było to co prawda to samo, co South Island, ale podobnych

miejsc istniało naprawdę niewiele. Mówią, że swego czasu łąki te stanowiły raj dla

osadników, którzy zbudowali tu mnóstwo obskurnych faktorii. Aż trudno uwierzyć. Dziś z

portu widać jedynie kilka budynków należących do przedsiębiorstwa wynajmu koni - „Avis”.

Za drewnianym ogrodzeniem stały dwie wypożyczalnie powozów. Znaleźć tu można

było zarówno eleganckie dwukółki, jak i stare wozy traperskie. Ja jednak postanowiłam

pojechać wierzchem. Miałam już nawet zapłacić, gdy nagle ujrzałam znajome lando w stylu

Lockheed i parę zaprzężonych doń ślicznych gniadoszy.

- Wujku Jimie! Tutaj! To ja!

Woźnica dotknął batem ronda wysokiego kapelusza, po czym zmusił zaprzęg do

kłusu. W ten sposób lando błyskawicznie dotarło do miejsca, w którym czekałam.

Jim zeskoczył z siodła i zdjął kapelusz.

- Miło widzieć panią znowu w domu, panno Piętaszek.

Wyściskałam go, co zniósł z ojcowską cierpliwością. Wujek Jim Prufit był wcieleniem

dobroci. Miał opinię gorącego orędownika papizmu. Niektórzy twierdzili, że niegdyś wpadł w

zasadzkę, odprawiając sumę. Inni dodawali nawet, iż dał się złapać, aby uchronić innych. Nie

znam się zbyt dobrze na polityce, ale według mnie duchowny powinien być właśnie taki.

Obojętnie, czy jest nim naprawdę, czy też jako ksiądz pracuje w naszym fachu. Ja w każdym

razie mogłabym się pomylić; być może dlatego, że nigdy nie widziałam prawdziwego

księdza.

Gdy wsiadałam do powozu, podał mi rękę jak prawdziwej damie. Sprawiło mi to

niemałą przyjemność.

- Jak to się stało, że tu jesteś? - spytałam.

- Mistrz wysłał mnie na spotkanie, panienko.

- Naprawdę? Skąd wiedział, kiedy i gdzie się zjawię? - zdziwiłam się, zachodząc w

głowę, kto z ludzi, których spotkałam po drodze, należał do siatki informacyjnej Szefa. -

Czasami wydaje mi się, że Szef ma kryształową kulę.

- Rzeczywiście, niekiedy tak to wygląda. - Jim cmoknął na Goga i Magoga i powóz

ruszył w drogę na farmę. Usiadłam wygodnie i odprężyłam się, słuchając przyjaźnie

brzmiącego „klomp, klomp” końskich kopyt, uderzających o piasek.

Otworzyłam oczy, gdy Jim skręcał w bramę. Lando przetoczyło się pod wysokim

łukiem i wjechało na podwórze. Nie czekając na pomoc, zeskoczyłam na ziemię i odwróciłam

się, by podziękować Jimowi.

Dopadli mnie z obu stron.

Poczciwy, stary Jim nie ostrzegł mnie. Po prostu przyglądał się, jak próbują wykręcić

mi ręce.

Rozdział II

To była moja wina. Wiedziałam przecież, że dla takich jak ja nie ma miejsca, gdzie

byłoby zupełnie bezpiecznie, i że żadne inne miejsce niż to, do którego zawsze się powraca,

nie nadaje się lepiej do zorganizowania zasadzki na nie pamiętającego o tej prostej prawdzie

cymbała.

Najwidoczniej wykułam tę lekcję jak papuga, zamiast wziąć ją sobie głęboko do serca.

No i wpadłam.

Z drugiej jednak strony trzymać się owej ponurej zasady oznacza to samo, co uważać,

iż osobą mogącą cię najłatwiej zamordować jest ktoś z twojej najbliższej rodziny. Żyć w

strachu przed własną matką, ojcem, braćmi, siostrami...? To już lepiej być martwym.

Najgłupszym błędem jaki popełniłam nie było jednak zignorowanie jakichś

szczegółowych zasad bezpieczeństwa. Zlekceważyłam wyraźne, rzucające się w oczy

zagrożenie. W jaki sposób „drogi wujek” Jim ustalił prawie co do minuty, kiedy przyjadę?

Kryształowa kula? Nie sądzę. Mogę się mylić, ale Szef chyba nie potrzebowałby nas

wszystkich, gdyby posiadał jakieś nadprzyrodzone zdolności. Z pewnością przewyższał nas

inteligencją, lecz przecież nie posługiwał się czarami.

Nigdy nie informowałam go o tym, gdzie jestem. Nie wiedział nawet, kiedy opuściłam

Ell-Pięć. Takie były reguły. Zdając sobie sprawę, że jakikolwiek przeciek mógłby mieć

fatalne skutki, nie żądał, by meldować mu o każdym ruchu. W końcu nawet ja nie

wiedziałam, że przylecę tą właśnie kapsułą, dopóki do niej nie wsiadłam. Zamówiłam

śniadanie w restauracji hotelu „Steward”, wyszłam nie jedząc go, zapłaciłam za bilet w

automacie na gotówkę i złapałam najbliższe połączenie. Więc jak?!

Oczywiście, obcięcie tego „ogona” w porcie Kenya Beanstalk nie oznaczało, że nie

miałam innych. Jeden z nich mógł od razu zastąpić pana Belsena (Beaumonta - Bookmana -

Buchanana). Możliwe, że cały czas wlokłam go za sobą. Niewykluczone też, że to, co

przytrafiło się Belsenowi, wyostrzyło tylko ich czujność, dzięki czemu stali się ostrożniejsi.

Nawet jeśli ich zgubiłam, to mogli odszukać mnie, gdy zatrzymałam się na Alasce.

Każdy wariant był możliwy. Alaskę opuszczałam również kapsułą kablowca. Krótko

po odlocie ktoś mógł przekazać przez telefon taką na przykład wiadomość: „Świetlik do

Ważki. Moskit odfrunął Korytarzem Międzynarodowym dziesięć minut temu. Kontrola ruchu

w Anchorage potwierdza przylot na Lincoln Meadows jedenasta-zero-trzy twojego czasu”.

Ktoś inny obserwował, jak wysiadałam z kapsuły i zatelefonował dalej. Inaczej Jim nie byłby

w stanie mnie spotkać. Logiczne.

Taka zabawa w chowanego bywa pouczająca - pokazuje ci, że powinieneś nosić

okulary... Ale dopiero wtedy, gdy prawie straciłeś wzrok.

Sama pchałam się im w łapy. Gdybym była sprytniejsza, zrezygnowałabym z

przyjazdu tutaj natychmiast po zauważeniu, iż nie jestem sama. Nawet jeśli tego nie

spostrzegłam, to gdy tylko Jim powiedział, że przysyła go Szef, powinnam była zwiewać do

samego piekła, zamiast wsiadać do jego powozu i ucinać sobie drzemkę. Widać nie byłam

jednak wystarczająco sprytna. Właśnie tego dowiodłam.

Pamiętam, że zabiłam tylko jednego z nich.

Może dwóch.

Ale dlaczego uparli się złapać mnie w tak ryzykowny sposób? Mogli przecież

poczekać, aż wejdę do środka, i wtedy użyć gazu lub zastrzyku usypiającego, a potem mnie

związać. Musieli wziąć mnie żywą - to jasne. Czyżby nie wiedzieli, że agent terenowy

wyszkolony tak jak ja staje się jeszcze groźniejszy, gdy zostaje zaatakowany? A może to nie

tylko ja okazałam się idiotką? I po co tracili czas na bicie i gwałcenie mnie?

Cała ta sprawa wyglądała na robotę amatorów. Zawodowcy od dawna już nie

stosowali takich metod przed przesłuchaniem - nie przynosiły one żadnych rezultatów.

Gwałcona (lub gwałcony - słyszałam, że mężczyźnie trudniej to znieść) może w najgorszym

wypadku czekać, aż to się skończy, albo - jeśli jest lepiej wyszkolona i bardziej odporna -

może po prostu „wyłączyć się”, zastosowawszy stare chińskie sposoby.

Zamiast metody A lub B można też przyjąć inną taktykę. Jeżeli agentka ma

wystarczające zdolności teatralne, może spróbować wykorzystać je dla zdobycia psychicznej

przewagi nad gwałcicielem. Nigdy nie odniosłam wielkich sukcesów jako aktorka. Jeśli

jednak nie udawało mi się w ten sposób odwrócić niekorzystnej sytuacji, to przynajmniej

przeżyłam.

Tym razem metoda C nie przyniosła oczekiwanych rezultatów. Wywołałam w każdym

razie drobną sprzeczkę.

Czterech z nich - tak przypuszczałam po dotyku i zapachu ciał - zgwałciło mnie w

jednej z sypialń na piętrze. Mógł to być nawet mój własny pokój, ale nie jestem pewna. Na

jakiś czas straciłam przytomność, a gdy ją odzyskałam, moim jedynym ubraniem była

przepaska szczelnie zasłaniająca mi oczy. Leżałam na rzuconym na podłogę materacu, a oni

robili to z ponurym sadyzmem... który starałam się ignorować, zajęta metodą C.

W myślach nazywałam ich: „Słomiany Szef (zdaje się, że on tu dowodził), „Rocky”*

(oni również go tak tytułowali - pewnie z powodu tego, co miał zamiast mózgu) i „Mały” (coś

nie najlepiej mu szło). Imienia dla czwartego nie mogłam wymyśleć; nie wyróżniał się

niczym szczególnym.[* Rock w języku angielskim oznacza skałę, głaz]

Z początku zmuszałam się, by nie okazywać obrzydzenia i wściekłości. Potem

stopniowo moja pasja opadała. Nie mogłam zrobić dla siebie nic lepszego. Trudno pewnie w

to uwierzyć, ale Słomianemu Szefowi starałam się nawet nie okazywać niechęci.

Zamierzałam w ten sposób zdobyć status jego maskotki al...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin