Mniskówna Helena - Sfinks.pdf

(844 KB) Pobierz
9588650 UNPDF
Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
9588650.001.png 9588650.002.png
HELENA MNISZKÓWNA
SFINKS
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
3
Wszystkim pogrążonym
w mrokach Umberry
I
Zgnębiony, bezradny przechadzał się pan Jacek tam i na powrót po piaszczystym wybrze-
żu w Port Saidzie. W oczach miał rozpacz i łzy, na czole głębokie bruzdy. W zamyśleniu nie
dostrzegł nawet, że fale morskie, nadpływając łagodnymi kręgami z dalekiej przestrzeni, do-
tykały stóp jego, zaledwo odzianych w zrudziałe łatane buty, szumiąc przyjaźnie bezsłowną
muzyką ukojenia. Pana Jacka nic tu nie zajmowało, nie dziwiło. Wszak widział tyle krajów,
przebył tyle wód, lądów, doświadczył tyle lat nędzy, opuszczenia, samotności. Wpatrzył się
jeno w bezkresną dal lazurową, gdzie zenit niebieski zlewał się z rozchwianą tonią morza, a
wzrok jego wytężony i tęskny chwytały w postrzępione załomy wód odmęty i niosły hen, ku
Europie, poprzez pożogę blasków, poprzez przepychy płomieni słonecznych. Ale nie mógł
tak długo patrzeć. Na zmęczone oczy starca rychło opadły nabrzmiałe czerwone powieki, na
rzęsach zawisło kilka grubych łez. Wówczas ogarnął go i ścisnął mu serce jakiś żal dławiący i
z piersi wypadł bezwiednie głośny okrzyk bólu.
– Ach Boże, dopiero Port Said, Śródziemne, kiedyż nareszcie...
Wtem usłyszał za sobą lekki szelest i czyjeś przyspieszone kroki. Obejrzał się. Stanęła
przed nim młoda kobieta wysoka i smukła, w podróżnym wytwornym stroju. Uśmiechnęła się
przyjaźnie, żywo i zapytała z prostotą, dźwięcznym, serdecznym głosem:
– O ile wiem, pan jest Polakiem.
Podniósł na nią oczy szeroko rozwarte, zdumione, nie mogąc zdobyć się na odpowiedź.
– Przepraszam, że zakłócam panu samotność i spokój, ale słyszałam mimo woli okrzyk
pański w języku ojczystym, a wszak i ja jestem Polką.
– Pani Polka, Polka! – w uniesieniu zawołał starzec. – Boże mój, ja już tak dawno nie wi-
działem rodaków, nikogo z Polski! A pani, a pani?...
Schylił się nagle i gorąco ucałował ręce kobiety. Rozrzewniona przywarła ustami do jego
ramienia, tak dziwną cześć wzbudził w niej ten starzec. On patrzył na nią uparcie z brwią na-
marszczoną i niepokojem w duszy.
– Skąd pani tu, skąd?...
Patrzył na nią już przez łzy.
– Jestem w podróży, jadę prosto z kraju. Czekam tu na statek, by popłynąć dalej.
– Do Polski?... – spytał bezwiednie trzęsącymi się wargami.
Zawahała się.
4
– Na Ocean Indyjski – odrzekła wymijająco. – A pan?
Spojrzał na nią z wyrazem rozczarowania, ale wnet odrzekł z ożywieniem:
– Ja wracam do ojczyzny z Syberii.
– Z Syberii! – zawołała, obrzucając go wzrokiem zdziwionym.
– Teraz?...
– Tak, dopiero teraz, po trzydziestu kilku latach pobytu na zesłaniu. Wyjechałem będąc
człowiekiem zdrowym, silnym, wracam – próchnem już.
– Ale czemu tak późno?...
– Rozumiem panią, niestety, nie mogłem wcześniej, chorowałem obłożnie parę lat, potem
musiałem zarabiać na grosz w Chinach, w Japonii. Inni wrócili wcześniej, jam siedział przy-
kuty nową niewolą – nędzy. Dopiero teraz rozkułem te straszne kajdany, pracowałem w pocie
czoła i zarobiłem na powrót do ojczyzny. Na skrzydłach bym poleciał w jednej chwili, a oto
znowu przeszkoda...
– Czeka pan także na statek.
– Tak, zsadzili mnie tu z pokładu towarowego parowca, który zamiast do Triestu popłynął
wezwany nagle do Algieru. Ot, nieszczęście, mój Boże...
– Musi pan czekać parę dni na statek angielski „Batawia”, idący do Brindisi. Wypłynął już
z Adenu – informowałam się w porcie. Że zaś i ja czekam na statek z Southamptonu, który
będzie tu we wtorek rano, przebędziemy więc wspólnie kwarantannę. Korzystając z tego, za-
bieram pana na śniadanie...Gdzie pan mieszka?
– Tymczasem nigdzie, tu mnie wysadzili i tu stoję.
Uśmiechnęła się.
– No, tak nie można. W hotelu, gdzie się ulokowałam, znajdzie się na pewno pokoik. Tu,
w Port Saidzie, nie ma nic ciekawego; znudzona śmiertelnie jutro jadę do Kairu i pod pirami-
dy. Pojedzie pan ze mną, prawda?
– Ja, pani... co ja tam będę robił?
– Zobaczy pan Sfinksa.
– A mój statek? Wszak muszę na niego czekać.
Spojrzał na nią podejrzliwie, lecz ona zaśmiała się wesoło.
– Ależ, panie kochany, „Batawia” będzie tu zaledwo we wtorek w nocy – dziś jest sobota.
Przecie i pan Morza Czerwonego przez jedną dobę nie przepłynął.
Wzięła jego ręce w swoje dłonie i rzekła poważnie:
– Niech mi pan ufa, drogi panie, wszak jestem Polką, los pański wzruszył mię serdecznie.
Chciałabym panu ułatwić, uprzyjemnić to nieznośne czekanie na lokomocję do Europy. Pro-
szę wierzyć rodaczce. Ale ja się panu dotąd nie przedstawiłam. Halina Strzemska, z Podlasia.
Pan Jacek wymienił swoje nazwisko i wpatrzył się z rozczuleniem w towarzyszkę. Oczy
jej błysnęły zdziwieniem. Przyglądała się mu ciekawie.
– Z Podlasia! – zawołał pan Jacek – rodzinne moje Podlasie, ukochane! Przebywałem tam
dziecinne lata i młodość swoją, zanim zamknęły się nade mną mury cytadeli. Krótko konspi-
rowałem w stolicy, a wszystkie święta i wakacje spędzałem zawsze na Podlasiu. Pamiętam tę
wieś, widzę, jak na jawie, łąki prześliczne rozkwitłe w różowe smółki i żółte przytulie, i ru-
mianki białe. A chabry w życie! Ach, Boże! Widzę rzeczkę kochaną, nazywała się Krzna,
płynęła wśród olszyn mokrych, zatopionych w kwieciu i... i...
Zachłysnął się łzami i pochylił głowę na piersi. Był krótki moment rozrzewnienia, zadumy.
Halina utkwiła w nim zdumione dziwnie oczy. Nagle ścisnęła jego dłoń z jakąś porywczą
czułością i, nawiązując na nowo przerwaną nić wspomnień, ciągnęła przyciszonym jedwab-
nym głosem:
– ...i traw soczystych, wysokich, szumiących, które spływały ku rzeczułce błękitną zawieją
niezapominajek i kładły się cicho na szerokich liściach wodnego rdestu. Białe kielichy nenu-
farów, jak duże motyle rzucone na rzekę, uśmiechały się w słońcu do ziemskich błękitnych
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin