Cooper James F. - Czerwony Korsarz.rtf

(6273 KB) Pobierz
Cooper James



 



 

 

 

 

J. Fenimore Cooper

 

 

Czerwony korsarz

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

Grzbiety falistych wzgórz Rhode Island ukoronowane były odwiecznymi lasami. Małe doliny tej wyspy okrywała bujna zieleń. Skromne, ale czyste i wygodne domki wiejskie, otoczone kępami drzew, tonęły w powodzi kwiatów. Ten piękny i żyzny zakątek jego mieszkańcy nazywali ogrodem Ameryki. Zgadzali się z nimi dostatni plantatorzy, którzy tu właśnie szukali wytchnienia od spiekoty i niezdrowego klimatu Południa.

Położone w południowej części Rhode Island, na zachodnim brzegu tej uroczej wyspy, stare portowe miasto Newport w pierwszych dniach października roku 1759 doznawało — jak wszystkie amerykańskie osiedla — mieszanych uczuć smutku i radości. Opłakiwano śmierć znakomitego generała Wolfe'a, radowano się zwycięstwem, które generał przypłacił życiem. Zdobyte zostało Quebec, potężna kanadyjska twierdza. Krwawa, okrutna wojna kolonialna między Francją i Anglią dobiegała zwycięskiego dla korony angielskiej końca. Francja utraciła ostatnie swe posiadłości na kontynencie amerykańskim. Olbrzymimi obszarami lądu między Zatoką Hudsona a hiszpańskimi koloniami na południu zawładnęła Anglia. Pokój zapanował w brytyjskich koloniach. Ciszę miała przerwać dopiero burza rewolucji amerykańskiej, w kilkanaście lat później.

Jesiennego dnia, w którym zaczyna się nasza opowieść, zacni mieszkańcy Newport i okolicy obchodzili zwycięstwo angielskiego oręża. Rankiem odezwały się dzwony kościelne i zagrzmiała miejska armata. Ludzie wylegli na ulice. Okolicznościowy mówca przemówił do tłumów.

Słońce chyliło się już ku zachodowi nad niezmierzoną pierwotną puszczą, okrywającą kontynent, kiedy uczestnicy patriotycznych manifestacji zaczęli rozchodzić się do domów. Przybyli z okolicy koloniści wybierali się w drogę powrotną, aby uniknąć zbędnych kosztów noclegu. Słowem, wszyscy wracali do trzeźwej prozy codziennego życia.

W Newport znów odezwały się młoty, siekiery i piły. Na pół otwarte okiennice wystaw niejednego sklepu świadczyły, że w duszach kupców chęć zysku przytłumiła nieco głos obywatelskiego zapału. Właściciele trzech oberż w mieście pokazali się przed swymi zakładami wypatrując gości wśród odjeżdżających prowincjałów, choć wiadomo było, że są to ludzie, którzy chętniej sprzedadzą coś w mieście, niż wydadzą zarobiony grosz. W sieci ugrzęzło tylko paru hałaśliwych i głupkowatych marynarzy ze statków stojących w porcie oraz gromadka stałych bywalców, natomiast wszelkie przyjazne ukłony, pytania o zdrowie małżonek i dzieci, nawet jawne zaproszenia na szklaneczkę okazały się daremną fatygą. Na drogach prowadzących w głąb wyspy wyjeżdżający z miasta zbierali się, by wspólnie omówić wrażenia pamiętnego dnia. Robotnicy budujący nowy statek w porcie zeszli się w tym samym celu na pokładzie.

W dość lichym domku na skraju miasta, nad brzegiem zatoki, mieścił się warsztat krawiecki. Popołudnie przypominało wiosenny ranek, łagodny wietrzyk marszczył tu i ówdzie gładką powierzchnię portowego basenu. Zacny krawiec siedział przy otwartym oknie i kończył szyć ubranie. Przed domem rozparł się wygodnie wysoki i krzepki młodzieniec ze wsi. Czekał na nowy garnitur, w którym chciał się pokazać najbliższej niedzieli w parafialnym kościele.

— Kiedy w czasie dzisiejszych uroczystości słuchałem patriotycznej mowy, nabrałem wielkiej ochoty do wojaczki — powiedział krawiec. — Chętnie bym poszedł walczyć pod królewskimi sztandarami, możesz mi wierzyć, mój drogi Pardy.

Młody wieśniak odwrócił się w stronę walecznego krawca z nieco złośliwym błyskiem w oku.

— Drogi panie Homespun — powiedział. — Jest teraz jedno wolne miejsce dla ambitnego człowieka. Miłościwie nam panujący monarcha stracił niedawno najwaleczniejszego z generałów.

— Ba! — odparł dzielny mistrz igły, który niewątpliwie minął się z powołaniem. — Widoki są piękne, ale dla takich młodych zuchów jak ty. Mnie już niewiele życia zostało i na stare lata nie ruszę się z tego miejsca.

— Wobec tego nie będzie pan nosił generalskiego munduru. Cała pociecha w tym, że wojna już się kończy. Wszyscy mówią, że Francuzi ledwie zipią i nastanie pokój, bo nie będziemy mieli kogo bić.

— Tym lepiej, tym lepiej, mój chłopcze. Widziałem w życiu tyle straszliwych wojen, że wiem, co znaczy błogosławieństwo pokoju. Przeżyłem pięć długich i krwawych wojen i Bogu dziękować wyszedłem z nich nawet niedraśnięty.

— Pięć wojen? To się pan musiał dobrze uwijać. I pewnie, jak to żołnierz, kawał świata pan widział?

— Owszem, sporo się nawędrowałem. Dwa razy odbyłem podróż lądem do Bostonu, a raz żaglowcem aż do Nowego Jorku. Bardzo to niebezpieczne były przedsięwzięcia. Ufam, że dziś, kiedy już wojnę mamy za sobą, miłościwie nam panujący monarcha zechce zwrócić uwagę na piratów, grasujących tutaj na wodach przybrzeżnych i każe któremuś ze swych mężnych kapitanów marynarki wojennej rozprawić się z tymi zbirami tak, jak sobie na to zasłużyli. Byłby to radosny widok dla moich starych oczu, gdyby królewski okręt przyholował do naszego portu osławionego Czerwonego Korsarza.

— Czy kapitan tego statku jest rzeczywiście wielkim łotrem?

— Nie tylko on! Otoczył się zgrają krwawych i bezecnych zbirów i nawet najmłodsi chłopcy na jego statku to złodziejskie nasienie. Serce się kraje, jak człowiek słyszy o niegodziwych postępkach, jakich się dopuszczają na morzach królewskich.

— Nieraz słyszałem o tym Korsarzu , ale prawdę mówiąc piąte przez dziesiąte.

— A skądże byś mógł, mój chłopcze, mieszkając w głębi lądu wiedzieć o tym, co się dzieje na wodach oceanu? Co innego my tutaj, w portowym mieście, tak często odwiedzanym przez marynarzy. Ale komu w drogę, temu czas, Pardy. Zbliża się wieczór, masz dziesięć mil drogi do domu.

— Droga jest łatwa i bezpieczna — odrzekł młodzieniec. Zostałby nawet do północy, byle tylko posłuchać mrożących krew w żyłach opowieści o morskich rozbójnikach i po powrocie do rodzinnej wsi powtórzyć je gromadce ciekawych.

— Czy to prawda — zapytał — że Czerwony Korsarz sieje postrach na morzu i że od dawna wymyka się z rąk sprawiedliwości?

— Wymyka się, powiadasz, mój synu. Najdzielniejsi spośród marynarzy pływających po niezmierzonym oceanie woleliby zostać na lądzie, niż ujrzeć żagle statku przeklętego Korsarza. Nie brak na świecie ludzi walczących dla sławy, ale nikt nie chce spotkać się z nieprzyjacielem, który atakuje z krwawą flagą na maszcie i gotów jest wszystkich, obcych i swoich, wysadzić w powietrze, gdy tylko osłabnie wspierająca go w boju ręka szatana.

— Jeśli jest taki niebezpieczny, dlaczego nie wyśle się okrętu strzegącego wybrzeża, żeby ujął Korsarza. Łotr stanąłby wtedy w porcie pod szubienicą. Sam bym się zgłosił, gdybym usłyszał, że biją w bęben i wzywają ochotników do służby na tym okręcie.

— Tak może mówić tylko ten, co nigdy nie powąchał prochu. Cepy i widły nie pomogą na tych, co się diabłu zaprzedali. Nieraz już bywało, że nocą lub o zachodzie słońca fregaty królewskie otoczyły Korsarza. Zdawało się, że tym razem nie ujdzie dybów, a gdy nadszedł ranek, ani śladu po nim nie było. Znikał, jakby nieczyste siły maczały w tym palce. Sam nadał sobie imię Czerwonego Korsarza. Tak też ludzie nazywają jego statek.

— Czy nazwał się Czerwonym Korsarzem, bo lubi pławić się w ludzkiej krwi?

— Niechybnie. Jak się naprawdę nazywa jego. statek, tego nikt nie wie. Kto bowiem raz wstąpił na pokład statku Czerwonego Korsarza, ten już się więcej na lądzie nie pokazał. Mówię, rzecz prosta, o uczciwych marynarzach i nieszczęsnych pasażerach. Z tego, co słychać, jest to statek rozmiarem i kształtem przypominający slup z królewskiej floty, podobnie też wyposażony. Ale zdołał umknąć niejednej potężnej fregacie. Ludzie opowiadają sobie na ucho, bo żaden wierny poddany jego królewskiej mości nie śmiałby głośno powtórzyć tej gorszącej historii, że raz Czerwony Korsarz przez całą godzinę był pod ogniem pięćdziesięciu armat angielskiego okrętu wojennego i na oczach wszystkich poszedł na dno jak kamień. Ale kiedyśmy w mieście ściskali sobie ręce i radowali się, że łotrów spotkała zasłużona kara, zawinął do portu statek z Indii Zachodnich, ograbiony przez Czerwonego Korsarza rankiem, po nocy, której wraz z całą swą zgrają miał raz na zawsze rozstać się z tym światem. I jeszcze gorzej bywało: podczas gdy okręt królewski leżał na burcie w portowym basenie i łatał dziury w kadłubie powstałe od kul Korsarza, statek tego gałgana kręcił się koło wybrzeża, cały i zdrów, jak w dniu, kiedy nowo narodzony wyszedł ze stoczni.

— Po prostu wierzyć się nie chce — oświadczył młody wieśniak, na którym opowiadanie krawca zrobiło duże wrażenie.. — A może ten statek jest nie z tego świata?

— Różnie się o tym mówi. Mój dobry znajomy spędził cały tydzień w podróży morskiej i zaprzyjaźnił się z jednym marynarzem, który opowiadał mu, jak pewnego razu na statku handlowym, podczas sztormu, spotkali się z Czerwonym Korsarzem na odległość nie większą niż sto stóp. Mieli szczęście, że Wszechmocny potężną swą dłonią wzburzył morskie fale i Korsarz musiał ratować swój stateczek przed katastrofą. I tylko dlatego ów marynarz mógł bezpiecznie przyjrzeć się Czerwonemu Korsarzowi i jego kapitanowi. Opowiadał więc, że Korsarz jest to rosły chłop, o włosach koloru słońca we mgle i takim spojrzeniu, że nikt by się nie odważył drugi raz popatrzeć mu w oczy. Widział go, jak ja ciebie teraz widzę, mój chłopcze. Bo ten zbir stał na pokładzie i ręką wielkości poły surduta dawał znak kapitanowi handlowego statku, by się trzymał w przyzwoitej odległości, groziło im bowiem zderzenie.

— Ten kapitan musiał być zuchem nie lada, jeśli śmiał tak się zbliżyć do statku krwawego zbira.

— Zapewniam cię, Pardy, że stało się to wbrew jego woli. Ale noc była ciemna jak smoła... .

— Jak smoła! — przerwał tamten. — To jakim cudem marynarz mógł coś widzieć?

— Któż to wie? — odparł krawiec. — Faktem jest jednak, że widział. Więcej ci powiem. Ów marynarz dobrze się przyjrzał statkowi Korsarza, aby mógł go rozpoznać, gdyby kiedyś jeszcze raz się z nim spotkał. Był to długi, czarny statek, głęboko zanurzony w wodzie, jak wąż w trawie, już samym swoim wyglądem nic dobrego niewróżący i o zgoła zbrodniczej sylwetce. A poza tym ludzie mówią, że płynie szybciej niż chmury na niebie i jest mu całkiem obojętne, w którą stronę wieje wiatr, a szybkość tego okrętu jest równie groźna dla ściganych, jak okrucieństwo jego załogi. Z wszystkiego, com słyszał o Czerwonym Korsarzu, bardzo on przypomina ten statek niewolniczy, który w zeszłym tygodniu stanął na redzie naszego portu.

Mówiąc to krawiec wskazał ręką w stronę redy, gdzie istotnie widać było jakiś statek. Młody wiejski strojniś długo wpatrywał się w jego sylwetkę. Zacny krawiec skończył tymczasem szyć ubranie, odłożył je i wyjrzał przez okno.

— Wiesz, Pardy — powiedział — że dziwne myśli i najgorsze podejrzenia przychodzą mi do głowy. Jak słychać, ten statek zawinął do portu, by nabrać wody i załadować drzewo. Już tydzień stoi na redzie i ani jednego patyka nie wzięli z lądu, a rumu Jamaica na pewno zatankowali dziesięć razy więcej niż słodkiej wody. Co więcej, stanął tak, że z baterii nadbrzeżnej tylko jedno działo może go dosięgnąć. Gdyby to był bojaźliwy statek handlowy, tak by się, rzecz prosta, ustawił, aby w razie napaści przez piratów ci bezczelni zbóje znaleźli się w ogniu całej naszej artylerii.

— A to co za jedni? — spytał Pardy wskazując głową na mężczyzn stojących na brzegu niedaleko domu krawca. — Marynarze z tego statku czy tutejsi?

— Oho! — zawołał krawiec. — Na pewno nie tutejsi! Muszę dobrze im się przyjrzeć, bo czasy nie są wcale bezpieczne.

Po czym dzielny krawczyna, choć kulał na jedną nogę od urodzenia, wybiegł żwawo na ulicę.

Wobec tego, że mamy przedstawić czytelnikowi osoby, które okażą się w dalszym ciągu powieści znacznie ważniejsze od krawca, odłożymy tę ceremonię na początek następnego rozdziału.

 

 

 

 

ROZDZIAŁ DRUGI

 

Nieznajomych było trzech. Nie mogli być mieszkańcami miasta, skoro nie znał ich krawiec, który o każdym mieszkańcu wyspy w promieniu dziesięciu mil wiedział wszystko, poczynając od nazwiska, a kończąc na skrzętnie ukrywanych tajemnicach rodzinnych.

Zanim wybiegł na ulicę, zdążył szepnąć na ucho swemu klientowi:

— Nietutejsi i bardzo podejrzanie wyglądają.

Wypada więc opisać, jak wyglądali, aby czytelnik nie był zdany na opinię krawca, człowieka, jak się o tym przekonaliśmy, nader skłonnego do podejrzeń.

Z trójki wyróżniał się mężczyzna lat około dwudziestu sześciu. Jego ogorzałe oblicze, koloru ciemnej oliwki, tryskało zdrowiem. Rysy twarzy miał męskie i szlachetne, choć niezbyt regularne, nos duży, brwi sterczące, usta śmiałe. Kiedy ciekawy krawiec podszedł bliżej, nieznajomy mówił coś do siebie, w tajemniczym uśmiechu odsłaniając zęby jaśniejące bielą na tle ogorzałej twarzy. Spod gęstej, kędzierzawej, czarnej jak kruk czupryny wyzierały szare, żywe i raczej łagodne . oczy. Młody człowiek był mocnej i bardzo zręcznej budowy. Mimo że miał na sobie strój prostego marynarza, co prawda schludny i świetnie dopasowany, było w jego postawie coś onieśmielającego, gdy oparty o nabrzeżny słupek stał wpatrzony w statek niewolniczy na redzie. Mistrz igły nie odważył się zagadnąć nieznajomego i zwrócił wzrok na jego towarzyszy.

Jeden z nich był białym, drugi Murzynem, obaj w kwiecie wieku. Ich wygląd świadczył dobitnie, że kawał życia spędzili w ciężkim klimacie i przetrwali wiele srogich burz. Mieli na sobie odzież prostych marynarzy, mocno podniszczoną i usmarowaną smołą.

Biały był niedużym, krępym mężczyzną o potężnych, spalonych przez słońce na brąz plecach, muskularnych ramionach, wielkiej głowie, niskim, zarośniętym czole, spod którego wyzierały małe, uparte oczy, o tępym, chwilami groźnym spojrzeniu. Nos miał perkaty, usta duże, żarłoczne, zęby bielutkie, podbródek szeroki i mocny. Siedział z założonymi rękami na pustej beczce, przyglądał się uważnie statkowi na redzie i co jakiś czas wypowiadał o nim fachowe uwagi znajdując w Murzynie chętnego słuchacza.

Murzyn był nie mniejszym od białego siłaczem, ale przewyższał go wzrostem i bardziej proporcjonalną budową. Rysy twarzy miał szlachetniejsze, niż to bywa u czarnych, oczy łagodne i wesołe. Włosy lekko przyprószyła mu siwizna. Siedział na kamieniu, podrzucał kamyki i zręcznie je łapał. Podwinięty rękaw płóciennej bluzy odsłaniał rękę tak muskularną, że mogła służyć za model artyście rzeźbiącemu ramię Herkulesa. Ciekawy krawiec podszedł z tyłu na palcach i nadstawił uszu.

— Muszą powiedzieć, mój Afrykański — mówił biały marynarz żując tytoń — że zupełnie nie rozumiem kapitana tego statku. W pół godziny mógłby zawinąć do portu, bezpiecznego jak staw koło młyna. A on stoi na redzie, wystawia statek na niebezpieczeństwo i nie wiadomo po co morduje marynarzy, którzy łodziami mają kawał drogi do lądu.

Marynarz nazywał swego kolegę Afrykański albo Scypio, zależnie od humoru. Murzynowi nadano imię Scypio Afrykański, w owych czasach bowiem w Ameryce imiona rzymskich sławnych ludzi cieszyły się dużym powodzeniem.

— Powiem panu, panie Dick — odparł Murzyn — dlaczego on nie wszedł do portu. Wieje tu wiatr z północnego zachodu. Przy takim wietrze niełatwo się wydostać z portu. Widocznie kapitanowi zależy na tym, żeby mógł szybko wypłynąć na pełne morze. Dlatego stanął tam, gdzie wiatr mu sprzyja.

— Murzyn ma rację! — zawołał młody mężczyzna, który widocznie słuchał rozmowy marynarzy. — Kapitan z pewnością wie, że o tej porze roku wieją tu wiatry zachodnie. A poza tym sami widzicie, że trzyma całe ożaglowanie w pogotowiu choć załogę ma liczną, co łatwo poznać po tym, jak zostały zwinięte żagle. Czy rzucił kotwicę, czy tylko lina trzyma statek na uwięzi? Jak się wam zdaje?

— Miałby źle w głowie, gdyby nie rzucił kotwicy — odrzekł Dick. — Statek trzymany na cumie tańczyłby jak ten źrebak na długim powrozie przywiązany do drzewa, którego widzieliśmy w drodze z Bostonu.

— Rzucił tylko dryfkotwę — oświadczył Scypio nie przestając podrzucać kamyków. — Niech mi pan wierzy, panie Harry, że jak tylko zechce, to od razu skoczy na pełne morze. A ją bym chciał zobaczyć Dicka, jak galopuje na tym źrebaku przywiązanym do drzewa!

Mówiąc to Murzyn aż się trząsł ze śmiechu. Obrażony Dick wymamrotał parę soczystych przekleństw pod adresem kolegi.

Harry odczekał, aż czarny marynarz się uciszy.

— Tak, Scypionie — powiedział. — Przy odrobinie wiatru kapitan tego statku w ciągu dziesięciu minut może się znaleźć poza zasięgiem artylerii nadbrzeżnej.

— Widzę, że pan dobrze się zna na tych sprawach — odezwał się za plecami Harry'ego jakiś obcy głos.

Harry gwałtownie się obrócił i ujrzał nieznajomego mężczyznę, który podszedł do nich przez nikogo niezauważony. Mógł mieć około trzydziestu pięciu lat, był ledwie średniego wzrostu, wyglądał na silnego. Cerę miał białą, niemal kobiecą, ale opalenizna poniżej czoła i orli nos przydawały mu męskości. Jasne włosy opadały na skronie bujnymi lokami. Regularne, ładne usta były nieco odęte. W spokojnych niebieskich oczach pojawiały się chwilami niepokojące błyski. Cylinder, lekko przechylony na głowie, nadawał jego twarzy wygląd hulaki. Ubrany był w jasnozielony surdut do jazdy konnej i bryczesy z koźlej skóry: długie buty z ostrogami dopełniały stroju. W ręce trzymał szpicrutę, którą wywijał w powietrzu nic sobie nie robiąc ze zdziwienia, jakie wywołało jego pojawienie się tutaj.

— Mówię, że musi pan dobrze się znać na tych sprawach — powtórzył nieznajomy. — Bo wypowiada się pan z wielką pewnością siebie.

— Czy wydaje się panu dziwne — odparł Harry — że ktoś zna zawód, w którym pracuje całe życie?

— Hm, trochę dziwne wydaje mi się, że ktoś swą ciężką fizyczną pracę szumnie nazywa zawodem. Jakże wobec tego nazwać pracę tych, którzy, jak na przykład ja, ukończyli wyższe studia i uprawiają zawód prawnika?

— Za pozwoleniem. Jestem marynarzem i trzymam się z daleka od uczonych prawników pańskiego pokroju — odparł Harry i z niesmakiem odwrócił się plecami do nieznajomego.

— Chłopak ma charakter — mruknął tamten do siebie i znacząco się uśmiechnął. — Mój przyjacielu, nie spierajmy się o słowa. Wyznam szczerze, iż nie mam pojęcia o morskich sprawach i chętnie bym się poduczył u kogoś tak biegłego jak pan w tym zawodzie. Jestem tylko skromnym adwokatem w królewskiej służbie i przybyłem tu w pewnej misji...

— Życzę powodzenia — uciął rozmowę młody marynarz i dodał: — Na pewno wysoko pan zajedzie, jeśli pana przedtem..,.

Ugryzł się w język, zadarł głowę wysoko i odszedł. Dwaj marynarze podążyli za nim.

Nieznajomy obserwował ich otrzepując szpicrutą buty z kurzu.

— Jeżeli pana przedtem nie powieszą — dokończył za młodego marynarza. — To zabawne — dodał półgłosem — że ten smarkacz wróży mi szubienicę.

Co powiedziawszy chciał pójść za trzema marynarzami, gdy nagle ktoś z tyłu położył mu poufale rękę na ramieniu.

— Jedno słówko na ucho, szanowny panie — zaczął krawiec, bo to on zatrzymał nieznajomego. — Powiadasz pan, że jesteś na służbie miłościwie nam panującego króla.

Nieznajomy jednym bystrym spojrzeniem otaksował krawca i odparł:

— Więcej powiem: cieszę się jego osobistym zaufaniem.

— Wielki to dla mnie zaszczyt rozmawiać z osobą cieszącą się względami naszego monarchy.

Kulawy krawiec szybko przygładził mocno przerzedzone włosy i nisko się nieznajomemu pokłonił.

— Dziękuję ci, przyjacielu, w imieniu króla — odrzekł tamten z wielką powagą.

— Jestem niezmiernie rad — powiedział krawiec — że spotkałem kogoś, kto będzie mógł przekazać bezpośrednio do uszu miłościwie nam panującego pewną wiadomość ode mnie.

— Nie krępuj się, przyjacielu — zachęcił nieznajomy z książęcą łaskawością i lekką nutą zniecierpliwienia. — Na królewskim dworze też chętnie dajemy posłuch naszym poddanym.

— Nad wyraz cenię sobie pańską życzliwość. Czy widzi pan ten statek na redzie?

— A jakże. I zdaje mi się, że jest to przedmiot ogólnego zainteresowania mieszkańców miasta.

— Stanowczo przecenia pan moich rodaków. Statek stoi tam od wielu dni i nikomu nie wydał się podejrzany. Tylko ja zwietrzyłem, że coś tu jest grubo nie w porządku.

— No, no! — mruknął królewski wysłannik. — A co pan podejrzewa?

— Go? Może się mylę. Niech mi Bóg wybaczy, gdyby moje podejrzenia okazały się niesłuszne. Sam wiele wycierpiałem wiernie służąc królowi. Brałem udział w pięciu krwawych wojnach...

Tak. Ale chciałbym jak najprędzej usłyszeć, co mam przekazać królowi. Powiedz, drogi przyjacielu, jaka troska leży ci na sercu.

— Jestem starym wojakiem...

— To widać — przerwał mu nieznajomy. — Ale czas mnie nagli. Powiedzże, przyjacielu, co masz do powiedzenia o tym statku.

— Jestem krawcem znanym w całej okolicy, mam na utrzymaniu liczną rodzinę. Żaden marynarz z tego statku nie obstalował u mnie munduru. Wszyscy szyli u młodego partacza, który nie tylko nie ma fachu w rękach, ale jeszcze mnie obgaduje. Gdyby ci marynarze byli uczciwymi chłopcami, popieraliby solidnego krawca i ojca dzieciom. Dla mnie więc jest jasne jak słońce, że to hołota, a statek należy do tego łotra spod ciemnej gwiazdy, Czerwonego Korsarza.

— Czerwonego Korsarza!? — zawołał nieznajomy. — To rzeczywiście bardzo ważna wiadomość.

— Mam nadzieję, że przekaże ją pan królowi. .

Królewski zausznik położył krawcowi rękę na ramieniu i oświadczył:

— Spełniłeś, mój przyjacielu, obowiązek wiernego poddanego naszego władcy. Wiadomo, że wyznaczono wysoką nagrodę za ujęcie każdego, choćby najpośledniejszego członka załogi Czerwonego Korsarza, a kto odda w ręce kata całą tę szajkę, będzie bogatym człowiekiem. Król tak się ucieszy, że nawet szlachectwo nadać może za tę przysługę.

— Szlachectwo! — powtórzył olśniony mistrz igły.

— Jak panu na imię? — spytał królewski wysłannik.

— Hektor.

— A nazwisko?

— Homespun.

— Sir Hektor Homespun, to bardzo ładnie by brzmiało. Ale jeśli pan chce zdobyć mają...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin