Connolly John - Charlie Parker 01 - Wszystko martwe.doc

(1732 KB) Pobierz

John Connolly

 

Wszystko martwe we mnie... Dziecię jestem Pustki, mroku, śmierci; tego, co bezkresne.

John Donnę, Nokturn na dzień świętej Łucji

W samochodzie jest zimno jak w grobie. Lubię, kiedy klimatyzacja nastawiona jest „na ful", bo spadająca temperatura poma^k ptffzachować czujność. Radio gra cicho, ale nadal słyszę melodię, majimfącą z uporem ponad dźwiękiem silnika. Wczesny R.E.M., coś o ramionach i deszczu. Most Cornwall zostawiłem trzynaście kilometrów stąd, a przed sobą mam Południowe Canaan i samo Canaan, a w końcu granicę stanową z Massachu-setts. Jasne słońce przede mną gaśnie, a dzień z wolna wykrwawia się, ustępując miejsca nocy.

Tej nocy, kiedy zginęły, najpierw nadjechał samochód patrolowy, rozpraszając ciemność czerwonym światłem. Dwaj funkcjonariusze weszli do do-

mu szybko, ale i ostrożnie, świadomi, że przybywają na wezwanie jednego ze swoich, policjanta, który zamiast nieść pomoc, sam stał się ofiarą.

Kiedy weszli do kuchni naszego domu w Brookłynie i przelotnie spojrzeli na to, co zostało z mojej żony i dziecka, siedziałem akurat w holu, z twarzą ukrytą w dłoniach. Patrzyłem, jak jeden pośpiesznie przeszukuje pokoje na górze, podczas gdy drugi sprawdzał pokój dzienny i jadalnię, przy czym kuchnia wzywała ich przez cały czas, jakby domagając się, by zechcieli złożyć zeznania.

Słuchałem, jak przez radio wzywają grupę kryminalną, informując o prawdopodobnym podwójnym morderstwie. Słyszałem szok w ich głosach, chociaż starali się przekazać to, co widzieli, tak beznamiętnie, jak tylko mogli, jak na dobrych gliniarzy przystało. Możliwe, iż wtedy podejrzewali nawet mnie. Będąc policjantami, wiedzieli lepiej niż ktokolwiek, co ludzie, nawet gdy chodziło o jednego z nich, są w stanie zrobić.

Nie mówili nic — jeden przy samochodzie, a drugi w holu przy mnie

— dopóki przed domem nie pojawili się detektywi, a zaraz po nich ambulans. Wszyscy weszli do środka, a sąsiedzi już zbierali się na werandach, przy bramach, niektórzy podchodzili bliżej, by dowiedzieć się, co też zaszło, co mogło przytrafić się tym młodym ludziom, tej młodej parze z małą, jasnowłosą córeczką.

—  Bird?

Przetarłem oczy, rozpoznając głos. Mym ciałem wstrząsnął szloch. Stał przy mnie Walter Cole, nieco bardziej z tyłu McGee o twarzy skąpanej w światłach radiowozów, lecz wciąż bladej, wstrząśnięty tym, co zobaczył. Słychać było, że przed domem zatrzymuje się więcej aut. Przy drzwiach pojawił się policyjny medyk, odrywając ode mnie uwagę Cole'a.

—  Przyjechał technik medyczny — oznajmił jeden z policjantów, gdy obok niego stanął chudy, młody człowiek o bladej twarzy.

Cole skinął głową i wykonał ruch ręką w stronę kuchni.

—  Bird — powtórzył Cole, tym razem ponaglająco, bardziej szorstko.

— Czy powiesz mi, co się tutaj stało?

Zjeżdżam na parking przed kwiaciarnią. Wieje lekki wiatr i poły płaszcza głaszczą mi nogi jak ręce dziecka. Wnętrze sklepiku jest zimne, zimniejsze niż trzeba, i przepełnione zapachem róż. Na róże zawsze jest moda — i sezon.

Sprzedawca pochylając się dokładnie sprawdza grube, woskowe liście małej, zielonej rośliny. Kiedy wchodzę, prostuje się powoli i z trudem.

—  Bry wieczór — mówi. — W czym pomóc?

—  Chciałbym trochę tych róż. Niech będzie tuzin. Albo lepiej dwa tuziny.

—  Dwa tuziny róż, robi się, psze pana.

Jest mocno zbudowany i łysy, trochę po sześćdziesiątce. Chodzi sztywno, prawie nie zginając kolan. Stawy jego palców zniekształcił reumatyzm.

—  Klimatyzacja znowu wariuje — mówi.

Mijając przestarzały panel sterujący, nastawia przełącznik, ale nic się nie dzieje.

Kwiaciarnia jest stara, jej tylną ścianę zajmuje oszklona cieplarnia. Otwiera jej drzwi i zaczyna ostrożnie wybierać róże z wiadra. Odliczywszy dwadzieścia cztery, zamyka drzwi szklarni i kładzie kwiaty na arkuszu celofanu na ladzie.

—  Zawinąć w ozdobny papier?

—  Me, wystarczy celofan.

Przygląda mi się przez chwilę i słyszę niemal, jak zaskakują trybiki w jego mózgu w procesie rozpoznawania.

—  Czy my się skądś nie znamy?

Ludzie w wielkich miastach mają krótką pamięć. Z dala od nich wspomnienia żyją długo.

Uzupełniający raport z przestępstwa

Wydział Policji w Nowym Jorku. Numer sprawy: 96-12-1806

Rodzaj przestępstwa: Zabójstwo

Ofiara: Susan Parker, biała, płeć żeńska, Jennifer Parker, biała, płeć żeńska

Miejsce: 1219 Hobart Street, kuchnia

Data: 12 grudnia 1996 Czas: około 21:30

Sposób: Pchnięcie nożem

Narzędzie zbrodni: Ostre narzędzie, prawdopodobnie nóż (nie znaleziony)

Składający raport: Walter Cole, detektyw pierwszego stopnia

Szczegóły:

13 grudnia 1996 na zlecenie oficera dyżurnego Geralda Kersha udałem się na 1219 Hobart Street, aby zająć się sprawą zgłoszonego zabójstwa.

Powód Charles Parker, detektyw drugiego stopnia, oświadczył, że wyszedł z domu o 19:00 po kłótni z żoną, Susan Parker. Udał się do baru Dąb Toma i pozostał tam aż do 01:30 dnia 13 grudnia. Wrócił do domu przez drzwi frontowe i zauważył, że meble w przedpokoju nie stoją na

swoich miejscach. Wszedł do kuchni i znalazł żonę i córkę. Zeznał, że żona była przywiązana do kuchennego krzesła, a ciało córki zostało najwyraźniej przeniesione z krzesła obok i ułożone na ciele matki. Zawiadomił policję o 01:55 i pozostał na miejscu zbrodni. Ofiary, rozpoznane przez Charlesa Parkera jako Susan Parker (żona, lat 33) i Jennifer Parker (córka, lat 3), znajdowały się w kuchni. Susan Parker była przywiązana do krzesła pośrodku pomieszczenia, twarzą do drzwi. Drugie krzesło stało obok, z oparcia nadal zwisały fragmenty sznura. Jennifer Parker leżała w poprzek matki, twarzą do góry.

Susan Parker była bosa, ubrana w niebieskie dżinsy i białą bluzkę. Bluzka została podarta i ściągnięta do pasa, odsłaniając piersi. Spodnie i bielizna były opuszczone do łydek. Jennifer Parker była bosa, miała na sobie białą koszulę nocną ze wzorem w niebieskie kwiatki.

Zleciłem technikowi kryminalnemu Annie Minghella przeprowadzenie pełnego dochodzenia. Kiedy śmierć obu ofiar została stwierdzona przez policyjnego lekarza Clarence'a Halla, oba ciała pod moim nadzorem przewieziono do szpitala. W mojej obecności doktor Anthony Loeb przeprowadził badanie mające na celu ustalenie, czy ofiary nie zostały zgwałcone, i przekazał mi zgromadzone materiały dowodowe:

96-12-1806-M1: biała bluzka należąca do Susan Parker (pierwsza

ofiara)

96-12-1806-M2: niebieskie dżinsy należące do pierwszej ofiary 96-12-1806-M3: niebieska bawełniana bielizna należąca do pierwszej

ofiary

96-12-1806-M4: włosy łonowe pierwszej ofiary 96-12-1806-M5: wymaz z pochwy pierwszej ofiary 96-12-1806-M6: skrawki spod paznokci prawej ręki pierwszej ofiary 96-12-1806-M7: skrawki spod paznokci lewej ręki pierwszej ofiary 96-12-1806-M8: włosy znad prawej części czoła pierwszej ofiary 96-12-1806-M9: włosy znad lewej części czoła pierwszej ofiary 96-12-1806-M10: włosy z prawej tylnej części głowy pierwszej ofiary 96-12-1806-M11: włosy z lewej tylnej części głowy pierwszej ofiary 96-12-1806-M12: biało-niebieska bawełniana koszula nocna należąca

do drugiej ofiary

96-12-1806-M13: wymaz z pochwy drugiej ofiary 96-12-1806-M14: skrawki spod paznokci prawej ręki drugiej ofiary 96-12-1806-M15: skrawki spod paznokci lewej ręki drugiej ofiary 96-12-1806-M16: włosy znad prawej części czoła drugiej ofiary 96-12-1806-M17: włosy znad lewej części czoła drugiej ofiary

96-12-1806-M18: włosy z prawej tylnej części głowy drugiej ofiary 96-12-1806-M19: włosy z lewej tylnej części głowy drugiej ofiary

To była kolejna zawzięta kłótnia, a fakt, że przed nią kochaliśmy się, tylko wszystko pogorszył. Tak jak w wielu poprzednich spięciach, powróciły te same zarzuty: moje picie, brak czasu dla Jenny, napady rozgoryczenia i żalu nad samym sobą. Kiedy wybiegłem z domu, w zimną noc podążyły za mną krzyki Susan.

Do baru szedłem dwadzieścia minut. Kiedy pierwsza dawka whisky dotarła do żołądka, napięcie opuściło moje ciało i pojawił się typowy dla pijaka cykl: najpierw poczułem się wściekły, potem ckliwy, rozżalony, skruszony, a wreszcie urażony.

Gdy opuszczałem bar, zostali jedynie stali bywalcy, chórek opojów zagłuszających Van Halen z szafy grającej. Wychodząc, potknąłem się na progu i stoczyłem na zewnątrz ze schodów, boleśnie raniąc kolana na żwirze wysypanym u ich podnóża.

Potykając się, ruszyłem do domu; chciało mi się wymiotować, czułem się paskudnie. Kiedy tak zataczałem się na drodze, samochody, aby mnie minąć, skręcały gwałtownie, a twarze kierowców wybuchały niepokojem i gniewem.

Stając u drzwi, wygrzebałem z kieszeni klucz i zarysowując farbę, usiłowałem włożyć go do zamka. Takich zadrapań było tam już sporo.

Wiedziałem, że coś jest nie tak, gdy tylko otworzyłem drzwi i wszedłem do holu. Kiedy wychodziłem, w domu było ciepło, a ogrzewanie ustawione na pełną moc, bo Jennifer marzła zimą. Była dzieckiem ślicznym, lecz delikatnym, kruchym jak chińska porcelana. Teraz dom był zimny jak noc na zewnątrz, zimny jak grób. Mahoniowa żardyniera leżała przewrócona na dywanie, a doniczka, pęknięta na dwie części, w wysypanej ziemi. Korzenie rosnącej w niej poinsecji sterczały nagie i brzydkie.

Zawołałem Susan, potem jeszcze raz, głośniej. Mgła upojenia zaczynała się już rozwiewać i wchodziłem właśnie na schody prowadzące do sypialni, gdy usłyszałem, jak tylne drzwi uderzyły o zlew w kuchni. Instynktownie sięgnąłem po mojego colta DE, ale ten leżał na biurku na piętrze, gdzie go zostawiłem, zanim nie stawiłem czoła Susan i kolejnemu rozdziałowi w historii naszego rozpadającego się małżeństwa. Przekląłem siebie wtedy. Później takie klątwy miały stać się symbolem całej mojej klęski, wszystkich moich żali.

Ostrożnie ruszyłem w stronę kuchni, końcami palców macając zimną ścianę po lewej stronie. Kuchenne drzwi były lekko uchylone i trzymając je za krawędź, otworzyłem powoli.

I

—  Susie? — zawołałem, wchodząc do kuchni. Lekko pośliznąłem się na czymś lepkim i mokrym. Spojrzałem w dół i znalazłem się w piekle.

Oczy starego sprzedawcy kwiatów są zwężone, jakby był zakłopotany. Dobrotliwie wymachuje mi palcem przed nosem.

—  Jestem pewien, że skądś pana znam.

—  Nie sądzę.

—  Pochodzi pan stąd? A może z Canaan? Monterey? Albo Otis?

—  Nie, skądinąd.

Wzrokiem daję mu poznać, że to jest granica, której dla własnego dobra nie powinien przekraczać, i widzę, jak się wycofuje. Już mam skorzystać z karty kredytowej, ale rezygnuję. Przeliczam drobne wyciągnięte z portfela i kładę je na ladzie.

—  Skądinąd — powtarza, kiwając głową, jak gdyby miało to dla niego niezwykle głębokie znaczenie. — O, to musi być coś wielkiego. Wielu gości stamtąd tu trafia...

Ale ja już wychodzę. Odjeżdżając, widzę, jak stoi przy oknie i przygląda mi się bacznie. Za mną krople wody kapią delikatnie z łodyg różanych i zbierają się na podłodze.

Uzupełniający raport z przestępstwa — ciąg dalszy

Numer sprawy: 96-12-1806

Susan Parker siedziała na sosnowym krześle kuchennym, z twarzą zwróconą na północ, w stronę drzwi kuchennych. Czubek głowy dzieliły trzy metry od ściany północnej oraz dwa metry od ściany wschodniej. Ręce miała związane z tyłu i...

...przywiązane do szczebli w oparciu krzesła cienkim sznurkiem. Każda ze stóp została z kolei przywiązana do osobnej nogi krzesła, a twarz, prawie całkiem zakryta włosami, była tak zalana krwią, że nie było widać ani kawałka skóry. Głowa zwisała z tyłu tak, że podcięte gardło wyglądało niczym drugie usta oniemiałe w cichym, ciemnoczerwonym krzyku. Nasza córka leżała na kolanach Susan, z jedną ręką zwieszoną między nogami matki.

Wszystko dokoła było czerwone, jak w scenie jakiejś tragedii o okrutnym mścicielu, gdzie za krew zapłacono krwią. Plamiła sufit i ściany, jak gdyby sam dom został śmiertelnie ranny. Leżała gęsta i ciężka na podłodze i zdawała się pochłaniać moje odbicie w jasnoczerwonej ciemności.

,  10

Nos Susan Parker został złamany. Rany odpowiadały sile uderzenia o ścianę lub podłogę. Plamy krwi na ścianie przy drzwiach zawierały szczątki kości, włosy z nosa i śluz...

Susan próbowała uciekać, biec po pomoc dla naszej córki i siebie, ale dotarła tylko do frontowych drzwi. Wtedy ją złapał, chwycił za włosy i rzucił o ścianę, po czym zaciągnął, krwawiącą i obolałą, z powrotem na krzesło, by zadać śmierć.

Jennifer Parker leżała rozciągnięta, z twarzą zwróconą do góry, w poprzek ud swej matki, a obok stało drugie sosnowe krzesło. Sznur zawiązany na jego oparciu odpowiadał śladom na nadgarstkach i kostkach Jennifer Parker.

Wokół Jenny nie było aż tak wiele krwi, ale jej nocna koszula zaplamiona była tą, która wypłynęła z głębokiego rozcięcia na gardle. Twarz, zwróconą w stronę drzwi, zasłaniały opadające włosy; kilka kosmyków przyklei-ło się do krwi na jej piersiach. Palce bosych stóp zwisały nad kafelkami podłogi. Mogłem patrzeć na nią tylko przez chwilę, bo to Susan przyciągnęła mój wzrok — tak, jak robiła to za życia, mimo niepowodzeń naszego związku.

I kiedy spojrzałem na nią, poczułem, że osuwam się po ścianie, zaś z moich trzewi dobył się na wpół zwierzęcy, a na wpół dziecięcy szloch. Patrzyłem na piękną kobietę, która była moją żoną, a jej krwawe, ziejące pustką oczodoły wydawały się wciągać mnie i okrywać ciemnością.

Oczy obu ofiar zostały okaleczone, prawdopodobnie ostrym narzędziem w rodzaju skalpela. Klatka piersiowa Susan Parker została częściowo obdarta ze skóry. Skórę od obojczyka do pępka usunięto, naciągnięto na prawą pierś i rozciągnięto na prawą rękę.

Księżyc świecił przez okno za nimi, rzucając zimny blask na świecące blaty, wykafelkowane ściany, stalowe kurki nad zlewem. Zaplątał się we włosy Susan, otulił jej nagie ramiona srebrem i przeświecał przez części cienkiej błony skóry zarzuconej na ramiona jak peleryna — peleryna zbyt cienka, by chroniła przed zimnem.

Nastąpiło znaczne okaleczenie...

11

A potem pozbawił je twarzy.

Szybko się teraz ściemnia i przednie światła wychwytują nagie gałęzie drzew, krańce przyciętych trawników, czyste, białe skrzynki na listy, jakiś dziecięcy rowerek leżący przed bramą garażu. Wiatr się wzmaga i kiedy opuszczam ochronę drzew, czuję, jak uderza w samochód. Jadę w stronę Becket, Washington, Berkshire Hills. Jestem już prawie na miejscu.

Nie znaleziono śladów wdarcia się przemocą. Zostały wykonane kompletne pomiary i szkic całego pomieszczenia. Następnie rozwiązano ciała.

Pobranie odcisków palców dało następujące wyniki:

Kuchnia/hol/pokój dzienny — wyraźne ślady, później zidentyfikowane jako należące do Susan Parker (96-12-1806-7), Jennifer Parker (96-12--1806-8) i Charlesa Parkera (96-12-1806-9).

Tylne drzwi prowadzące do kuchni — brak wyraźnych odcisków; mokre ślady na powierzchni wskazują, że drzwi zostały wytarte. Brak śladów włamania.

Nie zdjęto żadnych odcisków ze skóry ofiar.

Charles Parker został przewieziony do Wydziału Zabójstw i złożył oświadczenie (załączone).

Wiedziałem, co mnie czeka, kiedy usiadłem w pokoju przesłuchań: sam robiłem to wiele razy. Przesłuchiwali mnie tak, jak ja przesłuchiwałem wcześniej innych, używając dziwnych, urzędowych sformułowań, typowych dla policyjnych przesłuchań. „Co zrobił pan potem?" „Czy przypomina pan sobie, gdzie siedziały inne przebywające w barze osoby?" „Czy pamięta pan, w jakim stanie znajdował się zamek tylnych drzwi?" To niejasny, zagmatwany żargon, wstęp do terminologii prawniczej, która zasnu-wa kryminalne procedury tak, jak dym papierosowy zasnuwa widok w barze.

Kiedy złożyłem oświadczenie, Cole sprawdził, czy zgadza się ono z tym, co powiedział właściciel baru, i potwierdził, że faktycznie byłem tam wtedy, nie mogłem więc zabić własnej żony i dziecka.

Mimo to oni wciąż szeptali. Wypytywali mnie ciągle od nowa o małżeństwo, o relacje z Susan, o to, co robiłem na tydzień przed morderstwem... Miałem otrzymać znaczną sumę z ubezpieczenia Susan i o tym też nie zapomnieli.

Według eksperta medycyny sądowej, Susan i Jennifer nie żyły już od czterech godzin, kiedy je znalazłem. Stężenie pośmiertne pojawiło się na

V

?     12

ich szyjach i żuchwach, wskazując, że zgon nastąpił około 21:30, może trochę wcześniej.

Przyczyną śmierci Susan było przerwanie tętnicy szyjnej, ale Jenny... Jenny umarła z powodu czegoś, co zostało opisane jako: zmasowane uwolnienie do organizmu epinefryny, co spowodowało migotanie przedsionków serca i śmierć. Jenny, zawsze delikatna i wrażliwa, dziecko o słabym sercu, umarła dosłownie ze strachu, zanim zabójca miał szansę poderżnąć jej gardło. Nie żyła, kiedy pozbawiano ją twarzy, orzekł ekspert. Nie mógł tego natomiast powiedzieć o Susan. Nie wiedział też, dlaczego ciało Jennifer zostało przeniesione po śmierci.

Dalsze raporty wkrótce.

Walter Cole, detektyw pierwszego stopnia

Miałem alibi pijaka: kiedy ktoś mordował mi żonę i dziecko, ja żłopałem bourbona w przydrożnym barze. Ale one wciąż pojawiają się w moich snach, czasem uśmiechnięte i piękne jak za życia, a czasem bez twarzy, skąpane we krwi; takie, jak zostawiła je śmierć. Wtedy otacza mnie głęboka ciemność, gdzie nie ma miejsca na miłość, a zło czai się za tysiącami niewidzących oczu i obdartymi ze skóry twarzami umarłych.

Jest już ciemno, kiedy docieram na miejsce, a brama jest zamknięta. Mur jest niski i z łatwością przez niego przechodzę. Idę ostrożnie, aby nie deptać po nagrobnych płytach i kwiatach, aż staję przed nimi. Nawet w ciemności wiem, gdzie je znaleźć, a one umieją odnaleźć mnie.

Czasem do mnie przychodzą, gdzieś między snem a przebudzeniem, kiedy ulice są ciche i ciemne albo gdy świt sączy się przez szpary w zasłonach, wypełniając pokój przyćmionym, coraz jaśniejszym światłem. Przychodzą do mnie i widzę ich sylwetki w mroku, moja żona i dziecko razem, brocząc krwią gwałtownego umierania, patrzą na mnie w ciszy. Są ze mną, ich oddech słyszę w nocnych wiatrach, ocierających się o mój policzek, ich palce w gałęziach drzew uderzających w moje okno. Przychodzą do mnie i nie jestem już sam.

13

Kelnerka miała lat pięćdziesiąt parę, ubrana była w czarną, obcisłą minispódniczkę, białą bluzkę i czarne szpilki. Jej ciało wylewało się z poszczególnych części garderoby, jakby w jakiś tajemniczy sposób zwiększyło swą objętość w którymś momencie między ubieraniem się a przyjściem do pracy. Zwracała się do mnie „kochanieńki" za każdym razem, gdy dolewała mi kawy. Poza tym nie mówiła nic, a to mi odpowiadało.

Już od półtorej godziny siedziałem przy oknie, przyglądając się budynkowi z piaskowca po drugiej stronie ulicy; kelnerka na pewno zastanawiała się, jak długo mam zamiar zostać i czy kiedyś raczę zapłacić rachunek. Ulice Astorii przepełnione były ludźmi poszukującymi okazji kupienia czegoś po niższej cenie. Przeczytałem już nawet całego New York Timesa bez przysypiania co jakiś czas, czekając, aż Tłuścioch Ollie Watts wyjdzie z ukrycia. Moja cierpliwość już się kończyła.

W chwilach słabości rozmyślałem nad tym, czy nie zrezygnować z New York Timesa w dni powszednie i ograniczyć się tylko do edycji niedzielnej, kiedy to mógłbym przynajmniej usprawiedliwić wydatek objętością gazety. Mogłem też zacząć czytać Post, ale wtedy musiałbym zacząć wycinać z niego kupony i chodzić do sklepu w rannych pantoflach.

Przypomniała mi się historia potentata prasowego Ruperta Murdo-cha, który zwrócił się do kierownictwa sieci Bloomingdale, mając nadzieję, że zechcą reklamować się w Post, przejętym przez niego w latach osiemdziesiątych. W odpowiedzi szef Bloomingdale'a uniósł brew i rzekł: „Problem, panie Murdoch, polega na tym, że pańscy czytelnicy kradną w naszych sklepach".

Nie przepadałem za Bloomingdalem, ale to był trafny argument przemawiający przeciwko prenumeracie Postu,

Być może wyżywałem się w tej chwili na gazecie za wiadomość, jaką mi przekazała: Hansel McGee, sędzia stanowego Sądu Najwyższego i, zdaniem niektórych, jeden z najgorszych sędziów w Nowym Jorku, miał w grudniu przejść na emeryturę i prawdopodobnie zostać mianowanym członkiem zarządu miejskiej Korporacji Zdrowia i Szpitali.

Już na sam widok nazwiska McGee w druku zrobiło mi się niedobrze. W latach osiemdziesiątych przewodniczył składowi sędziowskiemu w procesie kobiety, która, mając dziewięć lat, została zgwałcona przez pięćdzie-sięcioczteroletniego dozorcę parku Pelham Bay, Jamesa Johnsona, który miał już na koncie rabunek, napad i gwałt.

14

McGee odrzucił decyzję ławy przysięgłych, aby przyznać kobiecie odszkodowanie w wysokości trzech i pół miliona dolarów, mówiąc:

„Niewinne dziecko bez żadnej przyczyny padło ofiarą ohydnego gwałtu; cóż, to tylko jedno z niebezpieczeństw, na jakie jesteśmy narażeni, żyjąc we współczesnym społeczeństwie".

Wtedy jego ocena sytuacji wydawała się bezduszna, uzasadnienie odrzucenia orzeczenia absurdalne. Teraz, kiedy patrzyłem na jego nazwisko po tym, co stało się z moją rodziną, jego poglądy wydawały się o wiele bardziej odrażające, stały się wręcz symbolem upadku dobra w obliczu zła.

Wymazując obraz McGee sprzed oczu, złożyłem równo gazetę, wybrałem numer na swoim telefonie komórkowym i spojrzałem w stronę okna na piętrze nieco zaniedbanej kamienicy naprzeciwko. Telefon został odebrany po trzech sygnałach i kobiecy głos wyszeptał niepewne „halo". Słychać w nim było fajki, gorzałę, brzmiał jak skrzypiące po zakurzonej podłodze drzwi baru.

— Powiedz temu tłustemu dupkowi, swojemu facetowi, że idę po niego i lepiej, żebym nie musiał za nim gonić — oznajmiłem. —? Jestem zmęczony, nie zamierzam latać w tym upale.

Zwięzłość to moje drugie imię. Wyłączyłem telefon, zostawiłem pięć dolarów na stole i wyszedłem na ulicę, by zaczekać, aż Tłuścioch Ollie Watts spanikuje.

Miasto tkwiło w środku fali wilgotnych upałów, która miała się zakończyć następnego dnia wraz z nadejściem burz i deszczu. Póki co panował taki skwar, że najlepiej było nosić T-shirty, bawełniane spodnie i skandalicznie drogie okulary słoneczne; ale jeśli ktoś miał pecha i odpowiedzialną pracę, w tym upale mógł się tylko pocić pod garniturem jak świnia, gdy tylko znalazł się poza zasięgiem klimatyzacji. Nawet najlżejsze tchnienie wiatru nie poruszało stojącym powietrzem.

Dwa dni wcześniej samotny biurkowy wentylator walczył z ospałym ciepłem w biurze Benny'ego Lowa w Brooklyn Heights. Przez otwarte okno wpadała z Atlantic Avenue arabska mowa, a ja czułem kuchenne zapachy dochodzące z Marokańskiej Gwiazdy. Benny był średniej klasy poręczycielem kaucji, który liczył na to, że Tłuścioch Ollie nie ruszy się z miejsca aż do procesu. Fakt, że pomylił się, oceniając wiarę Olliego w wymiar sprawiedliwości, był jedną z przyczyn, dla których Benny pozostawał średniej klasy poręczycielem.

Suma proponowana za Tłuściocha Olliego Wattsa była rozsądna, a każda żyjąca na dnie stawu gadzina ma więcej rozumu od tych, co zwiewają po zwolnieniu za kaucją. Mowa tu o pięćdziesięciu tysiącach dolarów, a zaczęło się od nieporozumienia między Olliem a siłami prawa i porządku w spra-

15

wie dokładnego ustalenia prawowitego właściciela samochodu chevy beret-ta rocznik tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąt trzy, mercedesa ze składanym dachem z osiemdziesiątego ósmego i kilku wysokiej klasy sportowych wozów, w których posiadanie Ollie nie wszedł całkiem legalnie.

Tłuściochowi zaczęło się źle powodzić, kiedy sokolooki policjant na patrolu, doskonale wiedzący, że Ollie wcale nie błyszczy pośród ciemności tego rządzącego się bezprawiem świata, zauważył wóz ukryty pod brezentem i postanowił sprawdzić jego numery.

Okazały się fałszywe, a Tłuścioch został namierzony, aresztowany i przesłuchany. Nie puścił pary z gęby, lecz spakował się i dał nogę, gdy tylko został zwolniony za kaucją, chcąc umknąć dalszych pytań o to, kto powierzył samochody jego opiece. Podobno był to Salvatore „Sonny" Ferrera, syn ważnej figury z mafii. Chodziły plotki, że stosunki między ojcem a synem pogorszyły się ostatnio, ale nie wiadomo było, dlaczego.

—  Pieprzone rodzinne porachunki — jak to określił Benny Low tamtego dnia w swoim biurze.

—  Czy ma to coś wspólnego z Tłuściochem?

—  A skąd mam, kurwa, wiedzieć? Może sam zadzwonisz do Ferrery i zapytasz?

Popatrzyłem na Benny'ego Lowa. Był zupełnie łysy, i to odkąd skończył dwadzieścia parę lat, z tego, co wiedziałem. Gładka czaszka połyskiwała maleńkimi kropelkami potu. Policzki miał rumiane, a ze szczęk i podbródka skóra zwisała mu niczym stopiony wosk. Maleńkie biuro, ulokowane nad muzułmańskim rzeźnikiem, śmierdziało potem i pleśnią. Sam dobrze nie wiedziałem, dlaczego zgodziłem się wziąć tę robotę. Pieniądze przecież miałem: forsa z ubezpieczenia, forsa ze sprzedaży domu, forsa z tego, co dawniej było naszym wspólnym kontem, nawet nieco gotówki z mojego funduszu emerytalnego, a forsa Benny'ego Lowa szczęścia mi dać nie mogła. Może więc zwyczajnie potrzebowałem zajęcia.

Low głośno przełknął ślinę.

—  Co jest? Dlaczego mi się tak przyglądasz?

—  Znasz mnie, Benny, prawda?

—  A co to ma, kurwa, znaczyć? Pewnie, że cię znam. Chcesz referencji? Co? — Zaśmiał się niewesoło, szeroko, jakby błagalnie, rozkładając przy tym pulchne ręce. — Co? — powtórzył.

Głos mu się załamał i po raz pierwszy wydał mi się naprawdę wystraszony. Wiedziałem, że ludzie plotkowali o mnie przez kilka miesięcy po śmierci mojej żony i córki, mówili o tym, co zrobiłem i do czego mogłem być zdolny. Wyraz twarzy Benny'ego zdradził mi, że on też co nieco słyszał i wierzył, że mogła to być prawda.

16

W sprawie ucieczki Olliego zwyczajnie coś mi nie grało. Nie pierwszy raz Tłuściocha oskarżono o kradzież samochodów, chociaż przez podejrzenie o powiązania z rodziną Ferrera tym razem wyznaczono za niego kaucję. Ollie miał dobrego prawnika, w przeciwnym wypadku jedyną rzeczą łączącą go z przemysłem samochodowym byłaby produkcja tablic rejestracyjnych w pudle na wyspie Rikers. Nie istniał żaden szczególny powód, dla którego musiałby uciekać czy ryzykować życie, donosząc policji na Son-ny'ego.

—  Nic, Benny. Nieważne. Daj znać, jak coś usłyszysz.

—  Jasne. — Uspokoił się. — Dowiesz się pierwszy.

Słyszałem, jak coś mamrocze pod nosem, kiedy wychodziłem z biura. Nie byłem pewien, co to było, ale wiedziałem, jak zabrzmiało. Zabrzmiało tak, jakby Benny nazwał mnie właśnie mordercą, takim jak mój ojciec.

Prawie cały następny dzień zajęło mi dyskretne przepytywanie w celu namierzenia aktualnej cizi Olliego, a teraz jeszcze pięćdziesiąt minut poranka ustalenie, czy z nią jest, czego dokonałem po prostu dzwoniąc do lokalnych restauracji tajskich i pytając, czy w ciągu minionego tygodnia dostarczali coś na jej adres.

Tłuścioch miał fioła na punkcie tajskiej kuchni i jak większość zbiegów nie porzucał swoich przyzwyczajeń nawet wtedy, gdy się ukrywał. Ludzie się raczej nie zmieniają, dzięki czemu tych co głupszych nietrudno odnaleźć. Prenumerują te same gazety, jedzą w tych samych miejscach, piją to samo piwo, faceci dzwonią do tych samych kobiet, a kobiety śpią z tymi samymi facetami. Kiedy wreszcie postraszyłem tu i ówdzie sanepidem, właściciel obskurnego, orientalnego motelu zwanego Bangkok Sun potwierdził kilka dostaw do niejakiej Moniki Mulrane mieszkającej w Asto-rii. Wtedy to poszedłem na kawę, przeczytałem New York Timesa i telefonem obudziłem Olliego.

Tak jak się spodziewałem, ciemny jak tabaka w rogu Tłuścioch otworzył drzwi pod numerem 2317 jakieś cztery minuty po moim telefonie, wystawił głowę i rzucił się, pokracznie powłócząc nogami, po schodkach w dół na chodnik. Wyglądał absurdalnie z kosmykami włosów przylepionymi do łysej czaszki i gumą jasnobrązowych spodni na monstrualnej wielkości brzuchu. Monika Mulrane musiała go naprawdę kochać, bo nie była z nim przecież ze względu na forsę, a już na pewno nie ze względu na wygląd. Dziwne, ale na swój sposób lubiłem Tłuściocha Olliego Wattsa.

Stawiał akurat stopę na chodniku, gdy zza rogu wyłonił się biegacz w szarym dresie z kapturem na głowie. Zbliżył się do Olliego i z pistoletu z tłumikiem wpakował w niego trzy kule. Biała koszula z miejsca pokryła

17

się czerwonymi grochami i Tłuścioch upadł. Biegacz, leworęczny, stanął nad nim i strzelił jeszcze raz, w głowę.

Ktoś krzyknął i zobaczyłem brunetkę, prawdopodobnie dopiero co osamotnioną Monikę Mulrane, jak najpierw stanęła w drzwiach swojego mieszkania, a zaraz potem wybiegła na chodnik, uklękła przy Olliem, przejechała dłonią po łysej, zakrwawionej głowie i rozpłakała się. Biegacz już się cofał, podskakując jak bokser czekający na rozpoczęcie walki. Nagle stanął, wrócił i strzelił kobiecie w czubek głowy. Upadła na ciało Olliego, plecami na jego łysą czaszkę. Gapie już uciekali, kryjąc się za samochodami i w sklepach, a przejeżdżające ulicą wozy zatrzymywały się.

Byłem już prawie po drugiej stronie ulicy z moim smith & wessonem w ręce, kiedy biegacz rzucił się do ucieczki. Spuścił głowę i poruszał się szybko z pistoletem ciągle tkwiącym w lewej dłoni. Mimo że miał rękawiczki, nie zostawił broni na miejscu zabójstwa. Albo spluwa była wyjątkowa, albo morderca głupi. Osobiście stawiałem na tę drugą ewentualność.

Już go doganiałem, gdy czarny chevy caprice z przyciemnianymi szybami z piskiem opon wyjechał z bocznej ulicy i stanął, czekając na niego. Gdybym nie strzelił, udałoby mu się zwiać. Gdybym strzelił, rozpętałoby się piekło z glinami. Dokonałem wyboru. Prawie już dopadł do chevy'ego, gdy posłałem dwie kule: jedna trafiła w drzwi samochodu, a druga wydarła krwawą dziurę w prawym rękawie bluzy biegacza. Okręcił się i dwukrotnie wypalił na oślep w moim kierunku, zaś ja zobaczyłem szerokie źrenice niesamowicie jasnych oczu. Koleś był na prochach.

Kiedy obrócił się w stronę chevroleta, ten odjechał; kierowca spietrał się po moich strzałach i zostawił zabójcę Olliego na lodzie. Koleś wypalił raz jeszcze, roztrzaskując szybę samochodu po mojej lewej stronie. Słyszałem ludzkie krzyki i gdzieś w oddali wycie syren zbliżających się radiowozów.

Biegacz wystartował w stronę wąskiej uliczki i oglądał się, słysząc za sobą moje kroki. Gdy mijałem zakręt, świsnęła kula, odbijając się od ściany gdzieś nad moją głową, i przyprószyły mnie okruchy betonu. Podnosząc wzrok, dostrzegłem, że tamten jest już w połowie zaułka i trzyma się blisko muru. Jeśli dotrze do zakrętu, zgubię go w tłumie.

Wylot uliczki opustoszał na chwilę. Postanowiłem zaryzykować strzał. Słońce miałem za plecami, gdy się wyprostowałem, wypalając szybko raz za razem. Jak przez mgłę dotarło do mojej świadomości, że ludzie po obu stronach rozproszyli się jak stadko gołębi, w które ktoś rzucił kamieniem, kiedy prawy bark biegacza wygiął się w łuk, trafiony jedną z moich kul. Krzyknąłem, żeby rzucił spluwę, ale on obrócił się niezdarnie, podnosząc lewą rękę z pistoletem. Chwiejąc się lekko, znów wystrzeliłem dwukrotnie

18

z odległości mniej więcej sześciu metrów. Jego lewe kolano eksplodowało i oparł się o mur, a broń, już nieszkodliwa, poleciała, odbijając się od ziemi, w stronę kubłów i czarnych worków na śmieci.

Kiedy zbliżyłem się do niego, dostrzegłem śmiertelnie bladą twarz, wykrzywione z bólu usta i lewą dłoń chwytającą powietrze wokół strzaskanego kolana bez dotykania rany. Oczy miał jednak wciąż nienaturalnie promienne i zdawało mi się, że słyszę jego chichot, kiedy odepchnął się od ściany i próbował uciekać, skacząc na zdrowej nodze. Byłem parę kroków od nicgo, gdy śmiech został zagłuszony przez pisk hamulców gdzieś w przedzie. Podniosłem wzrok i spostrzegłem, że czarny chevy zablokował wylot uliczki; okno od strony pasażera otworzyło się, a ciemność wewnątrz rozjaśnił pojedynczy błysk lufy pistoletu.

Koleś skoczył i upadł. Drgnął raz i na plecach bluzy zobaczyłem powiększającą się czerwoną plamę. Nastąpił kolejny wystrzał; głowa biegacza eksplodowała gejzerem krwi, a twarz ud...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin