Kellerman Jonathan - Alex Delaware 08 - Terapia.doc

(1592 KB) Pobierz

Jonathan Kellerman

 

Terapia

(Therapy)

 

Przełożył Przemysław Bieliński


Pamięci Warrera Zevona

 

 

Specjalne podziękowania dla dr Leah Ellenberg.


Rozdział 1

 

Kilka lat temu pewien psychopata spalił mi dom. Tego wieczoru, kiedy to się stało, byłem na kolacji z kobietą, która ten dom zaprojektowała i mieszkała w nim ze mną. Jechaliśmy przez Beverly Glen, gdy w ciemności, niczym śmiertelne zawodzenie kojotów, rozległo się wycie syren.

Szybko ucichło. To znaczy, że nieszczęście wydarzyło się gdzieś blisko, ale nie było powodu, by zakładać, że dotknęło nas. Jeśli człowiek nie jest najgorszym czarnowidzem, to myśli sobie: Jakiegoś biednego drania spotkało coś parszywego.

Tamtej nocy przekonałem się, że może być inaczej.

Od tamtej pory syrena karetki albo wozu strażackiego w mojej okolicy zawsze coś we mnie budzi – skurcz mięśni, wstrzymanie oddechu, arytmiczny trzepot tego czegoś, co ma kolor wiśni i tkwi w mojej piersi.

Pawłow miał rację.

Jestem psychologiem klinicznym, mógłbym coś z tym zrobić, ale uznałem, że lepiej nie. Czasami odrobina nerwów pozwala mi czuć, że żyję.

 

Kiedy zawyły syreny, Milo i ja jedliśmy kolację we włoskiej restauracji na szczycie Glen. Była dziesiąta trzydzieści, chłodny, czerwcowy wieczór. Restaurację zamykają o jedenastej, ale byliśmy ostatnimi klientami, a kelner wyglądał na zmęczonego. Kobieta, z którą się spotykałem, prowadziła wieczorowy wykład z psychologii na uniwersytecie, a partner Mila, Rick Silverman, miał pełne ręce roboty na ostrym dyżurze w Cedars-Sinai, gdzie próbował uratować pięć najciężej rannych ofiar karambolu na autostradzie w Santa Monica.

Milo właśnie zamknął sprawę napadu i wielokrotnego zabójstwa w sklepie monopolowym przy Pico Boulevard. Zakończenie śledztwa wymagało więcej uporu i wytrwałości niż myślenia. Milo mógł wybierać sprawy, którymi się zajmował, a na jego biurku chwilowo nie było żadnych nowych.

Skończyłem wreszcie zeznawać w ciągnących się bez końca przesłuchaniach w sprawie opieki nad dzieckiem, o którą walczyli sławny reżyser i jego żona, sławna aktorka. Zacząłem konsultację z pewnym optymizmem. Reżyser był kiedyś aktorem i zarówno on, jak i jego żona potrafili grać. Teraz, trzy lata później, dwoje dzieci – na początku w całkiem dobrej kondycji psychicznej – mieszkało we Francji i było kłębkami nerwów.

Milo i ja przedzieraliśmy się dzielnie przez focaccię i sałatkę kaparową, orrechiati nadziewane szpinakiem i roztłuczoną na papier cielęcinę. Żaden z nas nie miał ochoty rozmawiać. Milczenie osładzała butelka dobrego białego wina. Czuliśmy się dziwnie zadowoleni z siebie; życie było niesprawiedliwe, ale obaj dobrze wykonaliśmy swoją robotę.

Kiedy usłyszałem syreny, nie oderwałem wzroku od talerza. Milo przerwał jedzenie. Serwetka wepchnięta za kołnierz jego koszuli była poplamiona szpinakiem i oliwą z oliwek.

– Nie martw się – powiedział. – To nie pożar.

– Kto tu się martwi?

Odgarnął włosy z czoła, wziął nóż i widelec, nabił kęs, pogryzł, połknął.

– Skąd wiesz? – spytałem.

– Że to nie pożar? Zaufaj mi, Alex. To czarno-biali. Poznaję częstotliwość.

Niedaleko zaskomlał następny radiowóz. Potem trzeci. Milo wyciągnął malutką, niebieską komórkę i wcisnął guzik, wybierając numer. Uniosłem brwi.

– Z ciekawości – powiedział. Połączył się. – Mówi porucznik Sturgis. Co to za wezwanie na górnym Beverly Glen? Tak, przy Mulholland.

Czekał; jego zielone oczy w słabym oświetleniu restauracji wydawały się prawie piwne. Pod poplamioną serwetką miał niebieską koszulkę polo, która zupełnie nie pasowała do jego bladej karnacji. Na opadających niczym świeżo napełnione bukłaki policzkach wyraźnie odznaczały się ślady po trądziku. Dużą twarz okalały białe, długie baki; wyglądały jak paski skunksa doklejone do jego czarnych włosów. Milo jest gejem, policjantem i moim najlepszym przyjacielem.

– Naprawdę? – powiedział. – Przydzielono już jakiegoś detektywa? Dobrze, proszę posłuchać, przypadkiem jestem w pobliżu, mogę tam być za dziesięć... nie, piętnaście... nie, dwadzieścia minut. Tak, tak, jasne.

Zatrzasnął mały telefon.

– Podwójne zabójstwo, dwa ciała w samochodzie. Skoro jesteśmy tak blisko, pomyślałem, że możemy rzucić na to okiem. Miejsce przestępstwa jeszcze nie jest zabezpieczone, technicy też nie dojechali, możemy więc zjeść deser. Co powiesz na cannoli?
 

Złożyliśmy się na rachunek, potem Milo zaproponował, że odwiezie mnie do domu, ale żaden z nas nie potraktował tego poważnie.

– W takim razie – powiedział – bierzemy seville’a.

Prowadziłem szybko. Miejsce przestępstwa znajdowało się na zachodniej stronie skrzyżowania Glen i Mulholland, na końcu wąskiej, spękanej, granitowej drogi oznaczonej tablicą Własność prywatna i pnącej się po zarośniętym sykomorami zboczu wzgórza.

U wylotu drogi stał policyjny radiowóz. Do jednego z drzew przybita była plansza z napisem Na sprzedaż i logo agencji nieruchomości Westside Realtor. Milo błysnął odznaką mundurowemu w radiowozie i przejechaliśmy.

Na końcu drogi znajdował się dom, otoczony wysokim, czerniejącym w ciemności żywopłotem. Dwa następne radiowozy zatrzymały nas dziesięć metrów przed wjazdem. Zaparkowaliśmy i poszliśmy dalej na piechotę. Niebo miało odcień purpury, powietrze wciąż smakowało gorzko po dwóch pożarach lasu, które wydarzyły się na początku lata, jednym niedaleko Camarillo, drugim za Tujunga. Oba dopiero co ugaszono. Jeden z nich zaprószył strażak.

Za żywopłotem wznosił się solidny, drewniany płot. Podwójna brama stała otworem. Ciała leżały bezwładnie w czerwonym mustangu kabrio, zaparkowanym na półkolistym, wyłożonym kamiennymi płytami podjeździe. Za podjazdem stał dom, opustoszała posiadłość, wielka i neokolonialna, w dzień pewnie radosna i kolorowa. O tej porze była szara jak plastelina.

Podjazd odgradzał jakieś dwa tysiące metrów kwadratowych dziedzińca, ocienionego olbrzymimi sykomorami. Dom wyglądał na niedawno zbudowany; wrażenie psuła zbyt duża liczba okien o wydumanych kształtach, ktoś jednak był na tyle rozsądny, że oszczędził drzewa.

Mały czerwony samochód miał złożony dach. Zatrzymałem się, patrząc, jak Milo podchodzi, uważając, by nie przekroczyć taśmy. Nic nie zrobił, tylko patrzył. Kilka chwil później przez bramę weszło dwóch techników, ciągnąc na wózku kilka pudeł. Milo zamienił z nimi parę słów, potem przeszedł pod taśmą.

Wrócił do seville’a.

– Wygląda to tak: rany postrzałowe w głowach obojga, chłopak i dziewczyna, młodzi. On siedzi na fotelu kierowcy, ona obok niego. On ma rozpięty rozporek i do połowy rozpiętą koszulę. Ona nie ma bluzki, która leży na tylnym fotelu razem ze stanikiem. Na nogach miała czarne legginsy. Są ściągnięte do kostek, ma rozchylone nogi.

– Aleja kochanków? – spytałem.

– Pusty dom – odparł Milo. – Dobra okolica. Z podwórka jest pewnie ładny widok. Noc należy do nas i tak dalej? Jasne.

– Skoro wiedzieli o domu, mogli być stąd.

– Chłopak dobrze ostrzyżony, dobrze ubrany. Tak, też stawiałbym na miejscowych.

– Ciekawe, dlaczego brama była otwarta.

– Może nie była, ale któreś z nich było jakoś powiązane z domem i miało do niej pilot. Równie dobrze dom mógł należeć do rodziny któregoś z nich. Technicy zrobią swoje, miejmy nadzieję, że znajdą w kieszeniach jakieś dokumenty. Numery rejestracyjne sprawdzamy w tej chwili.

– Widać gdzieś broń? – spytałem.

– Morderstwo-samobójstwo? Raczej nie.

Potarł twarz. Dłoń zawisła mu na ustach; ściągnął w dół dolną wargę i puścił ją tak, że podskoczyła.

– Co?

– Dwa strzały w głowę i coś jeszcze, Alex. Ktoś wbił dziewczynie w klatkę piersiową coś jakby krótką włócznię czy bełt z kuszy. Tutaj. – Dotknął miejsca pod mostkiem. – Z tego, co tam widziałem, to cholerstwo przebiło ją na wylot i wbiło się w fotel. Siła uderzenia ją podrzuciła, ciało leży trochę dziwnie.

– Włócznia.

– Ktoś ją nadział, Alex. Kula w głowę nie wystarczyła.

– Ktoś się pastwił... – powiedziałem. – To wiadomość. Rzeczywiście się kochali, czy ktoś ich tak ułożył?

Milo błysnął przerażającym uśmiechem.

– Tu wkraczamy na twoje terytorium.


Rozdział 2

 

Technicy i koroner założyli rękawiczki i zrobili swoje w beznamiętnym świetle reflektorów. Milo rozmawiał z mundurowymi, którzy przyjechali na miejsce jako pierwsi, a ja stałem i patrzyłem.

Mój przyjaciel podszedł do jednej z wielkich sykomor, powiedział coś pozornie w powietrze, a zza pnia wyszedł zdenerwowany Latynos w workowatym ubraniu. Mówiąc, gestykulował zamaszyście i wyglądał na poruszonego. Milo słuchał. Wyjął notes i bazgrał w nim, nie odrywając wzroku od mówiącego. Kiedy skończył, pozwolił mężczyźnie odejść z miejsca zbrodni.

Włócznia w piersi dziewczyny wyglądała na broń domowej roboty – pręt z kutego żelaza, wycięty z ogrodzeniowego przęsła. Koroner, który ją wyciągnął, tak właśnie stwierdził, kiedy wynosił ją za żółtą taśmę i kładł na płachcie folii.

Mundurowi przeszukali cały teren posiadłości, szukając takiego ogrodzenia. Znaleźli podobne wokół basenu, ale nie zgadzała się średnica.

Wydział komunikacji przysłał dane wozu. Roczny mustang był zarejestrowany na Jerome’a Allana Quicka, zamieszkałego przy South Camden Drive w Beverly Hills. Portfel w kieszeni spodni zabitego zawierał prawo jazdy, według którego chłopak był Gavinem Ryanern Quickiem. Zabito go dwa miesiące po dwudziestych urodzinach. Oprócz prawa jazdy w portfelu była legitymacja studenta drugiego roku uniwerku, ale miała datę sprzed dwóch lat. Z innej kieszeni technicy wydostali skręta w foliowej torebce i prezerwatywę w opakowaniu. Następną, bez opakowania, ale nierozwiniętą, znaleziono na podłodze mustanga.

Czarne legginsy dziewczyny ani jej złota jedwabna bluzka nie miały kieszeni. Ani w samochodzie, ani nigdzie indziej nie było torebki. Jasnowłosa, szczupła, blada, ładna, pozostawała niezidentyfikowana. Nawet po wyjęciu włóczni leżała wygięta, z piersią wyprężoną ku nocnemu niebu, skręconą szyją i szeroko otwartymi oczami, w pajęczej pozycji, której nie mogłaby przyjąć żadna żywa istota.

Koroner nie dałby głowy, ale z rozbryzgów krwi tętniczej zgadywał, że została przebita, kiedy jeszcze żyła.

 

Milo i ja pojechaliśmy do Beverly Hills. Znów zaproponował, że mnie odwiezie, a ja ponownie się roześmiałem. Allison o tej porze powinna już być w domu, ale nie mieszkaliśmy razem, więc nie musiałem jej mówić, gdzie jestem. Kiedy jeszcze mieszkałem z Robin, w większości przypadków dawałem jej znać, że nie wrócę. Czasami to zaniedbywałem. To akurat najmniejszy z moich grzechów.

– Kim był ten człowiek, którego przesłuchiwałeś? – spytałem.

– To nocny stróż, zatrudniony przez agencję nieruchomości. Jego praca polega na objeżdżaniu okolicy wieczorem, sprawdzaniu wysoko wycenionych pozycji i pilnowaniu, czy wszystko jest zabezpieczone. Firma rozdaje klucze agentom, inni mogą pożyczać kopie. Teoretycznie system jest idiotoodporny, ale ludzie nie zamykają drzwi, zostawiają otwarte okna i bramy. Tak pewnie było tutaj. Dom pokazywało dzisiaj klientom trzech agentów. To ostatni przystanek stróża między San Gabriel a plażą. To on znalazł ciała i to zgłosił.

– Ale i tak go przejedziesz parafiną.

– Już to zrobiłem. Nie ma śladów spalonego prochu. Sprawdzę też trzech agentów i ich klientów.

Przeciąłem Santa Monica Boulevard, pojechałem na wschód, potem na południe Rodeo Drive. Sklepy były pozamykane, ale ich witryny jasne. Obok Gucciego szedł bezdomny, pchając przed sobą wózek na zakupy.

– A więc bierzesz tę sprawę – powiedziałem.

Odpowiedział pół przecznicy dalej.

– Minęło sporo czasu, odkąd miałem porządną zagadkę. Trzeba trzymać formę.

Zawsze twierdził, że nienawidzi takich zagadek, ale nic nie powiedziałem. Ostatnią zamknęliśmy już jakiś czas temu – sprawę mordercy bez serca, który zabijał ludzi obdarzonych artystycznym talentem. Następnego dnia po złożeniu ostatecznego raportu, Milo stwierdził: „No, teraz poproszę prostacką strzelaninę w barze i kolesia z dymiącą spluwą w garści”.

– Tak, tak – stwierdził teraz. – Jestem masochistą. Miejmy to już za sobą.
 

Jerome Allan Quick mieszkał przy ładnej ulicy półtorej przecznicy na południe od Wilshire. To był sam środek Beverly Hills, co oznaczało przyjemne domy na tysiącmetrowych działkach, wartych od jednego do dwóch milionów.

Rezydencja Quicków była białym, dwukondygnacyjnym tradycyjnym budynkiem, otwartym na ulicę. Podjazd dzieliły biały minivan i szary mercedes klasy A. Światła zgaszone. Wszędzie spokój. To wkrótce miało się zmienić.

Milo zadzwonił do wydziału w Beverly Hills, by uprzedzić ich, że sam powiadomi rodzinę; potem wysiadł i podszedł do domu. Na jego pukanie odpowiedziała tylko cisza. Kiedy nacisnął dzwonek, zza drzwi rozległy się kroki i kobiecy głos, pytający, kto tam.

– Policja.

Judasz w drzwiach rozjarzył się zapalonym w przedpokoju światłem. Drzwi otworzyły się.

– Policja? – spytała kobieta. – Co się stało?

Miała czterdzieści parę lat, była szczupła, ale szeroka w biodrach, ubrana w welurowy kostium, z okularami na łańcuszku i boso. Włosy, w kolorze popielatego blondu, ułożyła w pozornym nieładzie. W świetle lampy nad drzwiami odróżniłem przynajmniej cztery przenikające się odcienie balejażu. Paznokcie pomalowała srebrnym lakierem. Jej skóra wyglądała na zmęczoną. Skrzywiła się i zamrugała. Dom za nią był cichy.

Nie było dobrego sposobu, żeby wykonać to, co musiał zrobić Milo. Kobieta oklapła, zaczęła krzyczeć, szarpać włosy, wyzywać go od wariatów i cholernych kłamców. Potem wytrzeszczyła oczy i gwałtownie zakryła usta dłonią, a spomiędzy jej palców dobyło się charczenie.

Pierwszy pobiegłem za nią do kuchni, gdzie wymiotowała do zlewu z nierdzewnej stali. Milo zatrzymał się w drzwiach. Wyglądał żałośnie, ale mimo to nie zapomniał rozejrzeć się po pomieszczeniu.

Kiedy kobieta konwulsyjnie wymiotowała, stałem za nią, ale jej nie dotykałem. Kiedy skończyła, podałem jej papierowy ręcznik.

– Dziękuję – powiedziała – to było bardzo...

Usiłowała się uśmiechnąć, a potem zobaczyła we mnie obcego, którym byłem, i zaczęła się niekontrolowanie trząść.

 

Kiedy w końcu dotarliśmy do salonu, uparła się, żebyśmy usiedli, chociaż sama stała. Przycupnęliśmy na skraju niebieskiej, brokatowej kanapy. Pokój był ładnie urządzony.

Patrzyła na nas przekrwionymi oczami. Miała bladą twarz.

– Przynieść panom kawy i ciasta?

– Proszę nie robić sobie kłopotu, pani Quick – powiedział Milo.

– Sheila. – Pospieszyła z powrotem do kuchni. Milo zacisnął i rozprostował dłonie. Bolały mnie oczy. Patrzyłem na rycinę Picassa przedstawiającą starego gitarzystę, reprodukcję zegara z wiśniowego drewna, różowe, jedwabne kwiaty w kryształowym wazonie, rodzinne zdjęcia. Sheila Quick, szczupły, siwowłosy mężczyzna, ciemnowłosa dziewczyna koło dwudziestki i chłopak z mustanga.

Wróciła z dwoma różnej wielkości kubkami kawy rozpuszczalnej, słoikiem słodzika w proszku i talerzem ciastek z cukrem. Miała pobielałe wargi.

– Tak mi przykro. Proszę, może po tym zrobi się panom lepiej.

– Proszę pani... – zaczął Milo.

– Sheila. Mój mąż jest w Atlancie.

– W interesach?

– Jeny handluje metalami. Odwiedza złomy, odlewnie i takie tam. – Zaczęła się bawić włosami. – Proszę, niech się panowie częstują.

Biorąc ciasteczko z talerza, upuściła je i, próbując podnieść je z dywanu, rozgniotła na okruchy.

– No i proszę, co narobiłam! Załamała ręce i rozpłakała się.

 

Milo był łagodny, ale naciskał i szybko wpadł w rutynę – on zadawał krótkie pytania, ona udzielała długich, nieskładnych odpowiedzi. Własny głos wydawał się ją hipnotyzować. Nie chciałem myśleć o tym, co się będzie działo, kiedy już wyjdziemy.

Gavin był młodszym z jej dwojga dzieci. Dwudziestotrzyletnia córka, Kelly, studiowała prawo na Uniwersytecie Bostońskim. Chłopak był bardzo spokojny. Żadnych narkotyków, żadnego podejrzanego towarzystwa. Matka nie umiała powiedzieć, kto mógłby chcieć go skrzywdzić.

– To bardzo głupie pytanie, detektywie.

– Muszę o to spytać, proszę pani.

– Nie w przypadku Gavina. Nikt nie chciałby go skrzywdzić, on już dość się wycierpiał.

Milo czekał.

– Miał straszny wypadek samochodowy – powiedziała.

– Kiedy to było, proszę pani?

– Niecały rok temu. Ma szczęście, że nie...

Głos uwiązł jej w gardle. Opuściła głowę, kryjąc twarz w dłoniach, zgarbiła się i zadrżała. Spojrzała na nas dopiero po chwili.

– Gavin był z grupą kolegów ze studiów, kończył właśnie drugi rok na uniwersytecie, studiował ekonomię. Interesował go biznes. Nie to, czym się zajmuje Jerry, ale rachunkowość, nieruchomości, duże rzeczy.

– Co się stało?

– Co... a, wypadek? Bezsensowny, zupełnie bezsensowny, ale czy dzieci słuchają? Oni się tego wypierali, ale jestem pewna, że miał z tym coś wspólnego alkohol.

– Oni?

– Chłopak, który prowadził, i jego firma ubezpieczeniowa. Chcieli ograniczyć swoją odpowiedzialność. Oczywiście. Dzieciak z Whittier, Gavin znał go ze szkoły. Zginął, więc nie mogliśmy za bardzo dręczyć jego rodziców, ale zanim firma ubezpieczeniowa zwróciła nam koszty leczenia Gavina... nie musicie panowie tego wysłuchiwać.

Złapała chusteczkę i otarła oczy.

– Co dokładnie się stało, pani Quick?

– Co się stało? W sześć osób wcisnęli się do głupiej małej toyoty i jechali za szybko Pacific Coast Highway. Byli na koncercie w Ventura i wracali do Los Angeles. Kierowca, chłopak, który zginął, Lance Hernandez, wypadł z zakrętu i wbił się prosto w urwisko. On i pasażer z przodu zginęli na miejscu. Dwaj chłopcy z tyłu, obok Gavina, odnieśli tylko lekkie obrażenia. Gav siedział wciśnięty między nich. Był najchudszy, więc usiadł pośrodku, bez pasów. Policjanci z patrolu powiedzieli nam, że miał szczęście, iż był tak mocno ściśnięty, bo dzięki temu nie poleciał do przodu. Zamiast tego uderzył czołem w tył fotela kierowcy. Miał nadwerężone ramię i kilka pękniętych kostek w stopach. Najśmieszniejsze, że nie było krwi ani siniaków, tylko mały guz na czole. Nie wpadł w śpiączkę ani nic takiego, ale powiedzieli nam, że doznał poważnego wstrząsu mózgu. Przez kilka dni miał kłopoty z pamięcią, zanim zupełnie przejaśniło mu się w głowie, minęło kilka tygodni. Poza tym, kiedy zniknął guz, nie było po nim nic widać. Ale jestem jego matką. Wiedziałam, że był inny.

– W jakim sensie inny, pani Quick?

– Spokojniejszy... czy to ważne? Co to ma wspólnego z tym wszystkim?

– Chcemy jak najwięcej o nim wiedzieć, proszę pani.

– Nie rozumiem, po co. Najpierw przychodzicie tu i rozdzieracie mi życie na strzępy, a potem... Przepraszam, wyżywam się na panach, zamiast się po prostu zabić. – Duży uśmiech. – Najpierw mój chłopczyk zderza się z fotelem, teraz mówicie mi, że zastrzelił go jakiś wariat... Gdzie to się stało?

– Przy Mułhołland Drive, na północ od Beverly Glen.

– Aż tam? Nie wiem, co on mógł tam robić. – Spojrzała na nas z odnowionym sceptycyzmem, jakby miała nadzieję, że co do wszystkiego się pomyliliśmy.

– Siedział w swoim samochodzie z młodą kobietą.

– Z młodą... – Sheila Quick zmięła w dłoni chusteczkę. – Blondynka, z dobrą figurą, ładna?

– Tak, proszę pani.

– Kayla – powiedziała. – O mój Boże, Gavin i Kayla, dlaczego nie powiedzieliście mi, że oni oboje... teraz muszę powiedzieć Pauli i Stanowi... o Boże, jak ja im...

– Kayla była dziewczyną Gavina?

– Jest... była. Nie wiem, byli ze sobą. – Sheila Quick odłożyła chusteczkę na poduszkę kanapy i znieruchomiała. Zgnieciony papier zaczął się rozwijać, jakby z własnej woli, a ona na niego patrzyła.

– Pani Quick? – powiedział Milo.

– Gavin i Kayla schodzili się i rozchodzili – powiedziała. – Znali się z ze szkoły, Beverly High. Po wypadku, kiedy Gavin... – Potrząsnęła głową. – Nie mogę powiedzieć jej rodzicom, przepraszam... Powiecie im?

– Oczywiście. Jak Kayla miała na nazwisko i gdzie mieszkają jej rodzice?

– Możecie zadzwonić ode mnie z kuchni. Na pewno nie śpią, przynajmniej Stan. Pracuje w nocy. Jest muzykiem, komponuje muzykę do reklam i filmów. Bardzo dobrze mu się wiedzie. Mieszkają we Flats.

– Nazwisko, proszę pani?

– Bartell. Kiedyś Bartelli czy coś takiego, jakoś po włosku. Kayla jest blondynką, ale to Włoszka. Pewnie z północnych Włoch. Przynajmniej ze strony Stana, nie wiem, jak z Paulą. Myślicie, że powinnam zadzwonić do męża w Atlancie? Tam jest bardzo późno, a na pewno miał ciężki dzień.
 

Milo zadał pani Quick jeszcze kilka pytań; niczego się nie dowiedział. Namówił ją, żeby napiła się kawy, spytał o rodzinnego lekarza, Barry’ego Silvera, i obudził go. Doktor mieszkał w Beverly Hills i powiedział, że niedługo się zjawi.

Milo spytał, czy może obejrzeć pokój Gavina, a Sheila Quick zaprowadziła nas po wyłożonych bordową wykładziną schodach na piętro. Otworzyła drzwi i zapaliła światło. Pokój był duży, pomalowany na jasnoniebiesko. Cuchnął zgnilizną i niemytym ciałem. Podwójne łóżko było niezasłane, na podłodze walały się pogniecione ubrania, wszędzie leżały porozrzucane książki i papiery, brudne talerze i pudełka po jedzeniu na wynos. Widywałem mieszkania handlarzy narkotyków, w których panował większy porządek po policyjnym nalocie.

– Gavin był kiedyś bardzo porządny – powiedziała Sheila Quick. – Przed wypadkiem. Próbowałam, dałam sobie spokój. – Wzruszyła ramionami. Wstyd zaczerwienił jej twarz. Zamknęła drzwi. – Niektórych bitew nie warto staczać. Macie panowie dzieci?

Pokręciliśmy głowami.

– Może macie szczęście.

 

Nalegała, żebyśmy wyszli przed przyjściem doktora, a kiedy Milo próbował się z nią spierać, przycisnęła dłoń do skroni i skrzywiła się, jakby sprawiał jej wielki ból.

– Chcę zostać z moimi myślami. Proszę.

– Tak, proszę pani.

Zdobył adres Stana i Pauli Bartell. Ta sama ulica, Camden Drive, ale kwartał osiemsetny, półtora kilometra na północ, po drugiej stronie dzielnicy przemysłowej.

– We Flats – powtórzyła Sheila Quick. – Mają tam niezły kawał domu.

 

Kiedy widzi się Beverly Hills na filmach, to prawie zawsze są Flats. Reżyserzy najczęściej wybierają skąpane w słońcu, wysadzone palmami ulice w rodzaju Foothill czy Beverly, ale jeśli chodzi o ukazanie pierwotnego kalifornijskiego przepychu, tak naprawdę można wykorzystać każdą szerszą ulicę między Santa Monica i Sunset. We Flats rozpadające się ruiny zaczynały się od dwóch milionów zielonych, a wielkie stiukowe potwory osiągały ceny trzy razy wyższe.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin