Jennifer Blake
W perfumerii panował półmrok i cisza, jedynie mdły odblask latarni ulicznych i światło kryształowego żyrandola, palącego się gdzieś daleko na zapleczu, rozpraszały ciemności. Kąty i zakamarki za połyskującymi szklanymi kontuarami tonęły w gęstym cieniu. W miękkim mroku kryło się przejście do pomieszczeń na tyłach.
Joletta Caresse nie ruszyła się, by zapalić więcej świateł. Zamknęła drzwi wejściowe i pośpiesznie, lecz dokładnie zaryglowała je. Ze staroświeckim, mosiężnym kluczem w ręku stała nieruchomo, nasłuchując.
Z zewnątrz dobiegł ją odgłos kroków, zbliżających się osłoniętym podcieniami chodnikiem. Ich tempo zwolniło się. Nagle umilkły. Joletta wyjrzała przez starą, ornamentową szybę sklepowych drzwi. Widok przesłaniał wieniec żałobny, przytwierdzony na wysokości oczu, ale udało się jej wyłowić z mroku wysoką sylwetkę mężczyzny stojącego w cieniu arkady.
Serce załomotało jej gwałtownie, jakby chciało wyskoczyć z piersi. Mimo że wnętrze sklepu nie było oświetlone, zdawało się jej, że widać ją jak na dłoni. Z trudem się powstrzymała, by nie rzucić się do ucieczki, choć równocześnie miała wrażenie, że stopy przyrosły jej do podłogi. Ściskała klucz w garści tak mocno, że ostre krawędzie wbiły się boleśnie w palce.
Mężczyzna na zewnątrz stał bez ruchu. Nie próbował się kryć, tylko uporczywie wpatrywał się przed siebie. Coś w zarysie jego barków i ramion znamionowało powściąganą siłę i czujność.
Joletta nie miała pojęcia, od jak dawna ją śledził.
Zauważyła go dopiero przed ostatnią przecznicą. Z początku myślała, że to zwykły przechodzień, który po prostu zmierza w tym samym co ona kierunku. Nie próbował zmniejszać dzielącego ich dystansu, ale to, że dostosowywał tempo marszu do jej kroków, sprawiło, że w jej głowie odezwały się dzwonki alarmowe. Zawsze jej powtarzano, że wieczory w Dzielnicy Francuskiej Nowego Orleanu nie są zbyt bezpieczne, ale po raz pierwszy w życiu spotkało ją coś podobnego.
Z takim wysiłkiem próbowała przebić wzrokiem ciemność pod arkadami, że aż zapiekły ją oczy. Zacisnęła powieki, by choć przez chwilę poczuć ulgę. Kiedy je otworzyła, przed sklepem nie było nikogo.
Mężczyzna zniknął.
Oparła czoło o szybę drzwi i odetchnęła. Prawdę mówiąc nie bardzo wiedziała, przed czym właściwie poczuła taki lęk, ale teraz aż się pod nią ugięły kolana z ulgi, że nic się nie stało. A równocześnie ogarnęła ją fala irytacji na tę zabawę w kotka i myszkę, którą ów człowiek uprawiał z nią przez jakiś czas.
Oczywiście, jest możliwe, że to wszystko było jedynie wytworem jej wyobraźni, może zrobiła się nadwrażliwa, ostatnio przecież bardzo wiele przeszła, więc nie byłoby w tym nic dziwnego.
A może jednak jej reakcja wcale nie była przesadna? Joletta wzięła głęboki oddech w nadziei, że ją ,to uspokoi. I wtedy poczuła wyraźną woń, tym wyraźniejszą, że panował półmrok, woń, która obejmowała ją jak ktoś bliski, kochany. Odwróciła się, połykając łzy smutku i żalu po nie dawnej stracie.
Mimi. To jej zapach. To nieusuwalny podpis Anny Perrin, babki Joletty. Bujny aromat perfum, którymi pachniały zawsze ubrania starszej pani, jej pergaminowa, biała skóra, srebrzyste loki. Stał się równie nieodłączny jak ciepły, promienny uśmiech i przezwisko „Mimi” , nadane jej przez małą wówczas Jolettę. Ta woń wypełniała też pokoje Mimi na piętrze, w których mieszkały cztery kolejne pokolenia kobiet z rodziny Fossierów, właścicielek tej perfumerii. Zapach ten wsączył się w każde włókno kotar i dywanów, wpełznął do szuflad i pęknięć antycznych mebli, przeniknął nawet tynk ścian i deski podłóg. Mimi uwielbiała ten bukiet. Mam szczęście, mawiała, że mogę żyć otoczona duszami kwiatów.
A kwiatów na pogrzebie Mimi było zatrzęsienie, kwiatami żegnali ją przyjaciele, partnerzy w interesach, niezliczone organizacje lokalne - społeczne i charytatywne - z którymi związała się Mimi w różnych okresach swojego życia, przeżytego w całości na Vieux Carre, jak Dzielnicę Francuską nazywali kreolscy potomkowie francuskich osadników. Zapach kwiatów zmieszany z wonią kadzidła niósł się z wilgotnym wiatrem, który mierzwił mchy na pniach starych dębów cmentarnych, gdy składano Mimi na wieczny spoczynek w grobowcu rodzinnym Fossierów. Wszyscy wiedzieli, jak bardzo Mimi kochała kwiaty; miłość do nich - podobnie jak prowadzenie perfumerii - należała do rodzinnej tradycji.
Joletta otrząsnęła się, by odegnać wspomnienia; lepiej się w nich nie pogrążać. Podniosła głowę do góry i przeszła na zaplecze.
Ruchy miała pewne, ten lokal od dzieciństwa stanowił jej życie, mogła się tu poruszać z zamkniętymi oczami. Na pamięć znała barwinkowy kolor ścian. To tutaj pewnej deszczowej niedzieli, będąc jeszcze dzieckiem, podczas rozhukanej zabawy w berka z ciotecznym rodzeństwem - Natalią i Timothym - przewróciła wózek z wonnymi mydełkami i koszyczkami z potpourri. To tutaj, kiedy miała dwanaście lat, wyznaczono jej pierwsze stałe zadanie: odkurzanie lustrzanych antycznych gablot o półeczkach wyłożonych koronkowymi serwetkami, wypełnionych flaszeczkami najrozmaitszych kształtów, rozmiarów i barw. Tutaj na swoje trzynaste urodziny otrzymała pierwszą lekcję komponowania perfum z esencji zapachowych, przechowywanych we flakonikach z ciemnego szkła ze szlifowanymi szklanymi korkami. Tutaj, potknąwszy się na skraju wytartego perskiego dywanu, skręciła sobie nogę w kostce, gdy po raz pierwszy w życiu włożyła pantofle na wysokim obcasie. I to tutaj, leżąc na starej sofie o poręczach z drzewa różanego i obiciu z kremowego jedwabiu, wypłakiwała swoją rozpacz i żal po zerwaniu trwającego cztery lata narzeczeństwa.
Sklep wypełniały wspomnienia dobre i złe; stał się on ośrodkiem jej życia, gdy przeprowadziła się do Mimi po śmierci rodziców, którzy zginęli w wypadku, kiedy ich samochód wypadł z zakrętu w czasie ulewy. Czasami przypominała sobie, jak bardzo chciała od tego uciec po ukończeniu college'u. Jak dosyć miała, bywało, tego zapachu perfum przenikającego każdą chwilę jej życia.
Zapragnęła wtedy samodzielności i osobistej niezależności, odczuła potrzebę uwolnienia się od mdlącej, natrętnej, troskliwej uwagi, z jaką śledzono każdą chwilę jej życia, każdą myśl, każdy nastrój. Postanowiła udowodnić, że nie potrzebuje nikogo, ani Mimi, ani innych starszych kobiet, które pracowały w firmie i matkowały jej, a zwłaszcza że nie potrzebuje swojego byłego narzeczonego. I właśnie dlatego pół roku temu, przeprowadziła się do własnego mieszkania, które mieściło się niedaleko biblioteki naukowej, gdzie pracowała jako historyk, a z dala od Vieux Garre.
Joletta stanęła w drzwiach prowadzących na zaplecze, do pomieszczenia mieszalni, której ściany obstawione były sięgającymi od podłogi do sufitu regałami. Zapachy były tu intensywniejsze, dochodziły z setek szklanych flakonów, które połyskiwały rzędami na półkach. Pośrodku stał stół roboczy, a pod nim, na głębokich półkach, leżały stare, oprawne w skórę księgi, a także plastikowe segregatory. Księgi te zawierały niezliczone receptury perfum, zarówno popularnych mieszanek, sprzedawanych od lat pod różnymi nazwami, jak i tych specjalnych, robionych na indywidualne zamówienia. Znaczna część zapisków pochodziła z czasów niedawnych, ale były też takie, które liczyły blisko sto czterdzieści lat - melancholijne świadectwa upodobań kobiet, które już od dawna nie żyły. Każda mieszanina zapisana była za pomocą skomplikowanego kodu symboli i cyfr, opracowanego przez Violet Fossier, praprapraprababkę, założycielkę firmy „Królewskie Perfumy Fossierów” w czasach tuż po wojnie secesyjnej.
Zmarszczka irytacji przecięła czoło Joletty, gdy rozejrzała się po półkach z księgami receptur. Panował tam nieopisany bałagan, stare księgi wymieszane były z nowymi, pootwierane, o stronicach pogniecionych i pozaginanych rogach.
To sprawka ciotki Estelli Clements, starszej córki Mimi, siostry matki Joletty. Była tu wcześniej, ze swoją córką Natalią, i wspólnie szukały receptury pewnych specjalnych perfum. Znane pod nazwą Le Jardin de Gaur, „Dworski Ogród”, były najstarszymi perfumami stworzonymi przez rodzinną firmę i przynosiły corocznie blisko połowę jej dochodów.
Według rodzinnego przekazu Le Jardin de Gaur, pod inną nazwą, były ulubionymi perfumami cesarzowej francuskiej Eugenii - jeszcze nim została cesarzową - w czasach II Republiki. Eugenia miała je otrzymać od pewnej sędziwej kobiety, byłej służącej cesarzowej Józefiny, która to służąca znalazła ich recepturę po śmierci swojej pani. Józefina natomiast dostała je w podarunku od samego Napoleona Bonaparte, który jak wiadomo, był miłośnikiem dobrych perfum. Natrafił na nie jakoby w czasie kampanii egipskiej i bardzo przypadły mu do gustu. Podobno właśnie ich zapachem Kleopatra usidliła Marka Antoniusza, a pochodziły one z pustyń Dalekiego Wschodu, gdzie używały ich od niepamiętnych czasów antyczne kapłanki Bogini Księżyca.
Receptura tych perfum była wyjątkowo pilnie strzeżona przez właścicielki firmy Fossierów - w każdym pokoleniu znała ją dokładnie tylko jedna osoba; matka przekazywała ją córce. Mimi, ostatnia, która była w jej posiadaniu, nie zdążyła, niestety, tego uczynić.
Pozostałe kobiety wielokrotnie przyglądały się, jak Mimi komponuje te perfumy, więc większość składników znały. Le Jardin de Gaur nie były jednak zwykłą mieszaniną esencji. Sporządzenie ich zajmowało ponad godzinę, wymagało ogromnej staranności i dokładności. Najdrobniejsza pomyłka, jedna maleńka kropla jakiejś podstawowej esencji za wiele, i cały proces trzeba było zaczynać od nowa. Taka nieudana partia mogła być później sprzedana, oczywiście po obniżonej cenie, ale nigdy pod zastrzeżoną marką Le Jardin de Gaur.
Mimi, leżąc na sali intensywnej opieki medycznej w szpitalu po swoim upadku ze schodów, rozpaczliwie próbowała przekazać im najważniejsze informacje, nim jej serce przestanie bić. Niestety, nie udało się jej to. Mimi doznała udaru mózgu, którego następstwem był paraliż lewej połowy ciała, w tym mięśni twarzy - jej mowa stała się niezrozumiała. Receptura zaś to coś zbyt skomplikowanego, zawiera zbyt wiele szczegółów, by dała się wyrazić tymi kilkoma dźwiękami, które Mimi była w stanie z siebie wydobyć.
Wszyscy po kolei próbowali 'się z nią porozumieć:
Estella, Natalia, Timothy i sama Joletta, ale stopniowo dawali za wygraną, wyczerpani bezowocnym wysiłkiem. Wreszcie Joletcie, tuż przed śmiercią Mimi, udało się wyłowić z bełkotu jedno słowo, dwie niewyraźne zgłoski.
„Dziennik”. Chyba właśnie to słowo wypowiedziała Mimi.
Joletta powtórzyła je pozostałym, dodając jednak, że nic jej nie wiadomo o tym, by Mimi prowadziła jakikolwiek dziennik. W chwilę później ciotka Estella i Natalia dosłownie wybiegły ze szpitala. I choć lekarze uprzedzili je, że Mimi nie pozostało już wiele czasu, uznały, że nie będą czekać. Z Jolettą pozostał jedynie Timothy. Siedział z opuszczonymi rękami, nieustannie wyłamując sobie palce, raz po raz odgarniając z oczu przydługą blond grzywkę i gadając coś bezładnie. Timothy był wysoki i wysportowany, można by go uznać za przystojnego, gdyby nie widoczny na pierwszy rzut oka kompletny brak charakteru. Cała energia i przebojowość przypadły w udziale matce i siostrze. Nadopiekuńczość matki sprawiła, iż zdawał się znacznie młodszy, niż był. Zachowywał się swobodnie, nawet wesoło, starając się rozerwać trochę Jolettę, ale stwierdziwszy, że jego wysiłki spełzły na niczym, oddalił się korytarzem, by przekąsić coś w szpitalnym bufecie.
Joletta została z babcią sama. Wieczorny mrok zapadł już nad szpitalem, z korytarza dobiegały odgłosy kolacyjnej krzątaniny. Były same, gdy tętno Mimi zaczęło słabnąć, jej oddech spowolniał, zatrzymał się, potem na chwilę wrócił, po czym ustał na zawsze, i zapadło niczym nie zmącone milczenie śmierci. Długi czas Joletta siedziała oddzielona płóciennym przepierzeniem od reszty świata, trzymając w dłoni bezwładne kościste palce babki, powleczone białą skórą z brązowymi starczymi plamami - palce, które koiły niegdyś jej dziecięce smutki. Przygładziła pasmo miękkich, srebrzystych włosów, które nadal wyglądały jak żywe. I nagle gorące łzy popłynęły jej z oczu, ściekając powoli po policzkach.
Ciotka Estella, dowiedziawszy się po powrocie do szpitala, że Mimi nie żyje, zrobiła Joletcie awanturę na korytarzu. Zarzuciła jej, że wyprawiła ją ze szpitala pod pierwszym lepszym pretekstem, by zostać z Mimi sam na sam.
Jolettę tak przepełniały żal i gniew, że nie była w stanie wykrztusić w swojej obronie ani słowa. Zapamiętała jednak ciotce niesprawiedliwe oskarżenia i na pewno długi czas minie, nim je wybaczy. Wciąż nie lubi myśleć o tamtych chwilach.
Minęła półki z księgami receptur i poszła w kierunku drzwi na tyłach mieszalni. Chwyciła ciężką sztabę, na którą zamknięte było wyjście na tylny dziedziniec.
Ze sztabą w ręku zawahała się na moment, przypomniał jej się bowiem mężczyzna na chodniku. Dziedziniec na tyłach, a właściwie ogród, otoczony był ze wszystkich stron murem, ale prowadziły nań jeszcze dwa przejścia. Jedno przez zamykaną na klucz furtkę w żelaznej kracie, która przegradzała porte cochere, czyli starą bramę dla pojazdów, wychodzącą na ulicę, a drugie - przez małe drewniane drzwi w murze dzielącym od sąsiedniej posesji.
Joletta potrząsnęła głową, podniosła sztabę i wyszła na zewnątrz. Od lat nikt nie korzystał ani z bramy, ani z tych drugich drzwi. Mimi lubiła, żeby wszyscy wchodzili frontowym wejściem, miała wtedy na każdego oko. Prawdopodobnie są zamknięte na amen, a nawet jeśli nie, to i tak nikt, kto nie jest dobrze obeznany z okolicą, nie domyśli się, że można się tamtędy dostać.
Joletta wyszła i pod osłoną tylnych podcieni przedostała się do krętych schodów wiodących na galerię, z której wchodziło się do pomieszczeń na górze. Pogładziła ręką wyślizganą gałkę mahoniowego słupka u podnóża schodów i zaczęła się wspinać. Spoglądając z góry na ogród pomyślała o Violet Fossier, założycielce perfumerii.
Violet urządziła sklep na parterze kamieniczki, którą otrzymała w prezencie od męża. Dom ten znajdował się przy jednej z głównych ulic Dzielnicy. Projekt zamówiono u Jamesa Galliera cieszącego się podówczas sławą najbardziej wziętego architekta luizjańskich plantatorów. Pomieszczenia były przestronne, jasne, zdobne sztukateriami. Całe umeblowanie, marmurowe kominki, dzieła sztuki, lustra i drogie zasłony z jedwabnymi frędzlami, srebra, kryształy i porcelana, wszystko to pochodziło z Europy, z wielkiej podróży Violet i Gilberta Fossierów, swego rodzaju podróży poślubnej, która trwała dwa lata. Właśnie w trakcie tej podróży Violet uległa urokowi perfum, które odtąd stały się pasją jej życia. I stamtąd przywiozła recepturę tej szczególnej kompozycji zapachowej, której nadała nazwę Le Jardin de Cour.
Perfumy te, jak zwykła opowiadać ochoczo Mimi klientom, wzięły swoją nazwę właśnie od ogrodu na tyłach sklepu.
W przeciwieństwie do domu, który został zbudowany i wyposażony przez jej męża, ogród za domem był w całości dziełem Violet Fossier. Dla Joletty było to najcudowniejsze, najmilsze miejsce w Nowym Orleanie. Wysokie mury otynkowane na kremowo i romańskie łuki arkad tylnych podcieni harmonizowały z geometrycznymi, utrzymanymi w stylu francuskim klombami kwiatów i ziół. Wszystko tu, i alejki obsadzone bukszpanowymi żywopłotami, zbiegające się gwiaździście przy fontannie, i cienista pergola obrośnięta wiekową winoroślą, przywodziło na myśl tę dawną podróż do Europy. Wszystkie rośliny wybrane ongiś przez Violet cudownie pachniały: wonne pnące róże i glicynie na murach, ogromna stara oliwka i kępy jaśminu rosnące w rogach, petunie, tytoń i wczesnowiosenne lilie, Słodki aromat kwiatów, a także światło gazowych latarni, pozostawiające w rozmaitych sekretnych zakamarkach pełgające cienie, stwarzały nastrój uwodzicielskiej zmysłowości.
Jolettę od dzieciństwa fascynowała postać Violet, ciekawiło ją, jaka była, co sobie myślała tworząc ten ogród, co ją skłoniło do założenia firmy, która na zapleczu miała taki wonny raj. Będąc historykiem z wykształcenia Joletta szczególnie interesowała się epoką wiktoriańską, i to nie tylko brzemiennymi w skutki wydarzeniami historycznymi, lecz także surowymi obyczajami tamtego okresu. Tryb życia Violet wydawał się Joletcie niezwykły jak na owe czasy - przecież środowisko kreolskie z Vieux Carre, wywodzące się z hiszpańskiej i francuskiej arystokracji, musiało uważać paranie się handlem za zajęcie hańbiące nawet dla mężczyzny, a cóż dopiero dla kobiety!
Joletta wielokrotnie wypytywała o to Mimi, a babcia zawsze obiecywała, że opowie jej całą historię, gdy nadejdzie odpowiedni moment. Jednakże taki moment jakoś nie nadszedł - ani na historię, ani na przekazanie receptury.
Jakieś cienie poruszyły się w najdalszym zakątku ogrodu. Przez plusk fontanny słychać było jakby szepty to pewnie nocny wiatr targa gałęziami, uderzając nimi o mur. A może to duchy kochanków z przeszłości prowadzą rozmowę w zaroślach?
W samotności i po ciemku Joletta poczuła się trochę nieswojo, trzeba było poczekać do rana, pomyślała. Ale i jutro będzie tu pusto - sklep zamknięty z powodu pogrzebu, a potem przyjdzie weekend.
Dzwonek u drzwi nie rozdzwoni się wesoło, nie rozniesie się woń sporządzanych perfum, nie rozlegnie się śmiech ani dobroduszne wymówki Mimi, w kuchni na górze nic nie będzie się dusić w rumianym sosie i pachnieć smakowicie cebulą, selerem i czosnkiem. Pomyśleć, że to wszystko już nigdy nie wróci!
Joletta wcale nie miała ochoty wkraczać w pustkę pokojów na piętrze. Miała poczucie, że stanowi to wtargnięcie w prywatność Mimi. Ba! Ale cóż to ma za znaczenie? Inni już tu byli przed nią, szperali w książkach i papierach Mimi, myszkowali po szafach i szufladach. Jej poszukiwania nic tu już nie zmienią. Wąską galerią dotarła do drzwi wejściowych i otworzyła je własnym kluczem.
Zapaliła światło w salonie, ale nie zatrzymała się wśród eleganckich, połyskujących mebli z drzewa różanego i marmuru ze złoceniami. Zgrabnie wyminęła kwadratowy stół, nad którym nisko zwisał antyczny żyrandol, i poszła do przyległej sypialni.
Wyglądało tam jak w muzeum, pośrodku stało łóżko w stylu Ludwika XIV, obok toaletka z tej samej epoki, w oknach wisiały spłowiałe zasłony z jedwabnej różowej satyny i pożółkłe koronkowe firany. Kominek z karraryjskiego marmuru miał ozdobny żeliwny ruszt. Pod jedną ze ścian stała wysoka rzeźbiona sekretera ze złoceniami - w jej dolnej części znajdowały się szuflady rozmaitej wielkości, a górną tworzył szereg wąskich przegródek ukrytych za dwojgiem drzwiczek, ozdobionych scenkami rodzajowymi w stylu Bouchera, z zakochanymi pastuszkami, pasterkami i fruwającymi dookoła cherubinkami.
Mimi nazywała tę sekreterę swoim „kufrem wspomnień”. Przechowywała tam rzeczy, do których miała szczególny sentyment: muszelkę znalezioną w Biloxi, kiedy pojechała tam po raz pierwszy jako dziecko; wachlarze i lusterka - karnawałowe podarunki od kawalerów, którzy zapraszali ją na tańce, gdy była panną na wydaniu; czerwone szklane guziki od sukni, którą miała na sobie tego wieczora, gdy jej przyszły mąż poprosił ją o rękę; zasuszony i rozpadający się już goździk z jego pogrzebowego wieńca oraz wiele innych podobnych skarbów. Gdzieś wśród nich na pewno znajdzie to, czego szuka.
Znalazła go w trzeciej przegródce, wciśnięty za niemowlęce ubranko od chrztu. Był starannie zapakowany w małą paczuszkę, związaną wystrzępioną czarną tasiemką, z miniaturowym portretem na wierzchu w ramce tak ciężkiej, że musiała być z litego srebra.
To, co Mimi nazwała „dziennikiem”, było opasłym notesem oprawnym w brunatny aksamit, z mosiężnymi, zaśniedziałymi okuciami na rogach. Prawdziwy wiktoriański diariusz z podróży, o grubych kartach z czerpanego papieru, stronicach gęsto zapisanych ozdobną, staroświecką kaligrafią, z licznymi szkicami piórkiem, przedstawiającymi delikatne kwiaty, postacie, pejzaże. Joletta widziała go już raz, dawno temu. Stała teraz z rozpakowanym zawiniątkiem w rękach, pieszcząc palcami mosiężne narożniki, i przyglądała się miniaturze.
Olejne farby zachowały delikatne kolory, żywe, a przejrzyste - jakby dopiero co nałożone pędzlem. Portret przedstawiał młodą kobietę. Uśmiechała się ledwo dostrzegalnie, szeroko rozstawione piwne oczy patrzyły ze skromnością, lecz badawczo; czujnie, ale z wrażliwością. Brwi miała wygięte w lekki łuk, rzęsy długie i gęste. Nos był lekko zadarty, usta pełne, koralowej barwy. Miękkie kasztanowe włosy upięte były z tyłu w ciasny kok, spod którego wymykały się kosmyki, okalając wdzięcznie twarz. Z uszu zwisały kolczyki z granatów i perełek, stanowiące komplet z broszą spinającą koronkowy kołnierz. Nie była klasyczną pięknością, ale miała w sobie coś intrygującego, coś, co sprawiało, że trudno było od niej oderwać oczy. Malarz przedstawił portretowaną kobietę' sumiennie i wiernie, i nie bez talentu. Zdawało się, że za chwilę szeroko się uśmiechnie albo przekrzywi głowę i odpowie na jakieś pytanie, którego echo przebrzmiało dziesiątki lat temu.
Violet Fossier.
Joletta pamiętała dzień, gdy po raz pierwszy ujrzała i tę miniaturę, i ten dziennik. Mimi leżała właśnie w łóżku z powodu przeziębienia. Joletta, wtedy trzynasto - czy czternastoletnia, próbowała się nią opiekować. Mimi, która zawsze potępiała bezczynność, nie miała zamiaru bezużytecznie leżeć i drzemać albo czytać. Kazała przynieść sobie z sekretery robótkę. Joletta, szperając w poszukiwaniu włóczki, jeden za drugim wyjmowała skarby Mimi, która o każdym coś jej opowiadała.
- Podaj mi to, ma chere - zarządziła babka, gdy Joletta wyciągnęła dziennik.
Okuty mosiądzem wolumin był ciężki, ozdobny zameczek z małym kluczykiem przywiązanym czarną tasiemką wzbudzał zaciekawienie. Mimi wzięła notatnik ostrożnie, troskliwie przygładziła wytarte miejsca na aksamicie. Ulegając usilnym prośbom Joletty otworzyła zamek i podniosła okładkę, odsłaniając pożółkłe karty zapełnione piękną kaligrafią i rysunkami piórkiem, gdzieniegdzie zaplamione małymi kleksami.
- To należało do twojej praprapraprababki. Własnoręcznie zapisywała tu każdy dzień ze swojej dwuletniej podróży po Europie. Na tych stronicach zawarte są jej myśli i uczucia, bez osłonek; ten, kto to przeczyta, pozna ją dokładnie. To szkoda, że dzisiaj nie prowadzi się takich dzienników.
Joletta, urzeczona ozdobnym pismem i ledwo wyczuwalnym zapachem starości papieru, pochyliła głowę, by przeczytać pierwszą linijkę.
- Nie, nie - babka zatrzasnęła notatnik - to nie dla ciebie.
- Ale dlaczego, Mimi?!
- Jesteś jeszcze za mała ... może kiedyś, jak będziesz starsza.
- Nie jestem już mała! Jestem wystarczająco dorosła! Rozczarowanie Joletty było bezgraniczne.
Mimi przyjrzała się jej i uśmiechnęła.
- Dorosła, tak? Ale są jeszcze rzeczy, o których nie wiesz i nie powinnaś wiedzieć, póki nie dorośniesz.
Joletta zacisnęła wargi.
- Kiedy to nastąpi?
Mimi westchnęła.
- Któż to wie? Niektórzy nigdy nie dorastają. Odłóż teraz notatnik i chodź do mnie, opowiem ci coś.
Joletta posłuchała, aczkolwiek bez entuzjazmu. Babcia zaprosiła ją, by usiadła na łóżku, po czym wyciągnęła rękę, pogładziła ją po twarzy starczą, gładką dłonią i ujęła pod szpiczastą brodę.
- Nosisz imię swojej praprapraprababki Violet, wiesz?
Joletta to łacińska forma imienia Violet. Jesteś do niej bardzo podobna, choć oczy masz trochę bardziej złote, a włosy o ton jaśniejsze, prawdopodobnie od słońca, Violet chyba nigdy w życiu nie wyszła na słońce bez kapelusza i parasolki. Jesteś tej samej budowy, co ona, masz taki sam nos i brwi, zwłaszcza nos. Le nez, nos do perfum, nos znawcy.
- Mam? Naprawdę? - Joletcie aż zaparło dech z podniecenia.
- Zwróciłam na to uwagę. - Mimi z wolna pokiwała głową. - Przyjdzie dzień, że będziesz wyglądała zupełnie jak ona.
- Ale ona jest przecież taka ładna.
- Ty także, ma chere, czy wciąż ci tego nie powtarzam? - W głosie Mimi zabrzmiała nutka przygany.
- To prawda, ale myślałam, że mówisz tylko tak sobie. - Joletta nie dowierzała jej słowom.
Mimi wyciągnęła rękę i pogładziła ją po głowie.
- Nie martw się, pewnego dnia sama to dostrzeżesz. I myślę, że odziedziczyłaś po Violet także charakter. Na ogół spokojna z ciebie dziecina, ale „cicha woda brzegi rwie”, nosisz w sobie szalone marzenia, które pewnego dnia dadzą o sobie znać. Można cię prowadzić, rozsądnymi argumentami łatwo cię przekonać, ale nie dasz się do niczego zmusić. Ustępujesz, ustępujesz, ale kiedy dalej już nie można - odwrócisz się i będziesz walczyć, walczyć, nie oglądając się na cenę, a pewnie i bez pardonu. Czasem boję się o ciebie, moje maleństwo. Tak wiele ci trzeba do szczęścia i do spokoju ducha, łatwo cię zranić. Musisz na siebie uważać.
Joletta patrzyła na miniaturę i starała się przypomnieć sobie wszystko, co opowiedziała jej babka. Wiele uleciało z pamięci, ale to, co zostało, wystarczyło, by uważnie przyjrzała się rysom Violet Fossier.
Dlaczego Mimi nie pozwoliła jej przeczytać wtedy dziennika? Może ujawniał jakieś wstydliwe sprawki, jakąś mroczną rodzinną tajemnicę, które mogły zdeprawować niewinną panienkę. To pasowałoby do Mimi. Jako wychowanka szkoły przyklasztornej dotrwała do zamążpójścia w czystości i zakładała, że jej córki i wnuczki były równie cnotliwe. Bardzo to ładnie z jej strony, ale ten ideał nie bardzo w dzisiejszym świecie daje się zrealizować.
Czy naprawdę jest podobna do Violet Fossier? Joletta przekrzywiła głowę i zaczęła się nad tym zastanawiać. Jest teraz mniej więcej w tym samym wieku co Violet, kiedy ją portretowano. Może i istnieje jakieś podobieństwo, ale odmienna fryzura, ubranie i wyraz twarzy nie pozwalały stwierdzić tego na pewno. Jeśli rzeczywiście istnieje to podobieństwo, to jest ono tylko powierzchowne, nigdy nie będę tak fascynująca jak ta kobieta na miniaturze, pomyślała Joletta ze smętną rezygnacją. Jest samodzielną kobietą, ma pracę, którą lubi, własne mieszkanie i żadnego stałego mężczyzny na oku. Jedyne, co na pewno ma takie samo jak tamta - to nos.
Stała nieruchomo, wdychała i wydychała delikatnie powietrze, badając zgromadzone w pomieszczeniu zapachy. Tak, nos to ona ma.
Od urodzenia rozróżniała nieskończoną rozmaitość woni wypełniających otaczający ją świat. Na początku myślała, że wszyscy ludzie równie łatwo jak ona potrafią wyczuwać je, rejestrować, klasyfikować, czasem uporczywie podążać ich tropem. Teraz wiedziała, że jest inaczej. Niektórzy rozróżniają większość zapachów wokół siebie, ale nie wszystkie, do niektórych dociera zaledwie połowa, a są i tacy, którzy potrafią zauważyć tylko, że „ładnie pachnie” albo że „śmierdzi”.
W tym pomieszczeniu nagromadziły się zapachy kurzu i zastarzałego dymu węglowego, politury, wosku do podłóg, zmieszane z cierpkawą drażniącą wonią starego jedwabiu, skóry, wełny i bawełny, bijącą od skarbów z szuflad. Wszystko to przesłaniały jednakże niezliczone zapachy dochodzące ze sklepu i pracowni z dołu, unoszące się w nieruchornym, wilgotnym powietrzu.
Najmocniejszy był zapach olejku różanego, wonności ulubionej od najdawniejszych czasów, do dziś chyba najpopularniejszego składnika perfum. Była to jedna z pierwszych substancji, jaką Mimi pozwoliła Joletcie nalać własnoręcznie z ozdobnego flakonu, przytrzymując jej ręce, by nie drżały. Wtedy, wiele lat temu, rozlaną kropelkę Mimi wytarła szmatką, którą wsunęła Joletcie do kieszeni. „Niech ci przyniesie szczęście - powiedziała - i miłość”.
Lawenda, konwalie, cynamon to z kolei aromaty potpourri, co rano świeżo przygotowywanego w sklepie. Matka Joletty chętnie używała go we własnym domu i z nią właśnie kojarzyła się Joletcie ta czysta, trochę staromodna słodycz.
Woń korzenia kosaćca w mieszance z aromatem owoców stanowiła niemiłe przypomnienie ciotki Estelli. Starsza pani miała zwyczaj polewać się bez umiaru najnowszymi i najbardziej reklamowanymi gatunkami perfum, więc ostatnio rozsiewała wokół siebie zapach jakiejś wymyślnej kompozycji, przypominającej sztucznie aromatyzowany napój winogronowy.
Mieszanina esencji pomarańczowej i innych cytrusów wywołała u Joletty wspomnienie jej sypialni w akademiku. Właśnie taką kompozycją odświeżała zatęchłe powietrze przeniknięte wonią starej farby i przepoconych skarpetek. Cytrusowy zapach orzeźwiał i zdawał się jej wtedy nowoczesny, a poza tym kojarzył się z wonią ślubnego bukietu z kwiatu pomarańczy. Zupełnie straciła do niego upodobanie po zerwaniu zaręczyn.
Subtelny podkład woni piżma przywołał wspomnienie zimowego dnia, kiedy z kuzynką Natalią zrzuciły z półki całą butlę tej esencji na kamienną posadzkę mieszalni. Natalia winą obarczyła Jolettę. Wprawdzie to rzeczywiście Joletta strąciła butelkę, ale została popchnięta przez Natalię. Joletta musiała potem sama pozbierać zbite szkło i wytrzeć do sucha mdlący płyn. Zapach, w nadmiernym stężeniu trudny do zniesienia, wniknął w jej skórę i włosy, tkwił uporczywie w nosie i nie dał się usunąć przez wiele dni. Co gorsza, Mimi potem przez długie miesiące obawiała się powierzać jej bardziej odpowiedzialne zadania w pracowni.
Joletta próbowała wtedy wytłumaczyć, jak to się stało, ale Natalia nie dawała jej dojść do słowa i wybuchała płaczem przy każdej próbie oskarżenia, więc w końcu dała spokój. Przez lata przyzwyczaiła się ustępować starszej kuzynce. Nadal podziwiała jej bezpośredniość w sposobie bycia, śmiałość w doborze ubrań i biżuterii oraz upór w robieniu wszystkiego po swojemu. Joletta wiedziała o sobie, że także ma swój własny, skromny styl, że z tych kilku sztuk odzieży, które posiada - a są one w najlepszym gatunku i w spokojnych kolorach - może, uzupełniając je tylko atrakcyjnymi dodatkami i paroma drobiazgami ze swojej starej biżuterii, zestawić prawie nieograniczoną ilość eleganckich kreacji. Mimo to, gdy ostatnio Natalia zabłysnęła znów ciuchami od Saksa i Neimana - Marcusa, odezwało się w niej poczucie niższości, zdało się jej, że jest ubrana brzydko i niegustownie.
Woń goździków kojarzyła jej się z Timothym - woda po goleniu, której używał, miała mocną goździkową nutę. Timothy gustował w zdecydowanych zapachach, ku zdziwieniu Joletty, która spodziewałaby się po nim raczej lekkich, sportowych kompozycji. Należał przecież do tych pełnych niewymuszonego uroku młodzieńców na luzie, co to spędzają długie letnie urlopy nad wodą albo uprawiają niebezpieczne sporty w rodzaju lotniarstwa czy spływów górskimi potokami. Jako jedyny wnuk Mimi, jedyne dziecko płci męskiej w najbliższej rodzinie od co najmniej dwóch pokoleń, był rozpieszczany, ale chyba już z tego wyrósł.
Powietrze przepełniały jeszcze dziesiątki innych zapachów. Z różanym walczył o lepsze olejek wetiwerowy. Jego trochę leśny, nieco podobny do eukaliptusowego zapach wykorzystywano w pracowni do wielu kompozycji. Wetiweria - roślina sprowadzona do Nowego Orleanu w czasach kolonizacji francuskiej pochodziła z Indii i uprawiano ją w miejsce lawendy, która w tropikalnym klimacie nie chciała rosnąć. Obecnie lawendę można było importować bez trudu, lecz nowoorleańczycy pozostali wierni wetiwerii.
Tak, nos to ona ma. Ale co z tego?
Joletta rozwiązała tasiemkę, którą związany był diariusz. Otworzyła zameczek i zaczęła przerzucać pożółkłe karty w poszukiwaniu jakichś liczb i wzorów, które mogły stanowić recepturę.
Nie znalazłszy nic, zawiedziona, zacisnęła usta. Po chwili odetchnęła głęboko. Jasne, przecież to nie może być takie łatwe. Należało to przewidzieć. Trzeba będzie przestudiować dziennik słowo po słowie.
To zajmie dużo czasu, teraz jest zbyt późno. Musi zabrać dziennik do domu, zrobić kserokopię, żeby się nie zniszczył, a potem zająć się nim dokładnie. A jeśli przesłyszała się albo źle zinterpretowała słowa Mimi? Szansa, że się uda, jest w każdym razie niewielka.
Joletta wsunęła dziennik do torebki, po czym wyszła, pogasiwszy za sobą światła.
Wiosenny wiatr podrywał z chodnika śmieci i od jeziora Pontchartrain wionął chłodnym zapachem deszczu. Joletta poprawiła pasek torebki na watowanym ramieniu żakietu, wcisnęła ręce w kieszenie i ruszyła żwawo w stronę parkingu, gdzie zostawiła samochód.
Ulice o tej późnej godzinie prawie już opustoszały.
Po drugiej stronie szła czule objęta para zakochanych. Z sąsiedniej ulicy dochodził stukot końskich kopyt - to dorożka wioząca turystów. Parę kroków dalej Joletta minęła grupkę hałaśliwych studentów, pijanych piwem, swobodą i młodością. W oddali zaniosła się szlochem jazzowa trąbka.
Nowy Orlean szykował się do nocnego spoczynku, wieczór miał się ku końcowi. Siedziała w sklepie dłużej, niż zamierzała. Skręciła w boczną uliczkę, hałasy zostały z tyłu. Rozlegał się jedynie stukot jej obcasów o popękane płyty chodnika.
Najpierw pomyślała, że to echo. Potem zdała sobie sprawę, że stąpanie, które słyszy, jest cięższe niż jej własne; przez moment miała nadzieję, że ten ktoś zaraz skręci w jakąś bramę albo zostanie w tyle, gdy ona przyspieszy kroku.
Nic z tego. Kroki podążały za nią, miarowe, nieprzypadkowe; dostosowywały się ściśle do jej tempa. To mogło oznaczać tylko jedno.
Już prawie zapomniała o mężczyźnie, który ją śledził wcześniej. Poszedł sobie przecież. Poza tym prawie udało jej się przekonać samą siebie, że to było urojenie.
Najwidoczniej jednak nie było.
Poczuła, że zasycha jej w gardle. Prawie biegła teraz, na domiar złego zaczęła dokuczać jej kolka. Wyrzucała sobie, że zlekceważyła powagę sytuacji; przychodziły jej d...
kubolina12310