Roberts Nora - MacGregorowie 07 - Mrozny grudzien.pdf

(425 KB) Pobierz
NORA ROBERTS
NORA ROBERTS
MROŹNY GRUDZIEŃ
MacGregorowie
Zmuszeni do emigracji po przegranej wojnie z angielskim królem
MacGregorowie osiedli w Bostonie, Ian, bohater lej książki, jest potomkiem
pierwszych emigrantów.
Podobnie jak wszyscy członkowie tego niepokornego rodu nade wszystko ceni
wolność, honor i dobre imię. I tak jak oni wpada w tarapaty, gdy próbuje bronić
tych wartości. Wróg wciąż jest ten sam przeklęci Brytyjczycy, których chciwe
łapska sięgają aż za ocean, Ian wraz z innymi stawia im opór, ranny w walce, musi
uciekać. Los wiedzie go do zagubionej w lasach chały, gdzie z ojcem i braćmi
mieszka Alanna. Jest polowa XVIII wieku, sypie śnieg, zbliżają się święta...
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Nazywał się MacGregor. Powtarzał to sobie w myślach, zaciskając kurczowo dłonie na
wodzach. Niewyobrażalny ból przeszywał mu ramię, jakby ktoś raz po raz wbijał w nie rozgrzane do
czerwoności ostrze sztyletu. Wokół wiał zimny grudniowy wiatr i padał śnieg.
Koń niósł go sam, podążając krętymi ścieżkami wydeptanymi przez Indian, jelenie lub białych
ludzi. Wokół nie było żywej duszy. MacGregor czuł zapach świeżego śniegu i sosnowej żywicy,
słyszał uderzenia kopyt swojego wierzchowca. Zaczynało się ściemniać i cały świat zdawał się
zapadać w sen, kołysany szumem wiatru w gałęziach drzew.
Instynktownie czuł, że znajduje się z dala od hałaśliwego i pełnego ludzi Bostonu, z dala od
cywilizacji i ognia w kominku. Był bezpieczny tak mu się przynajmniej wydawało. Śnieg
niedługo zasypie ślady końskich kopyt i krople krwi nie będą już znaczyły drogi jego ucieczki.
Bezpieczeństwo nie było jednak tym, na czym najbardziej MacGregorowi zależało. Chciał za
wszelką cenę ocalić życie, ale tylko z jednego powodu. Tylko będąc żywy może dalej prowadzić
walkę, a on ślubował na wszystko, co mu drogie, że będzie walczył, dopóki nie wywalczy wolności.
Mimo ciepłego okrycia ze skóry i futer dygotał z zimna, które czuł zarówno wokół siebie, jak i w
sobie. Pochylił się nad końską szyją i uspokajająco powiedział coś po celtycku. Mężczyzna miał
skórę wilgotną i gorącą od pulsującego bólu, ale krew zdawała się zamarzać mu w żyłach niczym
szron na nagich gałęziach rosnących wokół drzew. Oddech brnącego w coraz głębszym śniegu konia
zmieniał się w zimnym powietrzu w białe, poszarpane obłoczki. MacGregor zaczął modlić się w
duchu, jak modli się człowiek, którego krew wypływa z otwartej rany. Modlił się o życie.
A przecież były jeszcze bitwy, które chciał stoczyć. Nie może umrzeć, zanim nie podniesie szabli w
boju.
Kiedy oddychając z trudem oparł się bezwładnie o końską szyję, zwierze zarżało, jakby chciało
dodać mu otuchy. Wyczuwało nie tylko woń krwi, ale i niebezpieczeństwo, które groziło jego panu.
Kierując się własnym instynktem przetrwania, ruszyło pod wiatr, na zachód.
Ból nieco złagodniał. Jak powracający sen ogarniał jego ciało i umysł. MacGregor miał
wrażenie. że gdyby tylko zdołał się obudzić, ból zniknąłby, jak każda senna mara. A sny miewał
gwałtowne i wyraźne. Walczył w nich z Brytyjczykami o wszystko to. co mu skradli; chciał
odzyskać swe dobre imię i ziemię, bić się o to, co dla każdego MacGregora jest najważniejsze i za co
każdy gotów jest zginąć.
Przyszedł na świat, kiedy toczyła się wojna. Byłoby całkiem naturalne, gdyby rozstał się z
życiem również na wojnie.
Ale jeszcze nie teraz, wyprostował się z wysiłkiem. Jeszcze nie teraz, gdy walka dopiero się
zaczęła. Przypomniał sobie piękną scenę, wspomnienie to dodawało mu sił. Mężczyźni odziani w
skóry i pióra, o twarzach poczernionych przypalonym korkiem i sadzą, zakradają się na statki
Dartmouth, Eleanor i Beaver. Byli to całkiem zwyczajni ludzie kupcy, rzemieślnicy, studenci.
Niektórych do działania popchnął wypity alkohol, innych zaś świadomość szczytnego celu. Pamiętał
trzask rozbijanych skrzyń ze znienawidzoną angielską herbatą, a potem miły dla ucha chlupot, kiedy
roztrzaskane skrzynie wpadały do zimnej wody przy nabrzeżu bostońskiego portu. Podczas odpływu
morze wyrzuciło je na brzeg, gdzie długo leżały niczym sterta bezużytecznych desek.
Ryby dostały wielką filiżankę herbaty, pomyślał. Owszem, wykonali swoje zadanie z
rozbawieniem, ale nie bezmyślnie. Mieli cel, byli zjednoczeni i zdecydowani. Tylko dzięki takiej
postawie będą mogli wygrać tę wojnę, chociaż wielu nadal nie zdaje sobie sprawy, że wojna już się
rozpoczęła, właśnie od tego zdarzenia w porcie.
Ile czasu upłynęło od tamtej wspaniałej nocy? Jeden dzień? Dwa? Zwykły pech sprawił, że nad
ranem natknął się na dwóch pijanych i rozsierdzonych żołnierzy angielskich. Rozpoznali go, bo jego
twarz, a przede wszystkim nazwisko i przekonania, były w Bostonie dobrze znane. Nie cieszył się
sympatią Anglików.
Może chcieli się tylko z nim podrażnić i nastraszyć go trochę. Może nie zamierzali go aresztować
o nic przecież nie był oskarżony. Kiedy jednak jeden z nich wyciągnął szablę, szabla MacGregora
niemal sama skoczyła do jego dłoni. Walka była krótka i, jak sam teraz musiał przyznać, zupełnie
niepotrzebna. Wciąż nie był pewien czy zabił, czy jedynie zranił popędliwego żołnierza. Pamiętał
jednak doskonale, że jego kompan sięgnął po swoją broń z żądzą mordu w oczach.
Chociaż MacGregor szybko wskoczył na konia i odjechał, kula wystrzelona z muszkietu
ugodziła go w ramię. Czuł ją teraz doskonale. Choć na szczęście przemarznięte, odrętwiałe ciało nie
czuło nic, w tym jednym miejscu ból palił go niczym żywy ogień. Potem jego umysł również popadł
w odrętwienie i MacGregor przestał odczuwać cokolwiek.
Ocknął się z trudem. Leżał w zaspie śnieżnej i widział nad sobą wirujące białe płatki na tle
ciężkiego, szarego nieba. Musiał spaść z konia. Widocznie nie był jeszcze bliski śmierci, ponieważ
ten fakt bardzo go zawstydził. Z wysiłkiem dźwignął się na kolana. Koń cierpliwie czekał obok i
spoglądał na niego z lekkim zaskoczeniem.
Mam nadzieję, że nikomu o tym nie powiesz wyszeptał MacGregor. Nie spodziewał się. że
jego głos zabrzmi tak słabo. Po raz pierwszy poczuł lęk. Zacisnął szczęki, z trudem chwycił się
wodzy i chwiejnie stanął na nogach. Muszę znaleźć jakieś schronienie. Zatoczył się i w oczach
mu pociemniało. Zrozumiał, że nie będzie miał siły wskoczyć na siodło. Mocniej chwycił wodze i
cmoknął na konia. Zwierzę ruszyło, pociągając za sobą jego zmęczone ciało.
Po pierwszym kroku miał nieprzepartą ochotę upaść i dać się pokonać mroźnej nocy. Ktoś mu
kiedyś powiedział, że zamarznięcie jest mało bolesne. Człowiek po prostu zapada w lodowaty sen.
Ale skąd, u diabła, ten ktoś mógł to wiedzieć, skoro przeżył? Roześmiał się na tę myśl, ale
Śmiech zaraz zamienił się w atak kaszlu, który jeszcze bardziej go osłabił.
Zupełnie stracił poczucie czasu, odległości i kierunku. Próbował myśleć o rodzinie, o rodzinnym
cieple. Myślał o rodzicach, braciach i siostrach pozostałych w Szkocji, gdzie za wszelką cenę starali
się nie tracić nadziei. O ciotkach, wujach i kuzynach z Wirginii, którzy pracą zdobywali prawo do
nowego życia i ziemi. On zaś znajdował się gdzieś pomiędzy, uwięziony między miłością do
dawnego życia i fascynacją nowym.
Czy jednak żył tu, czy w Szkocji, wróg pozostał ten sam. Myślenie o nim dodawało mu sił.
Przeklęci Brytyjczycy mordowali jego rodaków i skazywali ich na wygnanie. Teraz ich chciwe
łapska sięgnęły aż za ocean, żeby na wpół szalony angielski król mógł i tutaj wprowadzić swoje
prawo i ściągać podatki.
Potknął się i wodze omal nie wysunęły mu się z ręki. Zamknął oczy i chwilę odpoczywał,
wsparłszy głowę na końskiej szyi. Przypomniał sobie twarz ojca i jego płonące dumą oczy.
Znajdź sobie miejsce na ziemi i nigdy nie zapomnij, że jesteś MacGregorem. Te słowa
często od niego słyszał. Nigdy o tym nie zapomni.
Znużony otworzył oczy i nagle poprzez wirujące płatki śniegu dostrzegł zarys budynku. Zamrugał z
niedowierzaniem i przetarł zmęczone powieki, lecz budynek nie zniknął. Kontury miał niewyraźne,
ale niewątpliwie był prawdziwy.
No, koniku mówiąc to oparł się ciężko o bok zwierzęcia. Może jednak śmierć nie jest
mi dzisiaj pisana.
Krok za krokiem brnął przed siebie w głębokim śniegu. Po jakimś czasie spostrzegł, że to
zbudowany z sosnowych bali budynek gospodarczy. Zgrabiałymi palcami otworzył skobel. Nogi
odmawiały mu posłuszeństwa, wkrótce jednak znalazł się wewnątrz i poczuł miłe ciepło bijące od
stojących tu zwierząt.
Wokół panowała ciemność. Idąc po omacku natrafił na stertę siana. Gdzieś obok zaryczała
oburzona jego nagłym wtargnięciem krowa. I to był ostatni dźwięk, jaki usłyszał.
Alanna okryła się wełnianą peleryną. Ogień w kuchennym palenisku płonął jasno, roztaczając
delikatną, miłą woń drzewa jabłoni. Nie było w tym nic nadzwyczajnego, ale ten widok i zapach
napełniał ją radością. Tego dnia obudziła się w świetnym nastroju. Pewnie sprawił to świeżo spadły
śnieg, chociaż jej ojciec wcale się z niego nie ucieszył. Ona zaś uwielbiała patrzeć na czysty biały
puch pokrywający nagie gałęzie drzew.
Śnieg padał coraz słabiej i wkrótce na podwórzu pojawią się ślady stóp ojca, braci i jej własnych.
Trzeba oporządzić zwierzęta, zebrać jaja, a potem jeszcze naprawić uprząż i narąbać drzewa. Jednak
teraz przez krótką chwilę mogła stać w małym kuchennym oknie i cieszyć się pięknym widokiem.
Gdyby ojciec ją na tym przyłapał, potrząsnąłby głową i stwierdził, ze jest niepoprawną
marzycielką. Powiedziałby to szorstko, ale bez gniewu, raczej ze smutkiem. Jej matka też była
marzycielką. Umarła, zanim w pełni ziściło się jej marzenie o domu i spokojnym, dostatnim życiu.
Alanna wiedziała, że Cyrus Murphy nie był z natury twardym człowiekiem. Szorstkim i
opryskliwym uczyniła go śmierć zbyt wielu bliskich mu osób. Najpierw odeszło dwoje dzieci,
później ukochana żona. Kolejny syn piękny i młody Rory zginął na wojnie w Francuzami.
Pomyślała o swoim mężu, Michaelu Rynnie, który również odszedł, chociaż w mniej
dramatycznych okolicznościach.
Nie wspominała go często. W końcu była jego żoną tylko trzy miesiące, a wdową już od trzech
lat. Był on jednak dobrym, porządnym człowiekiem i gorzko żałowała, że nie dane im było doczekać
się potomstwa.
Nie czas na smutne rozmyślania, upomniała się w duchu. Wsunęła na głowę kaptur peleryny i
wyszła z domu. Dzisiejszy dzień to kolejny dzień radosnego oczekiwania i zapowiedź nadejścia
czegoś lepszego. Święta już niedługo, a Alanna przyrzekła sobie przecież, że będą radosne i
wspaniałe.
Już od dłuższego czasu spędzała długie godziny przy kołowrotku i krosnach. Musiała zrobić dla
braci nowe szaliki, rękawice i czapki. Niebieskie miały być dla Johnny'ego, a czerwone dla Briana.
Dla ojca zaś namalowała miniaturowy portret matki. Musiała sporo zapłacić miejscowemu
złotnikowi za srebrną ramkę.
Wiedziała, że takie prezenty sprawią im radość, tak samo jak potrawy, które zamierzała
przyrządzić na świąteczną ucztę. To było dla niej najważniejsze szczęśliwa, bezpieczna rodzina.
Skobel na drzwiach do budynku gospodarczego był otwarty. Westchnęła z irytacją.. Dobrze, że
pierwsza to zauważyła. Gdyby zobaczył to ojciec, jej młodszy brat. Brian, usłyszałby kilka ostrych
słów.
Weszła do środka, zsunęła kaptur z głowy i sięgnęła po drewniane cebrzyki wiszące przy
drzwiach. Wokół panował półmrok, więc zapaliła lampę. Kiedy skończy dojenie, Brian i Johnny
zdążą już nakarmić zwierzęta i wyczyścić stajnie. Zbierze jajka i przyrządzi ojcu i braciom solidne
śniadanie.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin