Coulter Catherine - Czar 02 - Czar tropikalnej wyspy.pdf

(1297 KB) Pobierz
19024718 UNPDF
19024718.001.png
Tytui oryginału: Cafypso Magie
Projekt okładki: Maciej Sadowski
Korekta: Alicja Chylińska
Prolog
Copyright © Catherinc Coulter 1988
Ali rights reserved including the right of reproduction
in wliole or in part in any form.
This edition published by arrangernent with NAL Signet,
a member of Penguin Group (USA) inc.
Copyright © for the Potish translation Wydawnictwo „bis" 2005
Haversham House, Richmond, Anglia
marzec 1813 roku
ISBN: 83-89685-33-7
Gdzież, u diabła, była Charlotte?
Lyonel Ashton, szósty hrabia Saint Leven, masze­
rował przez mocno zaniedbany ogród w Haversham.
Charlotte tam nie było, tylko jedna służąca starają­
ca się znaleźć wystarczająco okazałe wiosenne kwiaty
na bukiet. Hrabia w duchu życzył jej powodzenia.
Łucja, jego cioteczna babka, zasugerowała stajnie.
Westchnął. Łucja nie lubiła Charlotte i ledwie skrywa­
ła swoją niechęć do lorda Havershama, którego uwa­
żała za źle wychowanego durnia. Całą rodzinę Haver-
shamów traktowała okropnie, pomyślał Lyon. Zasta­
nawiał się, dlaczego nalegała, żeby tu dziś przyjechać.
Jej kiepska wymówka o pięknej pogodzie była równie
fałszywa jak noszona przez nią treska. Wreszcie hra­
bia skręcił i przeciął podjazd, kierując się do stajni.
Lord Haversham, tak jak i Charlotte, mieli bzika
na punkcie polowania i stajnie nakryte łupkowym da­
chem były w o wiele lepszym stanie niż sam dom.
Lyon zajrzał najpierw na nieskazitelnie czysty pa-
dok. Wyglądało na to, że byli tam wszyscy stajenni
i ich pomocnicy, ale nie było Charlotte.
Wydawnictwo „bis"
ul. Lędzka 44a
01-446 Warszawa
tel. (0-22) 877-27-05, 877-40-33
fax (0-22) 837-10-84
Druk i oprawa: Białostockie Zakłady Graficzne S,A.
5
A
19024718.002.png
Na koniec hrabia wkroczy! do chłodnej stajni.
Wszystkie konie znajdowały się na zewnątrz, gdzie
z nimi trenowano. Nikogo nie było w pobliżu. Lyon
zmarszczył czoło, ale podszedł do siodłami. Przysta­
nął na moment przed zamkniętymi drzwiami.
Charlotte była w środku, słyszał jej głos. Z uśmie­
chem na twarzy sięgnął do klamki, po czym nagle cof­
nął rękę. Usłyszał także glos mężczyzny; niski, głębo­
ki... czuły. A potem głos Charlotte - piskliwy okrzyk.
Lyon poczuł, jak krew pulsuje mu w skroniach.
Jak gdyby był kimś innym, człowiekiem poruszają­
cym się we śnie, obserwował swą dłoń sięgającą
po klamkę i naciskającą ją powoli. Drzwi otworzyły
się wolno i bezszelestnie.
Charlotte leżała na plecach, opierając głowę
na hiszpańskim siodle; lord Danvers, ze spodniami
z koźlej skóry spuszczonymi do kolan, znajdował się
między jej szeroko rozłożonymi nogami, pompując
w nią z impetem.
Lyon wszedł do pokoju. Bardzo powoli podniósł
szpicrutę. W tej samej chwili Charlotte zobaczyła go
i krzyknęła.
Zdzielił białe pośladki Moresseya. Dancy ryknął,
gwałtownie wyskakując z Charlotte, a jego twarz by­
ła obrazem przerażonego zdumienia i bólu. Lyon
zdzielił go szpicrutą raz jeszcze, po czym odrzuci! ją
na bok. Chwycił Moresseya, szarpnął go do góry
i walną! pięścią w twarz swego byłego przyjaciela.
I jeszcze raz. Moressey walczył, ale bezskutecznie.
Lyon uderzył go znowu i usłyszał trzask kości.
- Przestań! Lyonelu, przestań! Zabijesz go! -
Charlotte opuściła spódnice i rzuciła się ku niemu.
Ciągnąc go za ramię, potrząsała nim i wrzeszczała.
Sen nagle się urwał. Lyon wpatrywał się w pokie­
reszowaną twarz Moresseya, który stracił przytom-
ność. Powoli, z rozmysłem, Lyon go puścił i patrzył,
jak ten pada na podłogę ze spodniami u kolan. Dan­
cy nie mógł się teraz poszczycić wybujałą męskością.
Lyon by! świadom zapachów unoszących się w sio­
dłami: pachniało lnianym siemieniem, skórą i sek­
sem. Odwrócił się do swojej narzeczonej. Nienatu­
ralnie spokojnym głosem powiedział:
- Mam nadzieję, że odwołasz nasze zaręczyny
w gazetach. Kiedy lord Danvers przyjdzie do siebie,
powiedz mu, że zgłosi się do niego mój sekundant.
- Lyonelu - odparła Charlotte, wyciągając ku nie­
mu rękę. - Proszę, to nie to, co...
- Możesz zatrzymać pierścionek zaręczynowy. Po­
nieważ jest nowy i nie stanowi dziedzictwa Saint Le-
ven, nie będzie mi potrzebny. - Patrzył, jak łzy zbie­
rają się w jej pięknych oczach. - Chyba lepiej by by­
ło - powiedział tym samym spokojnym głosem - gdy­
byś zajęła się swoim kochankiem. Jak mi się zdaje,
ma ziamany nos.
Odwróci! się i wyszedł z siodłami.
- Lyonelu! Niech cię diabli, wracaj!
Odwrócił się z zimnym i złowrogim wyrazem twarzy.
- Wnioskuję, moja droga Charlotte, że zamierzasz
poślubić lorda Danversa? Będzie cię potrzebował
do opieki, jak sądzę, kiedy już wpakuję mu kulę w ra­
mię. Doprawdy, co za szkoda, właściwie uważałem
Dancy'ego za przyjaciela. Co do ciebie, cóż, napraw­
dę nie ma o czym więcej mówić.
Jego jedyną trzeźwą myślą, kiedy wracał w stronę
domu, było: „Mój Boże, a gdybyśmy byli już po ślu­
bie i zastałbym ją z innym mężczyzną?".
Wcale nie by! zaskoczony widokiem ciotki Łucji
stojącej przy powozie. Popatrzy! na nią.
- Przykro mi, mój chłopcze - powiedziała, delikat­
nie dotykając jego rękawa opuszkami palców.
6
7
- Czy to byt powód naszej wizyty?
- Tak.
- Pogoda jest wyśmienita, tak jak powiedziałaś.
- Nie będę cię okłamywać, Lyonie. Ulżyło mi, że
odkryłeś prawdę, nim byłoby za późno.
- Skąd wiedziałaś? Wiedziałaś, że ona oszukuje
mnie z Moresseyem?
- Wejdź do powozu. Opowiem ci w drodze po­
wrotnej do Londynu.
Ruszył za nią. Jego twarz nie wyrażała żadnych
uczuć. Powóz potoczył się po szerokim podjeździe.
Lyonel nie obejrzał się za siebie.
Rozdział 1
Toczy się między nimi potyczka na języki.
SHAKESPEARE
Cranston House, Londyn, Anglia
maj 1813 roku
Diana Savarol nienawidziła Londynu. Był maj,
a ona się trzęsła, zawsze się trzęsła. Chciała wrócić
do domu, z powrotem na wyspę Savarol w Indiach
Zachodnich, gdzie zawsze było ciepło; niebo zawsze
rozświetlało tam jasne słońce. Spojrzała na Łucję, la­
dy Cranston, groźną starszą damę, która miala język
cięty jak brzytwa, i zacisnęła wargi. Diana jak dotąd
nie była całkiem pewna, czy ją lubi. Chociaż Łucja
była niska, wyglądała majestatycznie niczym królowa
ze swoimi białymi jak śnieg włosami upiętymi wyso­
ko do góry, i ostrym podbródkiem, zadartym nieco
wyżej niż u zwykłych śmiertelników.
- Nazywaj mnie ciotką Łucją - powiedziała wład­
cza dama Dianie po jej przybyciu. - Nie jestem tak
właściwie twoją ciotką, ani nawet cioteczną babką,
ale tak będzie dobrze.
I Diana się do tego dostosowała. Któż by tego nie
zrobił, kiedy te bystre, bladoniebieskie oczy wpatry­
wały się w niego tak rozkazująco?
- Powinnam poprosić, żeby napalono w kominku
- odezwała się Diana, spoglądając z nieskrywaną tę­
sknotą na puste palenisko.
9
- Doprawdy, moja droga? Nie wydaje mi się. Dla­
czego nie nałożysz cieplejszego szala?
- Nie mam cieplejszego szala.
- A zatem będziesz musiała przywyknąć. Jesteś tu
dopiero tydzień, moje dziecko.
Łucja powróciła do swojej książki, mrożącej krew
w żyłach gotyckiej powieści, której akcja była najzu­
pełniej niewiarygodna i wyjątkowo podniecająca.
Diana wspomniała o tym głośno, z szeroko rozwarty­
mi oczyma, a Łucja odparła:
- Cóż, nie jestem jeszcze martwa, moje dziecko.
Cieszy mnie zapominanie o moich pięćdziesięciu
sześciu latach, choćby tylko na chwilę. Bohaterka to
taka gąska. Doprawdy, nadzwyczaj zabawna.
- Czy bohaterka zemdlała już w tym rozdziale, cio-
teczko?
- Dwa razy - odpowiedziała Łucja. - Raz przy zło­
czyńcy i raz przy bohaterze. Jest w tym znakomita.
Obawiam się, że to jedyna rzecz, w jakiej jest znako­
mita, chyba żeby wziąć pod uwagę jej oczy, które opi­
sywane są jako niebieskie niczym błękit nieba... naj­
zupełniej niewiarygodne, muszę przyznać... i wielkie
niczym delikatne porcelanowe spodki. Wedgwood,
jak sądzę? Och, moja droga Diano, dziś wieczorem
weźmiemy udział w balu u lady Bellermain. Założysz
nową suknię z błękitnego jedwabiu. Dzięki temu bę­
dziesz wyglądała na mniej opaloną.
Diana lubiła błękitny jedwab, ale nie dlatego, że
jej cera wydawała się dzięki niemu bledsza. Sprawiał,
że wyglądała na wysoką i smukłą jak zdrowe, młode
drzewko. Bal! Diana poczuła się tak, jakby trafił ją
piorun. Co się z nią tam stanie, kiedy przed salą peł­
ną obcych wyda się, że ona nie potrafi...
- Cioteczko... - odezwała się z pewną desperacją.
- Muszę ci powiedzieć, że ja nie umiem...
Didier, kamerdyner Łucji, którego ciotka z czuło­
ścią określała mianem „tego starego mnicha",
wszedł do salonu, skłonił się nieznacznie i powie­
dział głębokim głosem:
- Przybył lord Saint Leven, proszę pani. Jak pani
sobie życzyła.
- Ach, Lyonel! Nie stójże jak słup soli, Didier,
wprowadź mojego siostrzeńca. - Łucja upchnęła po­
wieść pod siedzeniem swojego fotela, po czym posła­
ła Dianie spojrzenie, które ta dokładnie przetłuma­
czyła sobie jako: „Uważaj na to, co mówisz, albo
obedrę cię ze skóry".
Kim był ten cały Lyonel? To naprawdę siostrze­
niec Łucji? Oczywiście, Diana będzie dla niego
uprzejma. Dlaczego miałaby nie być? Diana łatwo
mogła odpowiedzieć na własne pytanie. Nie zmusza­
ła się do grzeczności wobec nikogo. Nie chciała tu
przebywać. „Będę trzymać język na wodzy, przynaj­
mniej przez chwilę" - pomyślała i uśmiechnęła się
na myśl o wepchnięciu sobie dłoni do ust.
Lyonel nie chciał widzieć się z Łucją, przynajmniej
jeszcze nie teraz, ale właśnie wrócił ze swojej posiadło­
ści w okolicach Yorku. Większość czasu spędził w to­
warzystwie Frances i Hawka w ich stadninie koni wy­
ścigowych Desborough. Ale nigdy w życiu nie zignoro­
wałby wezwania od Łucji, a poza tym - jak sobie tłu­
maczy! - kochał tę cioteczkę. Bądź co bądź, ocaliła go
przed małżeństwem, któremu nigdy nie przyświecała­
by łaska niebios. Przelotnie pomyślał o Dancym Mo-
resseyu, teraz nieszczęsnym mężu Charlotte. Lyonel
postrzelił go w ramię i jakoś nikt się o tym nie dowie­
dział. Bóg jeden wie, że ktoś powinien o tym usłyszeć,
bo Charlotte wrzeszczała jak potępiona dusza.
Zamaszystym krokiem wszedł do salonu i zamarł.
Pośrodku pokoju stała dziewczyna, skulona w sobie
10
11
Zgłoś jeśli naruszono regulamin