225. Boswell Barbara - Dobrana paczka.pdf

(566 KB) Pobierz
288552708 UNPDF
Barbara Boswell DOBRANA PACZKA
ROZDZIAŁ PIERWSZY
- Jak już się nie wiedzie, to we wszystkim? - Wielebny Will Franklin potrząsnął głową z
niedowierzaniem. - Trudno się z tym zgodzić, Mac. - Za dużo cynizmu i pesymizmu. A gdzie...
- Pozytywne myślenie? - wtrącił Macauley Wilde. - Wiem, wiem. Przeczytałem książkę, którą mi
pożyczyłeś. Próbowałem myśleć pozytywnie, kiedy już po pierwszym dniu pobytu zabroniono Brickowi
na tydzień wstępu do nowej szkoły, bo bił kolegów. Podobnie, kiedy Lily chyłkiem wykradła się z domu i
nie wróciła na noc, a także gdy mały Clay został zawieszony w prawach ucznia po tym, jak ze swoim
„gangiem” włamał się do laboratorium biologicznego i wypuścił z klatek wszystkie białe myszki.
- Wiem, że to bywa trudne - przerwał pastor, nie godząc się z czarnowidztwem Maca, choć w tej
sytuacji pesymizm mógł wydawać się uzasadniony. - Dzieci twojego brata, Reida, rzeczywiście miały
trudności z przystosowaniem się do życia w Bear Creek.
- Wcale się nie przystosowały - rzekł ponuro Mac. - A co gorsza, nie mają zamiaru tego uczynić. To
maniacy.
- Nie przeczę, że cała czwórka jest... trudna. - Wielebny pastor chrząknął, mając świadomość, że nie
użył najtrafniejszego przymiotnika, lecz jako duchowny chciał znaleźć możliwie taktowne określenie.
Przecież w odniesieniu do dzieci nie mógł zastosować słów: „skandaliczne”, „potworne” albo „ohydne”.
- Myślałem raczej o sile modlitwy - wyjaśnił.
- Środki religijne nie poskutkują, chyba że zaczniemy odprawiać egzorcyzmy.
- Żartujesz, Mac. - Pastor uśmiechnął się z zakłopotaniem. - Zawsze miałeś poczucie humoru.
- Nie żartuję. Dzieci są u mnie prawie pięć miesięcy i coś trzeba z tym zrobić. Kiedy zjawiły się w
czerwcu, sądziłem, że przez lato jakoś się ustatkują i we wrześniu spokojnie pójdą do szkoły. Ale nic z
tego. Jest coraz gorzej. Mamy połowę października i jestem w rozpaczy. To nie może trwać dłużej.
- Myślisz o oddaniu ich stanowej opiece społecznej?
- Ha! Nikt ich nie weźmie. Skoro są tu tak krótko, władze Montany uważają, że powinny zostać
odesłane do swego rodzinnego stanu, Kalifornii, a ci z Kalifornii odpowiadają, że to już nie ich problem.
Dzieciaki są niepoprawne i sieją postrach wśród pracowników opieki społecznej.
- Widzę, że za wszelką cenę chcesz zatrzymać potomstwo Reida i Lindy. Godna podziwu odwaga.
Chciałem powiedzieć: oddanie - poprawił się wielebny Will.
- To moi bliscy - westchnął Mac. - Kochałem brata i bardzo lubiłem jego żonę, chociaż inaczej
podchodziliśmy do wielu spraw.
- Większość ludzi miała inne poglądy na życie niż Reid i Linda - taktownie zauważył pastor. - Szkoda,
że nie wziąłeś dzieci zaraz po śmierci ich rodziców. Rok, który spędziły u twego brata Jamesa i jego
żony, Ewy, był dość... niefortunny. Sądzę, że większość problemów, które masz z nimi, wzięła się z
tamtego... trudnego okresu.
- Wiem. Ja też nie chciałbym mieszkać z Jamesem i Ewą. Proponowałem, że zaopiekuję się dziećmi, ale
oni stwierdzili, iż tylko małżeństwo może się nimi zająć. - Mac skrzywił się. - Uznali, że skoro mam za
sobą nieudany związek, to przebywanie ze mną pod jednym dachem będzie szkodliwe dla dzieci. Nie
nadawałem się do wychowywania dzieci brata, dopóki nie okazało się, że James i jego żona nie mogą wy-
trzymać z małymi potworami.
- James i Ewa bez wątpienia mieli dobre zamiary, ale są... - pastor przerwał i odkaszlnął. - Trudni. Znów
użyłem tego słowa, lecz jako duchowny nie mogę użyć określeń: zadufani w sobie, obłudni i małostkowi,
kiedy mówię o stadle małżeńskim. A temu, że twoje małżeństwo się rozpadło, nie jesteś winien. Byliście
z Amy zbyt młodzi, kiedy się pobieraliście. Każde z was oczekiwało czegoś innego, więc się rozstaliście.
Trudno. Nieszczęście. Stało się. Było, minęło i nie powinno cięto powstrzymywać od wejścia w następny,
trwały związek.
- Wyszło szydło z worka. Ciągle mi powtarzasz: „znajdź sobie miłą dziewczynę i ożeń się”.
- Małżeństwo oznacza stabilizację. Nie wspominając o tym, że dzieci rozpaczliwie potrzebują matki.
- Wiedziałem, że to powiesz. - Mac wstał i zaczął chodzić tam i z powrotem wzdłuż ściany ozdobionej
łbem łosia o wspaniałym porożu, pośrodku której znajdował się duży, granitowy kominek. -
Rzeczywiście nie spieszno mi było do małżeństwa po doświadczeniach z Amy, choć wiem, że sam nie
mogę wychowywać dzieci. Jednak kiedy w końcu uznałem, że powinienem się ożenić, to zgadnij, co się
okazało. Oto żadna kobieta nie jest zainteresowana małżeństwem, jeśli wiąże się to z opieką nad
potomstwem mojego brata.
- Naprawdę rozmawiałeś o ślubie z którąś z twoich... znajomych? - spytał zaciekawiony pastor.
- Niezupełnie, ale im o tym napomykałem. Jill Finlay wzruszyła ramionami i powiedziała, że nie będzie
wychowywać żadnych innych dzieci poza własnymi. Tonya Bennett zaproponowała, bym pozbył się całej
czwórki, a wówczas porozmawiamy o małżeństwie. Marcy Tanner przyznała, że chce wyjść za mnie, ale
była przekonana, że dzieci pozbawią nas szansy na szczęście, więc powinienem poszukać im innego
domu. Oczywiście, gdyby nie dzieci, nie potrzebowałbym się żenić z żadną z nich. Nawet nie chciałbym.
Ale jest jak jest... To beznadziejne. Jaka kobieta przy zdrowych zmysłach zostanie moją żoną i zamieszka
z „bandą czworga”?
- Pomyśleć, że zaledwie rok temu, na walentynkowym balu dobroczynnym, zostałeś uznany za
najbardziej pożądanego kandydata na męża w całym Bear Creek - westchnął wielebny Will. - Cóż, jestem
rozczarowany postawą Jill, Tonyi i Marcy, ale trudno im się dziwić. Potrzebujesz kobiety o wyjątkowej
wrażliwości i zaangażowaniu, a te panie nie odznaczają się takimi cechami. Za to ja znam kogoś odpo-
wiedniego.
- Próbujesz bawić się w swata? Dziękuję, ale nie trzeba. Jeśli sam nie mogę znaleźć...
- Mac, wybacz, że przeszkadzam! - Do pokoju wpadł wysoki, dobrze zbudowany kowboj, najwyraźniej
czymś poruszony.
Macauley poczuł, że zamiera mu serce. Zarządca rancza, Webb Asher, nie zwykł bez powodu wpadać w
panikę.
- Co się stało, Webb?
- Mamy zniszczone ogrodzenie na północnym pastwisku. Nie wiem, jak do tego doszło, ale zostało
stratowane przez bydło, które przemieszcza się teraz w kierunku Blood Canyon.
- A już myślałem, że nie może być gorzej! - jęknął Mac. - Musimy natychmiast naprawić płot i zacząć
zaganiać krowy. - Spojrzał na zegarek. - O piątej powinienem odebrać Autumn po lekcji tańca w
miejskim ośrodku kultury.
- Mógłbym poprosić moją córkę, żeby odwiozła małą do Double R - zaofiarował się pastor. - Myślisz,
że Autumn wsiądzie do auta z Tricią?
- Nie wiem. - Mac znowu zaczął krążyć po pokoju. - Autumn nie zna Tricii zbyt dobrze, a te jej lęki...
Wszędzie widzi czające się niebezpieczeństwo. Jak mogę być w dwóch miejscach jednocześnie? Odebrać
Autumn i pracować na północnym pastwisku?
- Gdybyś miał żonę, pilnowałaby dzieci, gotowałaby i...
- Obiad! - Mac z rozpaczą złapał się za głowę. - Do licha, zapomniałem o obiedzie.
- A Lily nie może czegoś ugotować? - spytał pastor. - Wiem, że w liceum ma lekcje gotowania, bo i
moja Tricią tam się uczy.
- Lily prędzej podpali kuchnię albo otruje pozostałe dzieci. I to umyślnie - westchnął Mac. - Pani
Lattimore przygotowuje nam gulasz na trzy dni, kiedy przychodzi sprzątać, lecz przez następne cztery dni
tygodnia ja muszę martwić się o posiłki.
- Ta młoda dama, którą miałem na myśli, przepada za gotowaniem - zauważył wielebny Will. -
Znakomicie radzi sobie z dziećmi i zawsze pragnęła mieć rodzinę. Pracuje w Waszyngtonie. Z jej listów
wynika, że chciałaby coś zmienić w swoim życiu. Możemy sprowadzić ją do Bear Creek i...
- Byłaby kimś w rodzaju narzeczonej na zamówienie?
- To nie gorsze niż ogłoszenie matrymonialne w gazecie - nie ustępował pastor. - A mój plan z
pewnością jest lepszy i bezpieczniejszy. Mogę ręczyć za ciebie i Karę. Oboje...
- Hej, Mac, twój bratanek prowadzi dżipa! - krzyknął Webb i ruszył ku frontowym drzwiom.
- Brick? Powinien być w szkole. Jeśli znowu go wyrzucili...
Trzej mężczyźni wybiegli na ganek.
- Dobry Boże, to mały Clay! - sapnął pastor. Przez moment jak sparaliżowani wpatrywali się w
drugoklasistę siedzącego za kierownicą.
- Wujku Mac! - zawołał Clay, wtaczając się dżipem na podjazd. - Dzisiaj wcześniej odesłali mnie do
domu, bo jestem zarażony. Zobacz, jak dobrze prowadzę!
- Czym zarażony?
- Słyszałem, że w szkole podstawowej zanotowano przypadki wietrznej ospy - powiedział wielebny
Will. - Jeśli Clay to złapał, co najmniej przez tydzień nie będzie chodził do szkoły. Moja mała Joanna
parę lat temu przez dwa tygodnie leżała w łóżku chora na ospę.
- Ożenek wydaje się sprawą nie cierpiącą zwłoki - przyznał Mac. - Rozsądny związek między dwojgiem
dorosłych ludzi, którzy wiedzą, czego chcą. Pastorze, czym prędzej sprowadź tę dziewczynę, o której
wspomniałeś. Na mój koszt - dorzucił, biegnąc w kierunku dżipa.
Kara Kirby po raz kolejny czytała list, bezskutecznie pragnąc odmienić jego sens:
Z przykrością informujemy, że ze względu na cięcia budżetowe zmuszeni jesteśmy zmniejszyć
zatrudnienie w naszym ministerstwie i pani stanowisko zostało przewidziane do redukcji w terminie
trzydziestu dni od niniejszej daty.
Z listu wynikało, że nie chodzi o kwestionowanie jakości pracy, którą Kara wykonywała doskonale,
lecz o oszczędności budżetowe w dziedzinie, która przestała być traktowana priorytetowo.
Straciła pracę statystyka! Za trzydzieści dni będzie bezrobotna. Gorące łzy napłynęły jej do oczu.
Poczuła, że ogarnia ją strach. Wykonywała to zajęcie przez ostatnich pięć lat! Prawda, że przeważnie było
nudno, ale zarabiała nieźle, miała zapewnioną opiekę medyczną, a także tydzień płatnego urlopu. W
zeszłym roku Kara mogła sobie pozwolić na opłacanie czynszu za mieszkanie bez brania współlokatorki.
Zawsze była raczej introwertyczna i nieśmiała, ale dzielenie lokum z różnymi dziewczętami sprawiało, że
prowadziła bardziej urozmaicony tryb życia. Kiedy jednak ostatnia współmieszkanka wyszła za mąż,
Kara zdecydowała się mieszkać sama, mając za towarzysza jedynie syjamskiego kota o imieniu Tai.
Trzy miesiące temu, w dniu własnych urodzin, siedziała przed telewizorem z kotem na kolanach i
podsumowywała swoje życie. Miała dwadzieścia sześć lat, była samotna. Niewielki krąg przyjaciół
rozpadł się, znajomi pozakładali rodziny albo wyjechali i tylko w jej życiu nic się nie zmieniło. W
perspektywie rysowała się smutna, samotna przyszłość bez męża i dzieci. A teraz jeszcze bez pracy!
Tai miauknął i zeskoczył z tapczanu.
- Och, koteczku, co my zrobimy? - Kara z trudem przełknęła ślinę.
W najczarniejszych myślach nie przypuszczała, że może być aż tak źle. Dzwonek telefonu wyrwał ją z
ponurych rozmyślań.
- Kara? - w słuchawce rozległ się ciepły głos wielebnego Willa Franklina.
- Wujek Will! - wykrzyknęła dziewczyna z przejęciem.
- Nie chciałabyś przyjechać do nas z wizytą, moja droga?
- Bardzo bym chciała, ale...
- Żadnych „ale”. Opłacę całą podróż. Ginny, dziewczynkom i mnie bardzo zależy na twoim przyjeździe
do Montany tak szybko, jak to możliwe.
Stojąc przy wyjściu z lotniska w Helenie, Mac Wilde po raz setny oglądał fotografię otrzymaną ty dzień
temu od pastora. Na zdjęciu widniała podobizna Kary Jo Kirby.
Ostatnio Mac był zmuszony ponaglić wielebnego Willa, by ten skontaktował się jak najszybciej z
dziewczyną z Waszyngtonu. Po tym, jak parę dni temu przyłapano Bricka ukrytego w dziewczęcej
przebieralni z polaroidem w ręku i po gonitwie za chorym na ospę Clayem, który uciekał, nie pozwalając
sobie posmarować krost maścią, Mac uznał, że związek małżeński to po prostu życiowa konieczność.
Wielebny Will był zachwycony.
- Znam Karę od lat i gwarantuję, że jest godną zaufania dziewczyną. Musisz wiedzieć, że prawie przez
pięć i pół roku byłem jej ojczymem. Wychowywałem ją od trzeciego do ósmego roku życia, a potem ja i
jej matka rozwiedliśmy się - powiedział.
Mac przyglądał się mu bez słowa. Znał Willa i Ginny Franklinów od piętnastu lat, odkąd pastor przybył
do Bear Creek. Oboje wraz z córkami, szesnasto- i dwunastoletnią, stanowili niezwykle przykładną
rodzinę. Mac Wilde po raz pierwszy usłyszał o poprzedniej pani Franklin.
- To nie tajemnica, choć rzadko mówię o swoim pierwszym małżeństwie. Nie ma powodu, a poza tym
Ginny nie chce do tego wracać. Przez lata utrzymywałem kontakt z Karą, choć nie widywaliśmy się tak
często, jak byśmy tego pragnęli. - Pastor podał Macowi fotografię. - Została zrobiona prawie pięć lat
temu. Miałem wówczas konferencję w Waszyngtonie i odwiedziłem moją byłą pasierbicę.
Mac wpatrywał się w zdjęcie. Uśmiech Kary Kirby wyglądał na wymuszony. Miała zgrabny, mały
nosek, ładne, białe zęby i brązowe, ostrzyżone na pazia włosy. Grzywka, przy której modelowaniu na
pewno nie użyto żadnego żelu, podkreślała duże, szeroko otwarte oczy dziewczyny, w których na
czerwono odbił się błysk flesza. Według opinii wielebnego Willa, Kara miała piwne oczy. Młoda kobieta
z fotografii, ubrana w białe spodnie i brzoskwiniową bluzkę, była szczupła, choć przez ostatnie pięć lat
mogła utyć.
Jakieś parę kilogramów, pomyślał Mac, przełykając ślinę. Nic nie szkodzi. Jeśli tylko miała taki
charakter i zalety, o których wspominał pastor, i jeśli zechce poświęcić się dla zrozpaczonego mężczyzny
oraz czwórki nieznośnych dzieci, to on, Mac, miał diabelne szczęście, że na nią trafił.
Dźwigając podróżną klatkę kota, Kara skierowała się ku wyjściu. Po drodze rozglądała się uważnie, ale
wśród osób oczekujących na pasażerów samolotu nie mogła dostrzec wielebnego Willa Franklina.
- Przepraszam, czy pani Kara Kirby?
- Tak. - Dziewczyna zatrzymała się i spojrzała na dużo wyższego od siebie mężczyznę.
- Jestem Mac Wilde.
Przyglądał się jej uważnie. Nie zmieniła się przez te pięć lat. Miała taką samą fryzurę jak na starym
zdjęciu i duże piwne oczy. Była kruchą, delikatną dziewczyną o smukłych kształtach, choć to, co
interesowało go najbardziej, skrywał gruby, przypominający tunikę beżowy sweter i szerokie popielate
spodnie.
Ubranie utrzymane w dobrym guście, ale wyjątkowo pozbawione fantazji i za bardzo maskujące figurę.
Mac spróbował sobie wyobrazić, jak wyglądałaby w jaśniejszych kolorach i stroju podkreślającym
kobiece kształty. Zmarszczył brwi, uświadomiwszy sobie trop własnych skojarzeń. Nie spodziewał się
oczywiście, że Kara będzie ubrana jak nastolatka Lily, która swymi ekstrawaganckimi kreacjami często
go szokowała.
Zachmurzył się na myśl o tym, że wczoraj koło trzeciej nad ranem przyłapał bratanicę, jak wślizgiwała
się do domu. Mała cwaniara nie chciała powiedzieć, gdzie była i z kim.
Kara zaniepokoiła się, spostrzegłszy wyraz dezaprobaty na twarzy mężczyzny. Domyśliła się, że Mac
został wysłany przez pastora, by ją przywieźć z lotniska, i ta misja najwyraźniej nie przypadła mu do
gustu. Zapewne nie spodobała mu się również sama Kara. Mężczyzna taki jak on - ciemnowłosy, wysoki,
przystojny - nigdy nie zwróciłby uwagi na kogoś tak przeciętnego jak ona.
Wuj Will mówił, że z lotniska do domu w Bear Creek jedzie się parę godzin, a to oznaczało dłuższą
podróż w towarzystwie Maca Wilde’a, który z pewnością będzie się z nią okropnie nudził.
Kara wysiliła umysł, by coś powiedzieć. Pragnęła zdobyć się na jakiś błyskotliwy bon mot, lecz, jak
zwykle, nic z tego nie wyszło.
- Rozumiem, że pastor Franklin nie mógł przyjechać po mnie na lotnisko i poprosił pana o tę przysługę -
rzekła, karcąc się natychmiast za stwierdzenie oczywistości.
- Sam chciałem przyjechać - odpowiedział Mac.
Opłacił dziewczynie bilet pierwszej klasy, miał zamiar się z nią ożenić, więc nic dziwnego, że spieszyło
mu się, by obejrzeć przyszłą żonę.
- To miło z pana strony. - Kara uśmiechnęła się.
Mac popatrzył uważnie na pannę Kirby. Jej uśmiech w niczym nie przypominał wymuszonego grymasu
ze zdjęcia. Był szczery, rozjaśniał i odmieniał twarz. Ten nagły błysk ożywienia sprawił, że dziewczyna
wydała się mu bardzo ładna. Najpierw zwrócił uwagę na jej cerę, nie smagłą jak u miejscowych kobiet,
lecz jasną i gładką jak kość słoniowa.
Kara szybko zmieniła wyraz twarzy, przybierając maskę spokoju i ostrożności. Znowu wyglądała tak,
jak w chwili spotkania. Mac zmrużył oczy. Nagle ta maska również zaczęła go interesować, bo już
wiedział, że pod nią kryje się oblicze innej kobiety. Piwne oczy tamtej lśniły ciepłem, gdy się uśmiechała,
a pełne wargi nabierały zmysłowości.
Wyobraził sobie, że całuje te słodkie usta, i poczuł przyjemne ciepło rozchodzące się po ciele. Spodobał
mu się pomysł z pocałunkiem. Uświadomił sobie, że nie miał kobiety, odkąd pod jego dachem zjawiły się
dzieci.
Kara ukradkiem obrzuciła go wzrokiem, czując się niezręcznie pod ostrzałem spojrzeń. Jak na kobietę w
jej wieku, miała niewielkie doświadczenie w stosunkach z mężczyznami. Teraz wyczuwała jakieś
napięcie, towarzyszące temu spotkaniu.
- Czy... czy daleko jest do domu pastora w Bear Creek?
- Jakieś trzy godziny jazdy do miasteczka i jeszcze ze dwadzieścia minut do rancza.
- Jakiego rancza?
- Mojego. Wielebny Will nie wspomniał o Double R?
Mac był najwyraźniej zaskoczony. Zakładał, że pastor przedstawił dziewczynie sytuację i przekazał jej
podstawowe informacje o przyszłym mężu i jego gospodarstwie.
- Nie. Mówił trochę o własnym domu - wyjaśniła Kara, zastanawiając się, dlaczego ranczo Maca
miałoby stanowić temat rozmowy między nią i pastorem.
W tym momencie Tai zamiauczał tak przeraźliwie, że musiano go usłyszeć na całym lotnisku.
- Widzę, że Autumn będzie miała konkurencję we wrzaskach - mruknął Mac.
Kara nie wiedziała, do czego odnosi się ta uwaga, lecz była pewna, że nie ma ona związku z jej
ulubieńcem.
- Tai nie jest wytrawnym podróżnikiem - wyjaśniła przepraszająco. - To był jego pierwszy lot i czuje się
nieszczęśliwy. Cieszę się, że wzięłam go ze sobą do kabiny pasażerskiej.
Głębokie spojrzenie ciemnobrązowych oczu Maca Wilde’a wprawiało Karę w zakłopotanie. Kiedy
znowu poczuła je na sobie, zarumieniła się gwałtownie.
- Wiem, że nie ucieszyło to załogi ani pozostałych pasażerów, ale po prostu nie mogłam skazać go na
lot w przedziale towarowym - ciągnęła, odwracając wzrok. - Tai nigdy przedtem nie podróżował. To
może pozostawić w jego psychice trwałe urazy.
- Kot z urazami w psychice - powtórzył Mac.
Pomyślał, że taka wrażliwość dziewczyny dobrze rokuje, jeśli chodzi o stosunki z dziećmi. W końcu
były sierotami, które od czasu śmierci rodziców po raz drugi zmieniły dom.
- Chodźmy, odbierzemy pani bagaż i ruszamy na ranczo.
- Ja... wolałabym raczej pojechać do domu wielebnego Franklina - zauważyła Kara, która przez cały
czas kurczowo trzymała w ręku klatkę z Taiem. - Nie mogę się doczekać spotkania z wujem Willem. Z
Ginny i dziewczynkami także - dodała szybko.
Mac nie był zachwycony, ale przystał na to życzenie.
- Tylko nie mogę zbyt długo zostawiać dzieci bez opieki. Naprawdę powinniśmy zaraz jechać.
Poszedł po bagaż, a Kara podążyła za nim, podziwiając po drodze wspaniałą sylwetkę swego
towarzysza. Miał dzieci. To oczywiste, że taki atrakcyjny mężczyzna założył rodzinę. Kara zastanawiała
się, gdzie też może być jego żona, skoro tak spieszno mu do dzieci, i dlaczego w tej sytuacji zgodził się
wyjechać po nią na lotnisko.
Pomyślała, że żonaty mężczyzna nie powinien patrzeć na kobiety taksującym wzrokiem. A może była
przewrażliwiona lub źle zrozumiała jego spojrzenia?
- Dużo ma pan dzieci? - spytała, gdy już opuścili lotnisko i znaleźli się w dżipie Maca.
Wydobyła kota z klatki i trzymała go na kolanach, co sprawiło, że przestał rozpaczliwie miauczeć.
- Czworo - odrzekł Mac.
Pastor z pewnością musiał wspomnieć o dzieciach. W końcu to główny powód jej przyjazdu tutaj! Mac
rzucił okiem na Karę i spostrzegł, iż ukradkiem go obserwuje. Przyłapana, zarumieniła się lekko ze
zmieszania.
- To miło - ciągnęła tym samym, bezosobowym tonem.
Co też pastor mógł jej powiedzieć, skoro dziewczyna przyjmuje wszystko z takim spokojem? Z radia
dobiegały słowa romantycznej piosenki. Kara gładziła futerko kota i próbowała się uspokoić. Czuła się
nieswojo. Była w dżipie sam na sam z mężczyzną.
- W jakim wieku są pańskie dzieci? - zapytała, bawiąc się obróżką Taia.
Mac zmarszczył brwi. Nie tak to sobie wyobrażał. Sądził, że Kara przyjedzie do Montany
Zgłoś jeśli naruszono regulamin