Roberts Nora - Intrygujący wspólnik.rtf

(354 KB) Pobierz
NORA ROBERTS

NORA ROBERTS

INTRYGUJĄCY WSPÓLNIK

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Chaos. Telefony się urywają. Wszyscy się spie­szą; krzyczą, warczą, klną. Zewsząd dociera stukot maszyn do pisania. W powietrzu unosi się zapach wystygłej kawy, świeżych bułek, papierosów, po­tu. Dom wariatów?

Parę osób niewątpliwie by się zgodziło z tym określeniem. Ale to nie był dom wariatów - to był dział miejski gazety „New Orleans Herald” pół godziny przed zamknięciem numeru.

Większość dziennikarzy nie zwracała uwagi na panujący wokół rozgardiasz - traktowała go jak powietrze, którym się oddycha. Każdy zajęty był własną pracą, codzienne sukcesy lub porażki in­nych nikogo nie interesowały. Owszem, liczyła się solidarność zawodowa, każdy jednak koncentro­wał się na własnym temacie, pilnie strzegąc swo­ich źródeł informacji. Dobry dziennikarz prasowy nie potrafi żyć bez stresu, harmidru, naglących terminów, ciekawych tropów, które trzeba spraw­dzić.

Matthew Bates przeszedł przez wszystkie dziennikarskie szczeble. Zaczynał jako sprzedaw­ca gazet w manhattańskiej dzielnicy Lower East Side; zanim stał się cenionym reporterem, parzył kawę, był chłopcem na posyłki, pisał nekrologi i sprawozdania z wystaw kwiatów.

Umiejętności znajdowania ciekawych tematów nie zdobył na kursach dziennikarskich, po prostu miał ją we krwi. Lata studiów, a potem ciężka praca pozwoliły mu jedynie doszlifować talent, z którym przyszedł na świat.

W wieku trzydziestu lat patrzył na życie trzeź­wo, z lekkim przymrużeniem oka. Lubił ludzi, ale nie miał wobec nich żadnych złudzeń czy oczeki­wań. Zresztą trudno o to, kiedy pracuje się w pokoju pełnym szaleńców.

Zakończywszy artykuł, zawołał gońca, wręczył mu tekst i po raz pierwszy od trzech godzin pozwolił sobie na chwilę relaksu. Rok temu opuś­cił Nowy Jork i przyjął posadę w „Heraldzie”. Czuł się wypalony, niespokojny, potrzebował odmiany. Nowy Orlean zaś był miastem równie ekscytującym jak Nowy Jork.

Zajmował się sprawami kryminalnymi. Morder­stwa, kradzieże i rozboje stanowią stały element dzisiejszego świata. Starał się wyrzucić z głowy okrutne, bezsensowne zabójstwo osiemnastolet­niej dziewczyny, które przed chwilą skończył opisywać. To było najtrudniejsze: najpierw konie­czność zachowania obiektywizmu, a później wy­mazanie z pamięci obrazów niewinnych ofiar.

Nie sprawiał wrażenia zimnego, cynicznego twardziela. Kiedy miał dwadzieścia kilka lat, dene­rwowało go, że z wyglądu bardziej przypomina beztroskiego amatora surfingu niż dziennikarza. Teraz to go bawiło.

Wysoki, szczupły, doskonale zbudowany, lepiej czuł się w dżinsach niż w garniturze. Ciemnoblond włosy opadały mu na uszy, zakrywały kołnierz koszuli. Brak sztywności w ubiorze i zachowaniu powodował, że ludzie chętnie się przed nim otwie­rali, toteż bez trudu zdobywał potrzebne informacje.

Kiedy chciał, potrafił być czarujący, ale w jego roześmianych niebieskich oczach często pojawiał się błysk złości. Pod maską luzaka krył się upór, pasja oraz wybuchowy temperament.

Uśmiechając się pod nosem, skierował wzrok na kobietę siedzącą przy sąsiednim biurku. Laurel Armand miała jedwabistą skórę, którą aż chciało się pogładzić, opadające swobodnie na ramiona bujne czarne włosy i żywe, lśniące oczy w kolorze szmaragdu. Z twarzy przypominała dziewiętnasto­wieczną piękność z Południa, która życie spędza na przyjmowaniu gości i spacerach po ogrodzie. Mówiła cichym, melodyjnym głosem, który zda­wał się płynąć niczym srebrzysty strumyk.

Ale glos Laurel był równie mylący co jej wy­gląd. Laurel Armand nie należała do cichych i pokornych istot - była zdolną, ambitną dzien­nikarką, upartą, o porywczym usposobieniu. Matt uwielbiał wyprowadzać ją z równowagi.

Skupiona, ze zmarszczonym czołem, dojechała do końca artykułu, wyciągnęła kartkę z maszyny i zawołała gońca, po czym przeniosła spojrzenie na mężczyznę przy sąsiednim biurku. Odruchowo wyprostowała plecy.

- Masz jakiś problem, Matthew? - spytała lekko znudzonym tonem.

- Nie, Laurellie. Żadnego. Zaczerwieniła się. Nie lubiła tego zdrobnienia.

- Zajmij się swoimi morderstwami.

- Ze wszystkimi się już uporałem. - Posłał jej łobuzerski uśmiech.

Nie dam się sprowokować, nie dziś, powiedzia­ła do siebie, zaciskając pod biurkiem pięści.

- To dobrze - oznajmiła ze słodyczą, której zadawały kłam iskry gniewu w jej oczach.

- A może założymy się, czyj tekst trafi na pierwszą stronę?

Uniosła nieznacznie brwi.

- Nie chciałabym pozbawiać cię pieniędzy.

- A może to ja pozbawię ich ciebie? - Wstaw­szy od biurka, podszedł bliżej i pochylił się nad jej uchem. - Pięć dolarów, kwiatuszku. Pasuje? Cho­ciaż twój stary jest właścicielem gazety, to nasi redaktorzy potrafią odróżnić genialny tekst od średniego.

Usłyszał, jak Laurel wciąga z sykiem powietrze. Kusiło go, aby zacisnąć wargi na jej ustach.

- W porządku, Bates. Ale zakładamy się o dzie­sięć dolców. - Wstała od biurka. Irytowało ją, że musi zadzierać głowę, aby patrzeć mu w oczy. Jeszcze bardziej irytowało ją jego pewne siebie, zuchwałe spojrzenie. - Chyba że taka suma prze­kracza twoje możliwości finansowe - dodała uszczypliwie.

- Może być dziesięć. - Owinął wokół palca kosmyk jej włosów. - I żeby udowodnić ci, jacy szarmanccy potrafią być Jankesi, to za wygraną zaproszę cię na lunch.

Przysunęła się bliżej, niemal ocierając się o nie­go. Poczuł, jak przeszywa go dreszcz.

- Lepiej daj forsę żebrakowi pod kościołem. Uśmiechając się promiennie, odepchnęła go na bok i skierowała ku drzwiom.

Odprowadził ją wzrokiem. Kiedy znikła mu z oczu, wsunął ręce do kieszeni i kręcąc głową, roześmiał się głośno. W dziale miejskim panował taki harmider, że nikt nawet nie zwrócił na niego uwagi.

- Psiakrew! - zaklęła, prowadząc samochód przez zatłoczone śródmieście. Matt Bates jest naj­bardziej nieznośnym i irytującym facetem, jakiego kiedykolwiek spotkała. Przejechawszy skrzyżo­wanie na żółtym świetle, ponownie zaklęła. Gdyby jej brat Curtis nie poznał go na studiach, Matthew wciąż mieszkałby w Nowym Jorku. Nie przyjąłby pracy w „Heraldzie”. Komu innemu codziennie działałby na nerwy.

Wrodzona uczciwość kazała jej jednak przy­znać, że Bates jest najlepszym reporterem w całej redakcji. Cechowała go dokładność, przenikliwy umysł, instynkt psa myśliwskiego. Co nie znaczy, że jest człowiekiem łatwym w pożyciu. Wcisnąw­szy hamulec, wykonała ostry skręt kierownicą. Jakiś buick zajechał jej drogę. Wpuściła go. Była zbyt wściekła na Matta, by walczyć o pierwszeń­stwo przejazdu.

Oczywiście Matt wygrał zakład. Jego znakomi­ty artykuł o zabójstwie trafił na pierwszą stronę.

W ciągu tych dwunastu miesięcy, odkąd prze­niósł się do Nowego Orleanu, ani razu nie spojrzał na nią tak jak inni mężczyźni. To, że nie lubiła tego, jak inni na nią patrzą, nie miało najmniej­szego znaczenia.

Nie widziała w jego oczach uległości ani podziwu. Nigdy nie próbował jej podrywać ani się z nią umówić - nie żeby jej na tym zależało. Z drugiej strony żałowała, bo z przyjemnością by mu odmówiła. Chociaż mieszkał w tym samym budynku, ba, na tym samym piętrze co ona, ani razu nie wpadł do niej pod pretekstem, że czegoś mu zabrakło. Szkoda - z przyjemnością zatrzas­nęłaby mu drzwi przed nosem.

Ale nieustannie ją drażnił. Na przykład uwiel­biał czynić spostrzeżenia na temat mężczyzn, z którymi się spotykała. Co gorsza, spostrzeżenia na ogół trafne. Obecnie wyżywał się na Jerrym Cartierze, konserwatywnym, pozbawionym po­czucia humoru radnym miejskim. Laurel widywa­ła się z nim z dobroci serca, a także dlatego, że niekiedy podrzucał jej ciekawe tematy. Ciągle jednak musiała bronić Jerry'ego przed Mattem, wbrew sobie wychwalać go pod niebiosa.

O ileż życie byłoby prostsze, gdyby Matthew Bates nadal pracował w redakcji na Manhattanie. I gdyby nie był tak cholernie przystojny.

Im bardziej Laurel oddalała się od miasta, tym mniej Matthew i przegrany zakład zaprzątały jej myśli. Na bezchmurnym niebie słońce powoli chyliło się ku zachodowi. Promienie z trudem przedzierały się przez gęste gałęzie drzew ros­nących wzdłuż szosy. Wokół rozbrzmiewał śpiew ptaków zamieszkujących pobliskie bagna. Groźne, pogrążone w cieniu tajemnicze bagna. Zawsze ją fascynowało, że dwa światy, jeden cywilizowany, drugi dziki i niebezpieczny, tak blisko z sobą sąsiadują.

Kiedy skręciła w boczną drogę prowadzącą do domu, w którym spędziła dzieciństwo, przepełniło ją uczucie błogości i dumy. Niebo zasłaniały gałęzie cedrów, przez które tylko gdzieniegdzie sączyło się światło. Z gałęzi zwisał typowy dla kra­jobrazu Południa mech hiszpański. W Promesse d'Amour, jak Armandowie nazywali swą posiad­łość rodową, czas stal w miejscu.

Dojechawszy do końca podjazdu, Laurel przez chwilę siedziała w samochodzie i patrzyła na biały piętrowy dom otoczony gąszczem azalii, kamelii i magnolii. W oczy uderzała feeria barw, w nozd­rza - wpadająca przez otwarte okno orgia zapa­chów. Doryckie kolumny, ciągnący się wzdłuż całego domu balkon z czarnym okratowaniem, delikatnym niczym czarna koronka, porastający werandę bluszcz - wszystko to dodawało urody i charakteru tej cudownej starej rezydencji.

Laurel weszła bez pukania bocznymi drzwiami. Tu się urodziła, tu spędziła dzieciństwo i mło­dzieńcze lata. W ogromnym holu woń kamelii w wazonie na stole mieszała się z zapachem wosku i cytryny. Pewnie tak samo pachniało tu przed stu łaty. Przystanąwszy na moment przed lustrem, poprawiła włosy, po czym skierowała się do salonu.

- Cześć, tatku. - Wspiąwszy się na palce, pocałowała ojca w nieogolony policzek.

William Armand, przystojny mężczyzna o lek­ko szpakowatych włosach, uwielbiający dobrą whisky i dobry tytoń, starym zwyczajem poczochrał córkę po głowie.

- Cześć, księżniczko. Przeczytałem twój ar­tykuł o burmistrzu. Jest świetny. - Na widok irytacji w oczach Laurel uniósł zdziwiony brwi.

- Dzięki, tato.

Odwróciła się do starszej kobiety, która siedzia­ła w obitym granatową tkaniną wysokim fotelu. Kobiety o białych jak gołąb, gęstych włosach, poznaczonej siecią zmarszczek twarzy i bystrych zielonych oczach.

- Babciu... - schyliwszy się, Laurel pocałowała staruszkę - ty nigdy się nie zestarzejesz.

- I bardzo dobrze! - oznajmiła niskim, zmys­łowym głosem Olivia Armand. - Ty też nie, moje dziecko - dodała, ściskając wnuczkę za rękę.

- Mamy dobre kreolskie geny... Williamie - zwró­ciła się do syna. - Bądź łaskaw nalać Laurel drinka, a przy okazji mnie również. - Podała mu szklankę.

- A teraz, kochanie, powiedz mi: jak tam twoje życie romantyczne?

Śmiejąc się wesoło, Laurel przycupnęła na pufie.

- Na pewno mniej urozmaicone niż twoje, babciu.

- Niedobrze. - Starsza pani podniosła szklankę do ust. - Wiesz, co mi przeszkadza w dzisiejszym świecie? Za ciężko się pracuje, za mało romansuje. A ty, moja mała - pogroziła palcem wnuczce - niepotrzebnie tracisz czas na tego mydłka Cartiera. On by nawet łóżka nie potrafił ogrzać, a co dopiero rozpalić kobietę.

Laurel wzniosła oczy do nieba.

- Wcale nie chcę, żeby mnie rozpalał.

- Ale najwyższy czas, żeby ktoś to zrobił!

- stwierdziła autorytatywnie staruszka. William Armand omal się nie zakrztusił.

- Nie wszyscy mają takie sprośne myśli jak ty, babciu - rzekła Laurel.

- Wszyscy, wszyscy! - Staruszka wybuchnęła rubasznym śmiechem. - Tylko nie każdy się do nich przyznaje.

- Curt pewnie zjawi się lada moment?

- Tak - odparł William, zajmując drugi fotel.

- Dzwonił wkrótce przed twoim przyjściem, by uprzedzić, że nie będzie sam.

- Może wreszcie przywiezie jakąś przyjaciół­kę? - rozmarzyła się Olivia. - Chłopak niemal nie wysuwa nosa z ksiąg prawniczych. Z takimi wnu­kami nigdy nie zostanę prababcią. Jego fascynuje prawo, ciebie dziennikarstwo... - Staruszka popat­rzyła z wyrzutem na Laurel. - Naprawdę nie mogłabyś sobie znaleźć kochanka?

- Nie jestem gotowa stanąć na ślubnym kobier­cu. - Laurel uniosła szklankę do światła.

- A kto mówi o małżeństwie? - Wzdychając głośno, staruszka przeniosła spojrzenie na syna.

- Dzisiejsza młodzież, cóż ona wie o życiu? W moich czasach...

Wywód starszej pani przerwał odgłos zamyka­nych drzwi.

- To pewnie Curt - powiedziała Laurel, podry­wając się na nogi. W momencie, gdy weszła do holu, uśmiech zamarł na jej twarzy, a w oczach pojawił się błysk złości. - A, to ty - rzekła, spoglądając na mężczyznę, który towarzyszył Curtisowi.

Matt uniósł jej dłoń do ust, zanim zdołała ją wyszarpnąć.

- Uwielbiam słynną południową gościnność - mruknął.

Jakaż ona piękna, pomyślał, obserwując Laurel, która obróciła się twarzą do brata. Złość widoczna w jej oczach znikła, ustępując miejsca czułości.

- Cześć. - Cmoknęła go na powitanie. - Co u ciebie?

- W porządku. Pracy mnóstwo...

- Pewnie co nieco usłyszysz dziś na ten temat - uprzedziła go lojalnie. - Babcia wsiadła na swego ulubionego konika...

Curt popatrzył na siostrę tak zbolałym wzro­kiem, że ta wybuchnęła śmiechem. Następnie przeniosła spojrzenie na Matta, który nie spuszczał z niej oczu. Po krzyżu przebiegł jej dreszcz. Kim jest ten facet? Od roku zadawała sobie to pytanie i ciągle nie znajdowała odpowiedzi. Jak to moż­liwe, aby dwóch tak różnych ludzi - jeden wiecz­nie zabiegany cynik, drugi łagodny marzyciel - potrafiło się ze sobą zaprzyjaźnić? Nie umiała go rozgryźć; może dlatego tak często o nim myślała? Odruchowo spuściła wzrok na jego usta. Zaklęła w duchu, gdy rozciągnęły się w uśmiechu.

- Chodźmy - powiedział Curt, nieświadom napięcia w powietrzu. - Może Matt przyciągnie uwagę babci. On to potrafi, to znaczy skupiać uwagę kobiet.

Laurel prychnęła pogardliwie. Kiedy Curt ru­szył przodem, Matt ujął ją za łokieć.

- Jeśli mnie natychmiast nie puścisz - zaczęła gniewnie - to...

- Urządzisz mi dziką awanturę? Uwielbiał salon Armandów; przebywając tu, zapominał o dzieciństwie spędzonym w ciemnym, obskurnym mieszkaniu na drugim piętrze, gdzie kaloryfer bardziej służył jako ozdoba niż urządze­nie grzewcze. Tamto życie minęło i nigdy nie wróci. Teraz był człowiekiem sukcesu, znanym, cenionym dziennikarzem. Czasem jednak nacho­dziły go wspomnienia: trudno wyrzucić z pamięci buty, które piją w nogi, brzuch, w którym stale burczy z głodu.

- Widzę, Curt, że przyprowadziłeś swojego przyjaciela Jankesa? - Olivia Armand obrzuciła Matta przyjaznym spojrzeniem.

Curt ścisnął dłoń ojca, posłusznie pocałował babcię w policzek, następnie skierował się do barku, by przyrządzić drinki.

- Pani Olivio... - Matt uniósł dłoń starszej kobiety do ust. - Jest pani coraz piękniejsza.

- Och, ty łotrze! Zaniedbujesz mnie. Ostatni raz widziałam cię miesiąc temu, a dla osoby w moim wieku miesiąc to szmat czasu!

Matt ponownie złożył pocałunek na pomarsz­czonej dłoni.

- Bywałbym częściej, gdyby przyjęła pani mo­je oświadczyny.

Laurel z całej siły starała się zachować powagę. Psiakość, czy on musi być tak piekielnie czarują­cy? Olivia zaś roześmiała się zachwycona.

- Gdybym była trzydzieści lat młodsza... - Po­klepała po ręce Matta, który przysiadł na oparciu jej fotela. - Cóż, ale nie jestem. A ty, kochanie - popatrzyła z wyrzutem na wnuczkę - dlaczego nie zainteresowałaś się Mattem? To facet z krwi i kości...

Laurel zaczerwieniła się. Siedziała bez słowa, wściekła z powodu rumieńców.

- To doskonała kobieca sztuczka - wyjaśniła Mattowi Olivia. - Świetnie robi na cerę. Ja po mężu i trzech kochankach wciąż potrafiłam czer­wienić się na zamówienie. - Starsza pani nic sobie nie robiła ze spojrzenia, jakie wnuczka jej posłała.

- Ładna z niej dziewczyna, prawda?

- Śliczna - potwierdził Matt, który bawił się równie dobrze, jak Olivia.

- Urodzi zdrowych synów.

- Może nalać ci kolejnego drinka, mamo? - za­proponował William, widząc narastającą furię w oczach córki.

- Doskonały pomysł, Williamie. - Olivia poda­ła mu pustą szklankę. - Nie widziałeś ogrodu, Matthew. Teraz jest najlepsza pora roku, wszystko kwitnie. Laurellie, kochanie, pokaż naszemu Jan­kesowi, jak powinien wyglądać prawdziwy ogród.

Laurel wbiła w babcię chłodne spojrzenie.

- Jestem pewna, babciu, że Matthew...

- Z przyjemnością go obejrzy - dokończył Matt, podnosząc się z fotela.

Laurel zawiesiła na nim wzrok.

- Nie chciałabym być...

- Nieuprzejma? - spytał.

Oj, chciałabym, bardzo bym chciała, pomyślała Laurel, wychodząc do ogrodu. Ale nie mogła sobie pozwolić na nieuprzejme zachowanie w obecności swojej rodziny, i on świetnie o tym wiedział.

- To ci sprawia autentyczną rozkosz - syknęła, gdy tylko zamknęła za sobą drzwi.

- Co? - spytał niewinnie.

- Drażnienie się ze mną. Wyprowadzanie mnie z równowagi.

- Wiesz, trudno nie lubić czegoś, w czym się jest mistrzem.

Uśmiechnęła się z przekąsem.

- No dobrze. Oto ogród. - Wykonała szeroki gest ręką. - Ani ty nie masz ochoty go zwiedzać, ani ja cię po nim oprowadzać.

- Mylisz się. - Ściągnął ją z tarasu na jedną z wielu wąskich ścieżek wijących się wśród bujnej ogrodowej roślinności. - Chodź. Jeśli mnie nie oprowadzisz, Olivia wymyśli nam inne wspólne zajęcie.

Laurel przyznała mu w duchu rację. W porządku. Mogą się przejść. Zachodzące słońce barwiło niebo na czerwono, kwiaty odurzały zapachem. Zresztą dawno nie podziwiała ogrodu o zmierzchu. Panował w nim jakiś niesamowity spokój. Ptaki, które śpiewały za dnia, już ucichły, a te, które wolały żyć po zmroku, jeszcze się nie obudziły.

- Uwielbiam ogród o tej porze dnia - powie­działa cicho. - Wyobrażam sobie damy w długich szeleszczących sukniach przechadzające się wśród kwiatów, muzyków grających na tarasie, kolorowe lampiony...

Zawsze podejrzewał, że Laurel jest marzycielką jak jej brat, tyle że dotąd starannie ukrywała tę stronę swojego charakteru. Teraz też nie zamierza­ła jej zdradzać, po prostu cudowne rośliny uśpiły jej czujność. Ciekaw był, jakie inne ma słabości.

- Pod wieczór zapachy stają się bardziej inten­sywne -...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin