McMullen Sean - Glosy w jasnosci.rtf

(816 KB) Pobierz

SEAN McMULLEN

 

Głosy w jasności

KSIĘGA PIERWSZA WIELKOZIMIA

 

Przełożyła

Agnieszka Fulińska

 


Tytuł oryginału

VOICES IN THE LIGHT


Dla Mariann McNamara z Aphelionu


Część pierwsza

 

KALKULOR


PROLOG

 

Dziewczyna poruszała się ze spokojną pewnością siebie złodzieja, który wie, że nikt mu nie przeszkodzi. Załoga stumetrowej wieży opuściła znajdującą się na samym szczycie galerię snopbłysku, pozostawiając zielone oko teleskopu odbiorczego, by wpatrywało się bezmyślnie w wieżę na wschodnim horyzoncie. Odblokowała koła sterujące teleskopem i przekręciła je, obracając go powoli ku wschodzącemu okrągłemu Księżycowi. Zegar wagowy na ścianie zabrzęczał, gdy doszedł do godziny 9.45. Kółka wiszącego obok kalendarza pokazywały, że jest 26 września roku 1684 Zmierzchu Wielkozimia.

Pracowała szybko, ponieważ na obserwacje nie pozostało wiele czasu. Wprawdzie teleskop był ustawiony i umocowany tak, żeby wypatrywać sygnałów z położonej na wschodzie wieży Numurkah, dawał się jednak przesunąć o kilka stopni w celu wprowadzenia poprawek i dokonywania napraw. Niemniej najwyższy kąt wynosił zaledwie dwanaście stopni.

Powierzchnię Księżyca stanowiła jak zwykle mieszanina gór i kraterów, poznaczona nikłymi śladami dawnych kopalni odkrywkowych. Kilka sprawnych obrotów pozwoliło odłączyć standardowy okular; dłużej trwało zamontowanie i ustawienie jej własnych obiektywów i suwmiarek. Zegar zabrzęczał znowu, a następnie odliczył godzinę dziesiątą. Kiedy skończyła, Księżyc znajdował się pięć stopni nad horyzontem.

Wielkie powiększenie dało rozmyty obraz, który tańczył w poruszającym się powietrzu, ale dziewczyna miała wyjątkowo ostry wzrok oraz specjalny okular. Księżyc był tuż po pełni; na krawędziach - właśnie tam, gdzie trzeba - dostrzegła cienie. Dopasowała ruchomy celownik okularu, zerknęła na zegar wagowy koło lampy na ścianie i zmierzyła długość cienia rzucanego przez uskok kopalni. Wstrzymała oddech, po czym stłumiła podniecenie. To może być błąd pomiaru - szepnęła - nie daj się nabrać. Powtórzyła pomiar, a potem jeszcze raz drugim okiem. Wszystkie odczyty były takie same. Zegar pokazywał godzinę 10.15.

Pospiesznie zanotowała liczby i wybrała inny cień, powtarzając tyle samo pomiarów. Zegar wybił 10.30. Wysokość wynosi teraz dziesięć stopni, uświadomiła sobie, przesuwając celownik na kolejną kopalnię. Czas zdawał się przyspieszać, gdy dokonywała pomiarów trzeciego cienia - i nagle jedno z kół podnoszących teleskop za ruchem Księżyca osiągnęło maksimum wysokości i się zablokowało. Wzór starożytnych kopalni znikł z pola widzenia okularu, a zegar wybił 10.45.

Lepsze to niż nic, pomyślała, obniżając teleskop, żeby na powrót nastawić go na sąsiednią wieżę sygnalizacyjną. Odkręciła specjalny okular i ustawiła ostrość na galerię snopbłysku na szczycie wieży na horyzoncie, przez cały czas nie mogąc powstrzymać przemożnej chęci zajrzenia do wyników pomiarów. Dopiero gdy galeria znowu stała się dobrze widoczna, spojrzała na kartkę. Kilka pospiesznych rachunków potwierdziło to, co wcześniej obliczyła sobie w głowie: pierwsza z trzech kopalni była znacznie głębsza niż rok temu.

Omiótłszy ostatnim spojrzeniem galerię sygnalizacyjną, wyszła na klatkę schodową i rozpoczęła długie schodzenie ku podnóży wieży. Przez całą drogę na dół w jej myślach kotłowało się od następstw pięcioprocentowego pogłębienia zadrapań na księżycowej powierzchni. Idąc opustoszałymi ulicami portu rzecznego, zatrzymała się, żeby spojrzeć na jasny, a mimo to tajemniczy Księżyc. To tak ważne odkrycie, a ona nie może o nim nikomu powiedzieć. Całe jej życie zmieniało się w zbiór tajemnic, którymi nie mogła się z nikim podzielić.

- Fantastyczne: wciąż działają, mimo że minęły dwa tysiące lat - powiedziała głośno. Potem odwróciła się ku gromadzie budynków tworzących bibliotekę Echuca Unitech. - Czas zbudować własną maszynę.


1

ZAWODNICY

 

W siódmym ruchu Fergen nie zauważył jeszcze nic podejrzanego w ustawieniu figur na planszy. Zawodnicy byli jego ulubioną grą; miał w pamięci nawet najdziwaczniejsze jej strategie i scenariusze. Hauptliberin przesunęła piona, żeby zagrozić jego łucznikowi. Ten ruch był czystą bezczelnością, marną intrygą mającą zmusić go do zmarnowania strzały. Przesunął łucznika w bok, zasłaniając flankę rycerza.

Hauptliberin odchyliła się na oparcie i uderzyła w milczące klawisze starego klawikordu, przeciętego na pół i wmontowanego w ścianę jej gabinetu. Fergen otarł pył z palców. Wszystko, włącznie z planszą, meblami i pozostałymi przedmiotami w pokoju, pokrywał kurz. Panował tu straszny bałagan. Z dziur w suficie zwieszały się druty, w szparach boazerii widać było niewykończone układy prętów, bloków, dźwigni, zapadek, trybów i uchwytów, a jeszcze więcej mosiężnej i stalowej maszynerii wystawało z dziur w podłodze. Od czasu do czasu poruszał się któryś z mechanizmów.

Podczas gdy Fergen skupiał całą uwagę na grze, Hauptliberin uderzała bezmyślnie w klawisze klawikordu, z rzadka spoglądając na planszę. Zespół kilkudziesięciu trybików zmienił układ z lekkim grzechotem, najwyraźniej w odpowiedzi na jakąś wiadomość pochodzącą z innego miejsca biblioteki. Mechanizmy stanowiły część systemu sygnałowego, tak w każdym razie wyjaśniła Hauptliberin. Libris, biblioteka miejska, rozrosła się tak, że nie dało się jej już obsługiwać tylko przy pomocy urzędników i gońców.

Hauptliberin wychyliła się do przodu i podniosła rycerza. Jego podstawą przewróciła najpierw jednego, a potem następnego ze swoich pionów. Fergen nigdy wcześniej nie zauważył, że miała takie drobne, jasne dłonie. Rycerz przewrócił kolejnego piona, a potem obrócił się, bijąc wreszcie figurę nieprzyjaciela. Taka wysoka, władcza kobieta i takie drobne dłonie, pomyślał Fergen zafascynowany. Rycerz przewrócił jeszcze jednego z własnych pionów. Jest praworęczna, zauważył Fergen, gdy obalała jego króla.

Przez kilka chwil wpatrywał się w jatkę na planszy: potrzebował trochę czasu, żeby uświadomić sobie porażkę. Szarpały nim kolejno gniew, zdumienie, podejrzliwość, poczucie niezrozumienia, a nawet strach. W końcu podniósł wzrok na Hauptliberin.

- Jeszcze raz muszę przeprosić za otoczenie - powiedziała tym samym nieobecnym, a zarazem obojętnym tonem, którym zwracała się nawet do mera. - Niewykluczone, że wygląd pokoju rozpraszał twoją uwagę.

- Nic nie szkodzi - odparł Fergen, pocierając lewe oko. Wyczuwał za nim wczesne objawy migreny. - Mógłbym grać w kuźni albo oborze, a mimo to pobić każdego na świecie w mniej niż pięćdziesięciu ruchach. Czy wiesz, kiedy ostatni raz przegrałem w zawodników?

W założeniu miało to być pytanie retoryczne, ale Hauptliberin jakimś cudem znała odpowiedź.

- W roku 1671 Zmierzchu Wielkozimia. - Znów uderzała w niemą klawiaturę. Zespół trybików oznaczonych białymi kropkami pstrykał i grzechotał w skrzynce z polerowanego drewna.

- Dwadzieścia trzy lata temu - oznajmił ponuro. - Grywałem już z tobą, ale nigdy dotychczas... nigdy nie wykonywałaś takich ruchów. Przed dzisiejszą rozgrywką zaklasyfikowałbym cię jako dobrego gracza drugiej ligi.

- Ćwiczyłam - rzekła niepytana, nie okazując ani dumy, ani satysfakcji ze swego wstrząsającego zwycięstwa.

- Mogłabyś odebrać mi tytuł, Hauptliberin Zarvoro. To nie był jakiś szczęśliwy traf, ja potrafię rozpoznać mistrza. Długo namyślasz się przed ruchami, ale co to są za ruchy! Więcej się nauczyłem w tej grze niż od setki moich wcześniejszych przeciwników.

Hauptliberin nadal uderzała w nieme klawisze, wpatrując się w rządek trybów na ścianie. Te same szczupłe, pewne palce, które tak łatwo pokonały jego króla, wystukiwały teraz na milczącej klawiaturze wzory, których znaczenia Fergen nie potrafił odgadnąć.

- Jestem już Hauptliberem, bibliotekarzem merostwa - powiedziała, nie odwracając się do niego. - Moją biblioteką jest Libris, największa na świecie i stanowiąca serce sieci bibliotecznej rozciągającej się na tysiące kilometrów. Mój personel to ponad połowa wszystkich pracowników pałacu mera. Dlaczego miałabym być zainteresowana twoją pozycją?

- Przecież mistrz mera stoi wyżej od zwykłego bibliotekarza - parsknął Fergen, zanim zdołał się powstrzymać.

Nie obraziła się.

- Tylko w ramach konwencji heraldycznej, fras mistrzu gier. Lubię dobrą grę w zawodników, ale moja biblioteka znaczy dla mnie więcej.

Fergen czuł, że twarz mu płonie. Mogła zająć jego miejsce, ale nie chciała! Czy miało to być obrazą? Czy stanowi to podstawę do pojedynku? Hauptliberin miała opinię niedoścignionej w strzelaniu ze skałkówki i zabiła kilka osób spośród wyższych urzędników Libris w pojedynkach o swój plan modernizacji ogromnej biblioteki.

- Chcesz jeszcze raz zagrać? - spytała, zwracając ku niemu twarz, ale wciąż uderzając w klawisze. - Nie powiem nikomu o twojej porażce, a ćwicząc, mogę stać się jeszcze lepsza w grze.

- Moja głowa... czuję się tak, jakby posłużono się nią zamiast kowadłem, frelle Hauptliberin. Mógłbym zagrać jeszcze raz, ale bez przyjemności.

- Dobrze, przyjdź więc kiedy indziej, ale daj znać dzień wcześniej - powiedziała, wystukując własne symbole oznaczające - ZAWODNICY: ZUŻYTY CZAS? - i przyciskając dźwignię stopą. Fergen słyszał brzęczenie obciążonych drutów i stukot dźwigni i trybów dochodzący z kierunku, którego nie potrafił określić.

- Niczego cię już nie potrafię nauczyć - rzekł z rozpaczą.

- Jesteś najlepszym przeciwnikiem, jakiego mam - odparła Hauptliberin. - Mogłabym sądzić...

Urwała w pół zdania, wpatrując się w rząd trybów.

- Wybacz mi, proszę, ale muszę zająć się pilną sprawą. - W jej głosie pojawiło się nagle napięcie i jakiś nieznany ton.

- Trybiki i ich kropki przesłały wiadomość?

- Tak, tak, to prosty kod - potwierdziła, wstając szybko i biorąc go pod ramię. - Dobrego dnia, fras mistrzu gry, i niech twój ból głowy szybko minie.

Fergen rozcierał ramię, gdy lokaj Hauptliberin odprowadzał go do przedsionka. Ta kobieta po prostu podniosła go z ziemi! Zdumiewająca siła, ale dla Fergena nie bardziej zdumiewająca niż jej zwycięstwo na planszy zawodników.

Zarvora odsunęła fragment boazerii i pociągnęła za jeden z drutów zwisających z sufitu. Po chwili z mosiężnej płyty umieszczonej we wnęce rozległy się metaliczne ćwierkania i klekotania.

- Tu kontrola systemu, Hauptliberin - oświadczył słabo słyszalny, niski głos.

- Jaki jest stan Kalkulora? - warknęła.

- Stan ZATRZYMANIE - odpowiedział odległy rozmówca.

- Co jest zanotowane w tej chwili w zadaniach?

- USTAWIENIE: ZAWODNICY; ROZKAZ: ZUŻYTY CZAS?

- A odpowiedź?

- 46.30.4, Hauptliberin.

- Czterdzieści sześć godzin na dwudziestominutową grę w zawodników, fras kontrolerze! - krzyknęła Zarvora, na moment tracąc panowanie nad sobą. - Wytłumacz to.

Nastąpiła chwila ciszy, punktowana grzechotaniem trybików. Zarvora pstrykała palcami w ścianę, wpatrując się w tabliczkę, na której zapisała 46. 30.4.

- Kontroler systemu, Hauptliberin. Zarówno Prawy, jak i Lewy zapis potwierdza tę liczbę.

- Jakim cudem oba procesory Kalkulora mogły wymyślić tę samą śmiechu wartą liczbę?

- Cóż... tak, dziwne, ale to nic. Zwykły błąd, jaki od czasu do czasu popełniają nawet najbardziej wykwalifikowani urzędnicy.

- Kalkulor nie jest wykwalifikowanym urzędnikiem, fras Lewricku. Jest sto razy lepszy w arytmetyce, a wbudowany system weryfikacji powinien go chronić przed tego rodzaju potknięciami. Jakim cudem obie strony Kalkulora mogły wygenerować ten sam komiczny błąd? Chcę, żeby Kalkulor został zatrzymany dokładnie w takim stanie, w jakim był podczas wykonywania tego ostatniego obliczenia.

- To nie jest możliwe, Hauptliberin. Wielu komponentów z Korelatora było wyczerpanych pod koniec gry. Zostali zastąpieni komponentami z basenu zamiennych.

Za późno, pomyślała Zarvora.

- Przez następną godzinę będziemy prowadzić obliczenia diagnostyczne - powiedziała. - Nie wymieniajcie żadnych wyczerpanych komponentów. Jeśli któryś padnie na biurko, oznaczcie go przed wymianą.

- Hauptliberin, Kalkulor jest zmęczony. To nie jest rozsądne.

- Kalkulor składa się z ludzi, fras Lewricku. Ludzie się męczą, ale Kalkulor tylko wolniej pracuje.

- Jestem w jego wnętrzu przez cały czas. On ma nastroje, on czuje.

- To ja zaprojektowałam Kalkulor, Lewricku! Lepiej niż ktokolwiek inny wiem, jak działa.

- Jak sobie życzysz, Hauptliberin.

Zarvora potarła skronie. Teraz ją też bolała głowa, ale dzięki długiemu, wibrującemu drutowi pod mosiężną płytą jej złe samopoczucie pozostawało niezauważone.

- Usiłujesz mi coś powiedzieć, fras Lewricku. O co chodzi... i bądź szczery, proszę.

- Kalkulor jest podobny do okrętu lub armii, frelle Hauptliberin. Jest w nim coś w rodzaju... ducha lub duszy. Mam na myśli, no, że jak galera rzeczna nie jest tylko kupą desek z dodatkiem kilkudziesięciu marynarzy, tak samo Kalkulor jest czymś więcej niż po prostu potężną maszyną arytmetyczną. Kiedy jest zmęczony, może wypuścić błędne obliczenia, zamiast zawracać sobie głowę ich powtarzaniem.

- Jeśli pokazałabym ci wewnętrzny kod, zrozumiałbyś, jak śmieszne jest to stwierdzenie - odrzekła zdecydowanie. - Źródłem problemu są ludzie.

- Bardzo dobrze, Hauptliberin - powiedział chłodno Lewrick. - Czy mam wychłostać komponentów Korelatora?

- Nie! Nie rób nic nadzwyczajnego. Po prostu sprawdzaj każdy z zapisów funkcji po obu stronach maszyny, kiedy będziesz przeprowadzał obliczenia diagnostyczne. Musimy zmusić go do powtórzenia błędu na naszych oczach, tak żeby wyizolować sekcję, która popełnia pomyłki. Och, i wyślij dzbanek piwa turniejowego do każdej celi, kiedy będziesz zwalniał komponentów. Kalkulor spisywał się dobrze przed popełnieniem tego błędu.

- To może zachęcić winnego, Hauptliberin.

- Być może, ale ważniejsza jest nagroda za ciężką pracę. Problemem jest luka w moim planie, fras Lewricku, a nie komponent, który sprawia kłopoty. Moglibyśmy wyprowadzić wszystkich komponentów na dziedziniec i rozstrzelać, ale luka w systemie pozostałaby i nowo wyszkolony komponent znów przepełzłby przez nią. Kiedy skończysz, przynieś wyniki do mojego gabinetu.

 

* * *

 

Libris była biblioteką merostwa w Rochester. Jej kamienna wieża do komunikacji snopbłyskiem wznosiła się na wysokość dwustu metrów, dominując nad miastem. Jeśli chodzi o faktyczną władzę, Hauptliber Libris ustępował jedynie merowi, kontrolował bowiem sieć bibliotek i bibliotekarzy rozrzuconych po dziesiątkach narodów i tysiącach kilometrów. Na wiele sposobów Hauptliber był nawet potężniejszy od mera. W majoratach południowo-wschodnich nie istniała dominująca religia, w związku z czym system biblioteczny spełniał również wiele z funkcji duchowieństwa. Edukacja, telekomunikacja i transport w każdym majoracie Przymierza Południowo-Wschodniego były dyskretnie, ale pewnie koordynowane przez Hauptlibera z Rochester.

Samo Rochester nie było potężnym stanem. Pozostałe majoraty Przymierza Południowo-Wschodniego z rozwagą traktowały je jako punkt zborny, polityczne udogodnienie. Prawdziwą władzę dzierżyły w swych rękach sąsiednie majoraty, takie jak Tandara, Deniliquin czy Wangaratta, ale sprawowały ją bezwstydnie z kancelarii konsylium w Rochester. Mer Jefton z Rochester był tytularnym obermerem konsylium, ale w praktyce znaczył dla swych kolegów merów niewiele więcej niż służący, którzy zamiatali podłogę, trzepali dywany i polerowali szeroki czerwony stół z drewna nadrzecznego eukaliptusa, gdzie toczono obrady.

W pewnym sensie Libris stanowiła powód, dla którego dbano o to, żeby Rochester było słabe. Potężny majorat sprawujący kontrolę nad ogromną i wpływową siecią biblioteczną mógłby szybko zostać tak potężny, żeby rządzić całym Przymierzem, a tego konsylium się obawiało. Zarvora została niedawno mianowana na miejsce mężczyzny starszego od niej o osiemdziesiąt lat. Awansowała na Srebrnego Smoka w wieku dwudziestu czterech lat i przeskoczyła stopień Złotego Smoka, żeby osiągnąć Czarnego Smoka - rangę należną Hauptliberowi. Było w tym nieco szczęścia: tak się składało, że mer Jefton też należał do ludzi młodych i ambitnych, i miał dość starszych mężczyzn i kobiet dyktujących, co mu wolno zrobić, a czego nie. Zarvora jawiła mu się jako szansa uczynienia z Rochester potęgi, wskazywała pewne radykalne, ale sensowne sposoby na osiągnięcie tego celu. Przedstawił konsylium jej kandydaturę i dał jej szansę zaprezentowania się osobiście merom. Obiecała, że albo Libris i sieć snopbłysków będą w stanie przejść na własny rozrachunek w ciągu trzech lat, albo ona złoży rezygnację. Merowie byli pod wrażeniem i przystali na eksperyment.

Została mianowana na początku roku i natychmiast rozpoczęły się ogromne zmiany. Liczba Smoków Tygrysich, lokalnej straży Libris, została potrojona, a ich część została zmieniona w czarnych gońców, rodzaj tajnej policji. Niektóre części Libris przebudowano i rozszerzono, a personel i książki przeniesiono. W warsztatach rozbudowanej biblioteki rzemieślnicy pracowali na dwunastogodzinnych zmianach, dzień po dniu, miesiąc po miesiącu, wytwarzając osobliwe maszyny i meble. Stolarzy, kowali i zegarmistrzów ściągano z dalekich stron, a edutorzy z uniwersytetu dostawali kontrakty na rozwiązywanie nietypowych problemów z logiki formalnej. Wielkie obszary Libris zostały zamknięte dla osób z zewnątrz.

Jeśli ją pytano, Hauptliberin odpowiadała, że Libris stała się zbyt wielka na to, żeby rządzić nią za pomocą tradycyjnych środków i że został powołany ogromny wydział sygnalizacyjny i koordynacyjny składający się z urzędników, lokajów i bibliotekarzy, mających zajmować się książkami i koordynować działania biblioteki. Wyglądało na to, że tak było istotnie. Wydajność Libris poprawiła się znacznie przez te kilka miesięcy, a pod koniec roku 1696 ZW mer dostrzegł rzeczywiste oszczędności w wydatkach Hauptliberin.

Drastyczne zmiany nastąpiły również w obrębie personelu Libris. Egzaminy na Czerwonego i Zielonego Smoka zostały ułożone tak, żeby faworyzować kandydatów ze zdolnościami matematycznymi i mechanicznymi, nie zaś ze zwykłą wiedzą o teorii bibliotecznej i klasyce literatury. Żaden nowo zwerbowany nie przekroczył trzydziestu pięciu lat, a niektórzy zamierzali studiować dalej na uniwersytecie. Tak wielkie zmiany nie obeszły się jednak bez krytyki, toteż Hauptliberin musiała się nieźle natrudzić, żeby postawić na swoim. Intrygowała, pojedynkowała się, zlecała zabójstwa urzędników... a nawet przeniesienia co bardziej matematycznie uzdolnionych ze swych oponentów do nowych form pracy przymusowej. Kiedy ci, którzy jej przeszkadzali, znaleźli się już poza Libris, konieczne okazało się opracowanie innych środków do osiągnięcia celu. W przypadku Fertokli Fergena, mistrza gier planszowych majoratu, wybrała upokorzenie.

 

* * *

 

Wezwanie przesuwało się powoli nad krajem, wyczuwalne tylko dla stworzeń podatnych na jego wabienie. Poruszało się na południowy wschód, a w jego dziesięciokilometrowym zasięgu znajdowały się psy, owce, niekiedy jakiś koń, a nawet osada ludzka. Chociaż zaczęło swą wędrówkę daleko, na Suchej Ziemi Willandry, zwierzęta tam zebrane nie poruszały się już w zasięgu jego wpływu, wszystkie nie żyły. Niewiele stworzeń porwanych przez Wezwanie kiedykolwiek docierało do jego źródła.

Pasterz z Southmoor o imieniu Ettenbar wiódł pełne ryzyka życie w pobliżu rzeki wyznaczającej granicę między ziemiami jego emira a majoratem Rutherglen. Miał świetny wzrok i był zapobiegliwy. Owce pasły się spokojnie w nieregularnym kręgu, wszystkie przywiązane do znajdującego się w środku palika, który wbił tego ranka, natomiast emu wielkimi, miażdżącymi wszystko krokami przechadzały się swobodnie między owcami. Składały się z szyi, nóg i kudłatych piór. Pasiaste młode kręciły się wokół ich nóg.

Uwagę Ettenbara przyciągnął jakiś ruch w oddali: zabłąkany baran wałęsający się bez postronka. Za schwytanie niespętanej owcy dostawało się nagrodę, a nieoznakowane przybłędy stawały się własnością tego, kto je uwiązał. Odczepiwszy się od słupka, zaczął podkradać się ku krętorogiemu merynosowi.

Baran był płochliwy. Dreptał na bezpieczną odległość, ilekroć Ettenbar przybliżył się do niego. Pasterz okrążył go z jednej strony, odwiązał bolas i potrząsnął nim, żeby obluzować kule. Przybłęda wciąż trzymał się na odległość. Ettenbar podpełzł bliżej, kierując się w stronę zarośli, które mogły go zasłonić. Podstęp się powiódł. W odległości pięćdziesięciu metrów zakręcił bolasem. Rzucił - i spętał tylne nogi przybłędy. W chwili gdy podchodził, żeby zgarnąć swój wierzgający, pobekujący łup, przetoczyło się nad nim Wezwanie.

Przez jedną krótką chwilę Ettenbar miał możliwość wyboru, ale był to wybór z góry określony. Zdradził sam siebie, zaakceptował swoją słabość i zanurzył się w niej, pochłonięty jedną myślą. Dyscyplina i opanowanie umysłu zawiodły go, kroki spowolniały i zwróciły się na południowy wschód. Schwytany przez bolas baran też usiłował pójść za wołaniem, ale mając spętane tylne nogi, nie mógł poruszać się tak szybko jak Wezwanie. Również owce Ettenbara zostały pociągnięte przez Wezwanie, ale zdołały przejść tylko tyle, ile pozwalały im postronki. Emu przyglądały im się ze zdziwieniem, skłaniając głowy z ptasim zaciekawieniem. Mimo że o tyle większe od owiec, były ptakami, co dawało im odporność na Wezwanie, które przyciągało wszystkie ssaki większe od kota, ale nie ptaki i gady.

Ettenbar brnął dalej, ledwie dostrzegając przeszkody. Przekraczał strumienie, staczał się po stromych zboczach pagórków, wspinał się na murki i potykał na bruzdach. Minął chłopa walczącego z kotwicą, która została zwolniona przez rzemienny mechanizm zegarowy dziesięć minut po tym, jak dopadło go Wezwanie. Chłop przeżyje, ale Ettenbar był już stracony dla świata, martwy, choć jeszcze szedł, martwy, ponieważ szedł wolno. Zawędrował nad szeroką, brązową rzekę wyznaczającą granicę. Najpierw brodził, potem zaczął płynąć. Przeprawę przeżywała mniej niż jedna czwarta stworzeń przyciąganych przez Wezwanie, ale Ettenbar dobrnął do południowego brzegu i pokuśtykał dalej.

Pięć kilometrów za granicą chrześcijańskiego majoratu Rutherglen wpakował się na ślepo w gęste zarośla jeżyn. Ciężkie pasterskie ubranie i buty ze skóry, które niemal utopiły go w rzece, teraz ochroniły go przed poważnymi skaleczeniami, ale nie był już w stanie utrzymać nawet powolnego kroku Wezwania. Nie przestawało go przywoływać, a on usiłował pójść za nim. Kolce rozdzierały mu twarz i dłonie, a nogi w końcu tak zaplątały się w kłujące gałęzie, że nie mógł się poruszyć. Po dwóch godzinach Wezwanie ucichło i uwolniło go.

Ettenbar się przebudził. Było mu zimno, wilgotno, poza tym krwawił. Słońce stało nisko na niebie, niemal niewidoczne zza zbierających się chmur. Był wyczerpany. Dopiero co podchodził, żeby podnieść barana, którego spętał jego bolas, a teraz... Wezwanie oszczędziło go. Krwawiącymi dłońmi wyciągnął nóż i uwolnił nogi z kolczastych pędów. Wytoczył się ze splątanych zarośli, padł na ziemię i podziękował Allahowi za przywrócenie życia.

Zachodzące słońce pozwoliło mu wyznaczyć północny wschód i rozpocząć powrót. Wstydził się własnej głupoty, że dał się zaskoczyć nieprzywiązany, ale mimo to maszerował dumnie. Wezwanie wypuściło go: był błogosławiony w oczach Allaha. Dopiero gdy doszedł do rzeki, zorientował się, dokąd zawędrował.

- Ej, wypierdku Wezwania! - krzyknął ktoś za nim. Zawahał się przez chwilę, po czym rzucił się ku brzegowi rzeki. Rozległ się wystrzał, tuż przed nim rozprysnęła się ziemia. Ettenbar zatrzymał się i odwrócił z uniesionymi wysoko rękami.

Ujrzał zbliżające się trzy brodate, zakrwawione widma. Został schwytany nie przez straż graniczną, ale przez rzecznych czyścicieli, padlinożerców szukających bydła utopionego w rzece podczas usiłowania przeprawy w odpowiedzi na Wezwanie. Ettenbar dostrzegł, że tylko jeden z nich miał strzelbę. Uświadomił sobie, że mógł uciec, zanim muszkiet zostałby załadowany na nowo. Teraz było już za późno. Mieli na sobie poplamione ceratowe peleryny i skórzane bryczesy, śmierdzieli baranim sadłem i krwią. Trzy pary sparszywiałych, brudnych kolan przebijały się przez dziury w łachmanach. Wyciągali właśnie świeżo utopione owce z wody i oprawiali je na targ w Rutherglen, gdy pojawił się Ettenbar.

Prakdor zajął się ładowaniem strzelby, podczas gdy Mikmis i Allendean przyglądali się zdobyczy. Mimo że był przywódcą, Prakdor pozwalał załatwiać większość gadania Mikmisowi. Był kiedyś w wojsku i znał los głośnych i wygadanych.

- Pastuch z Southmoor - zauważył Mikmis, wiążąc nadgarstki i pętając kostki Ettenbara.

- Trzymamy go? Okup? - spytał Allendean.

- Okup? Za pastucha? Nie zwróci nam się nawet lina. Lepiej pognać go do Wahgunyah i sprzedać na barkę za wioślarza.

- Wahgunyah. Daleko - mruknął Allendean.

- Jest silny. Jak dobrze pójdzie, dostaniemy za niego dwadzieścia pięć srebrników.

Gdy tak się spierali, Ettenbar spoglądał przez rzekę ku polom, które były jego domem. Aż do tego dnia nie podróżował dalej niż trzydzieści kilometrów od miejsca, gdzie się urodził, a teraz stało się mało prawdopodobne, żeby miał kiedykolwiek jeszcze ujrzeć te pola.

- Dżorah - mruknął.

- Co gada? - warknął Allendean.

- Dżorah, tak południowcy określają Wezwanie - odpowiedział Prakdor. - To znaczy Odmieńca Życia.

- Cholera, to by się zgadzało. - Mikmis zarechotał. - Zrób pa, pa swoim owcom, pastuchu.

Trzej czyściciele wybuchnęli chrapliwym, szorstkim śmiechem. Ettenbar nie miał pojęcia, o czym gadają.

- A... ejże, czy on aby nie umie liczyć?! - wykrzyknął nagle Mikmis.

- Pastuch z Southmoor? Daj se spokój!

- Umiesz liczyć? Hej, Prakdor, ty gadasz po ichniemu...

- Vu numerak, isk vu mathemator? - spytał Prakdor w dialekcie sąsiedniego Southmoor.

Ettenbar skinął dumnie głową. Przy miejscowym meczecie była niezła szkoła.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin